Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 16, 17, 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 9:29, 23 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VIII - Rozpoczyna się po

Hrabia jakby miał wyrzuty sumienia ,że pragnął skrzywdzić również dzieci swych wrogów.
Bo jego wrogowie zwierzęta ,łatwo wpadli w pułapki, jaki na nie zasadził. Zgubiła ich chciwość i próżność.
Ciekawe co opiszesz w nowym rozdziale ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 4:22, 24 Sty 2021    Temat postu:

To prawda. Wrogowie hrabiego bez większych trudności wpadali w zastawiane przez niego pułapki i bardzo dobrze, bo sobie na to zasłużyli. I rzeczywiście, hrabia po pewnym czasie miał poważne wątpliwości, czy powinien prześladować dzieci swoich wrogów i mścić się także i na nich. Ostatecznie z tego ostatniego zrezygnował, rozumiejąc to, że one nie powinny padać ofiarą jego zemsty.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 11:11, 26 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXIV

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IX - Pierwszy!

Ostatnim razem rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób udało mi się podejść moich wrogów oraz zadać im kilka pierwszych ciosów i to w taki sposób, aby nie mogli się zorientować, że to ja jestem za to odpowiedzialny. Dzisiaj zaś odkryję przed panem, jaki los spotkał pierwszego z moich czterech wrogów. Słuchaj więc uważnie, drogi chrześniaku wielce szanowanego przeze mnie dziennikarza, abyś mógł mu tę relację dokładnie przekazać. Ze wszystkich moich bowiem przygód ta jest jedną z najważniejszych. Rzecz jasna zaraz za tymi, których udzielę panu w ciągu najbliższych trzech dni.
Wkrótce po wydarzeniach, o których wczoraj mówiłem, wiadomości, jakie zdobył dla mnie Danglars na Janinie, dotarły z moją skromną pomocą do gazety twojego szanownego ojca chrzestnego, panie Jeanie, Alfonsa de Beauchampa. Zadbałem wszak o to, aby wiadomości te były ogólnikowe. W gazecie napisano więc jedynie tyle, iż podczas słynnego powstania Greków o niepodległość, pewien francuski oficer o imieniu Fernand, służąc swego czasu na dworze Ali Tebelina, nie tylko zdradził go na rzecz Turków, ale też i osobiście go zamordował. Nie podano żadnych więcej szczegółów, nawet nazwisko tego nędznego Judasza pozostało tajemnicą, a ponieważ imię Fernand nosiło wielu mężczyzn w tamtych czasach, to tego podłego zdrajcy nie można było skojarzyć z bohaterem Janiny. Chociaż może się to wydawać sprzeczne z moimi planami, to jednak doskonale wiedziałem, co robię. Ludzie wszakże lubią do plotek dodawać sobie to, co im odpowiada, a więc pamiętając bohaterską przeszłość hrabiego de Morcerfa w Grecji, od razu wszyscy jemu przypisali dokonanie tego zdradzieckiego czynu. Wiedziałem, że na efekty mojego czynu nie trzeba będzie długo czekać. Nie pomyliłem się, bo już niedługo odwiedził mnie Albert de Morcerf, prosząc o moją pomoc. Okazało się bowiem, iż młodzieniec przeczytał artykuł swojego przyjaciela Alfonsa i oburzony jego treścią postanowił wyzwać Beauchampa na pojedynek, jednakże potrzebował do realizacji swojego celu sekundanta, który by mógł służyć w tej sprawie. Odpowiedziałem z wielką przykrością temu dzielnemu młodzieńcowi, że nigdy nie uchylam się od pojedynku, gdy już zostanę na niego wyzwany, ale też w ogóle do niego w żaden sposób nie dążę, ani nie pomagam w jego realizacji i to nawet jako sekundant. Poradziłem też Albertowi, aby odstąpił od całej tej sprawy, ponieważ może mu ona przynieść wiele przykrości.



Młody de Morcerf jednak nie zamierzał mnie słuchać i sam odwiedził Alfonsa de Beuachampa żądając od niego satysfakcji za artykuł, który ten biedak wydał w swojej gazecie. Twój ojciec chrzestny jednak, drogi panie Chroniqueur, zachował się tak, jak na szlachetnego i rozsądnego człowieka przystało. Oświadczył mu, że to nie on opublikował ten artykuł, a poza tym nie jest on zbyt mocno zaprawiony szczegółami, bo w końcu było w nim brak nawet nazwiska rzekomego zdrajcy. Alfons oświadczył, że w ciągu trzech tygodni dojdzie do sedna sprawy, a przez ten czas prosił o zwłokę. Albert z trudem wyraził na to zgodę. Jego gorąca krew paliła się do walki, jednakże zdrowy rozsądek oraz przyjaźń z twoim ojcem chrzestnym, panie Jeanie, zmusiła go do czekania. Aby o tym nie myśleć, odwiedził mnie i spędził ze mną trochę czasu. Obaj wyjechaliśmy do Auteuil, do mojego wiejskiego domu, żeby spędzić w nim czas z dala od wszelkiej polityki, jak również i nowinek z wielkiego świata. Nasze małe wakacje przerwało nam jednak pewne wydarzenie, którego nikt się bynajmniej nie spodziewał. Otrzymałem wtedy anonimowy list, w którym tajemniczy autor ostrzegał mnie, iż morderca zbiegły z galer zamierza napaść i obrabować mój dom. Natychmiast więc pożegnałem się z wicehrabią de Morcerfem, po czym wróciłem do Paryża, aby pochwycić złodzieja na gorącym uczynku. Służba zdziwiła się na mój widok, w końcu oczekiwała mnie znacznie później. Ja zaś, bez choćby jednego słowa wyjaśnienia, nakazałem im wszystkim opuścić dom. Zostałem jedynie sam z Alim, po czym obaj uzbrojeni czekaliśmy na bandytę, który miał mi złożyć wizytę. Nasze oczekiwania nie spełzły na niczym, gdyż zjawił się on około północy i nie był sam, ale ze wspólnikiem, który pozostał na czatach, gdy tajemniczy włamywacz wszedł do środka mojego domu i zaczął przeglądać szuflady w moim gabinecie. Już miałem zacząć działać, kiedy nagle dostrzegłem w blasku księżyca twarz tego nędznego niegodziwca. To był Kacper Caderousse, a towarzyszącym mu wspólnikiem był Benedetto.
Jak to możliwe, zapyta pan pewnie, panie Chroniqueur? Już udzielam panu wszystkich niezbędnych wyjaśnień.



Cała sprawa zaczęła się w chwili, kiedy Kacper Caderousse zaczął nachodzić Benedetta, żądając od niego wsparcia finansowego i to bynajmniej nie małego. Śledząc bowiem swego kompana z galer odkrył, iż obecnie żyje on jak wielki pan pod nazwiskiem wicehrabiego Andrei de Cavalcanti. Kacper uznał, że skoro taki nędznik jak Benedetto może korzystać z życia na całego, to czemu on nie miałby tego robić? Po balu, który urządziłem w Auteuil, Caderousse dopadł rzekomego wicehrabiego i zażądał od niego, aby ten płacił mu co miesiąc mały procent od tej sumki, jaką ode mnie otrzymał. W innym wypadku Kacper zamierzał iść na policję i złożyć donos na Benedetta. Podły ów młodzieniec zrozumiał, że znajduje się w pułapce, dlatego też zgodził się płacić mu dwieście franków miesięcznie licząc na to, iż w ten sposób będzie miał zapewniony spokój. Szybko jednak okazało się, że zachłanność ex-oberżysty jest zdecydowanie większa niż można było tego po nim się spodziewać. Caderousse wezwał na rozmowę Benedetta do oberży, w której się ukrywał, po czym podczas niej zażądał znacznie większej sumy, niż ją dotychczas od niego otrzymywał. Rzekomy wicehrabia Andrea de Cavalcanti pojął, iż jego „wspólnik” może go w każdej chwili wykończyć, więc postanowił uprzedzić czyn Kacpra i zaproponował, że da mu cynk na wagę złota. Tym cynkiem miał być właśnie mój dom na Polach Elizejskich. Benedetto bardzo dobrze wiedział o moim pobycie w Auteuil, dlatego też, gdyby tak Caderousse chciał mnie obrabować, to miałby ku temu wielką możliwość. Kacper zgodził się na to, Benedetto narysował mu plan mego domu, a przy najbliższej okazji wyruszył na złodziejską wyprawę. Nie spodziewał się jednak, że szantażowany przez niego człowiek okaże się być sprytniejszy niż go o to podejrzewał, ponieważ jeszcze tego samego wieczoru, gdy zaproponował Kacprowi napad na mój dom, Benedetto wysłał do mnie anonimowy list z ostrzeżeniem o szykującym się włamaniu.
Mój udawany wicehrabia nie bez powodu postąpił w taki oto sposób. Wierzył bowiem, że jestem jego biologicznym ojcem, ponieważ tylko w taki sposób umiał sobie wytłumaczył moją protekcję, jaką nad nim roztaczałem. Spodziewał się więc, iż spisałem na pewno testament, w którym wszystko mu przekażę w chwili mojej śmierci. Wysłał więc do mojego domu Caderousse’a wiedząc, że jest on gotów na wszystko, żeby tylko nie wrócić do więzienia, a następnie poinformował mnie anonimowo o całej sprawie. Nie jestem pewien, na co on liczył. Czy na to, że ja zabiję Caderousse’a jako włamywacza, uwalniając w ten sposób jego osobę od szantażysty? Czy może bardziej oczekiwał tego, iż zdesperowany Kacper mnie zasztyletuje, gdy tylko go przyłapię na kradzieży, po czym on sam zamierzał zabić Caderousse’a? Osobiście myślę, że to drugie, ponieważ w ten sposób za jednym zamachem zdobyłby wielki majątek, a także pozbyłby się człowieka, który jako jedyny mógł mu w tym przeszkodzić. Tak się jednak nie stało, gdyż plany moje oraz Boga były zupełnie inne.



Ledwo zorientowałem się w prawdziwej tożsamości włamywacza, a zaraz zmieniłem swoje zamiary. Wcześniej bowiem chciałem zastrzelić złodziejaszka tuż po przyłapaniu go na gorącym uczynku i z moimi pieniędzmi w ręku, ale w tej sytuacji postanowiłem postąpić nieco inaczej. Przebrałem się zaraz za księdza Busoniego, pod habit mnicha włożyłem mocną, metalową koszulkę, a następnie udałem się do mego gabinetu, gdzie nakryłem Caderousse’a na kradzieży. Kacper przerażony moim widokiem wręcz zamarł ze strachu. Ja zaś niczym mroczny anioł sprawiedliwości zażądałem od niego wyjaśnień, co tu robi i dlaczego. Poznałem z ust tego łajdaka historię opowiadającą o tym, w jaki sposób uciekł z galer razem z Benedettem, który teraz jako wicehrabia Andrea de Cavalcanti zamierza wżenić się w rodzinę barona Danglarsa. Oświadczyłem mu wówczas, że nie może do tego dojść i zażądałem od Caderousse’a, żeby natychmiast i na moich oczach napisał list, dzięki któremu baron dowie się, kto ma zostać jego zięciem. Kacper nie chciał tego zrobić, dobrze wiedząc, że w ten sposób straci w osobie Benedetta żywiciela, więc rzucił się na mnie z nożem, próbując mnie zabić, jednak nie udało mu się to - w końcu nie bez powodu założyłem pod habit metalową koszulkę. Wściekły już chciałem przez chwilę udusić tego łajdaka gołymi rękami, lecz nie byłem w stanie tego zrobić. Zmusiłem więc tego łotra, aby napisał podyktowany przeze mnie list do barona Danglarsa, po czym puściłem go wolno.



Proszę jednak nie mieć fałszywego mniemania o mojej osobie. W chwili, w której dokonywałem tego czynu, to nie kierowało mną żadne miłosierdzie, zresztą całkowicie mi w tej chwili obce. Wiedziałem doskonale, że Benedetto nie po to przybył z Kacprem na akcję, żeby mu pomóc, ale zabić go, gdy ten tylko opuści mój dom. Moje przeczucia nie myliły mnie i tak też się stało. Ledwo Caderousse przeskoczył przez mur mej posiadłości, a natychmiast Benedetto zaatakował go nożem i zadał mu nim kilka potężnych ciosów, po czym uciekł. Muszę jednak przyznać, że nie zrobił tego zbyt dokładnie, gdyż ten łajdak zaczął krzyczeć i narobił dużo hałasu. Wielka szkoda, ponieważ akompaniament wydobywający się z gardzieli tej kreatury był okropny, ale najwidoczniej temu młodemu łotrzykowi brakowało wciąż wprawy w zabijaniu, bo gdyby odpowiednio poderżnął gardło swojemu szantażyście, to ten nie zdążyłby krzyknąć. Tak się jednak nie stało, bo Kacper nie skonał na miejscu, zaś ja postanowiłem skorzystać z nadarzającej się okazji, jaką mi wtedy dał los i z mściwą satysfakcją kazałem Alemu przynieść umierającego Caderousse’a do domu, abym mógł jeszcze przez chwilę się nad nim poznęcać. Dałem mu kroplę brucyny, dzięki czemu łotr odzyskał przytomność, ale już nie było dla niego ratunku. Natychmiast powiedział mi, kim jest jego morderca oraz parę innych jeszcze rzeczy. Ja zaś z satysfakcją w głosie oświadczyłem temu łotrowi, który umierał na moich rękach, że to wszystko, co go spotkało jest tylko i wyłącznie karą Bożą za różne podłe czyny, dokonane przez niego przed wielu laty. Zażądałem od niego, aby ukorzył się przed Stwórcą i przyznał, iż był nędznikiem przez całe swoje życie. Caderousse odmówił mi, twierdząc, że Boga nie ma, wobec czego ja powiedziałem mu, że na pewno zmieni zdanie, gdy tylko dowie się, kim naprawdę jestem. Następnie usłyszał on moje prawdziwe nazwisko. Nazwisko, o którym na tak długo zapomniał. Nazwisko pewnego młodego marynarza, którego nienawidził ze zwykłej zazdrości i zawiści, a chociaż nie przyczynił się do jego śmierci, to jednak zmarnował naprawdę olbrzymią ofiarę, jaką mu ten człowiek uczynił, ofiarując diament wielkiej wartości. Nazwisko człowieka, który to z woli Boga porzucił zaświaty i teraz powrócił między żywych, aby się zemścić na tych, co go zniszczyli. Nazwisko, które mieli wkrótce poznać wszyscy pozostali przy życiu wrogowie hrabiego Monte Christo dopiero wtedy, gdy on zada im po kolei ostateczne ciosy. Nazwisko to brzmiało Edmund Dantes. Gdy Caderousse usłyszał je, to natychmiast przyznał mi z pokorą, że miałem rację, a Bóg rzeczywiście istnieje i słusznie pokarał go za jego czyny, po czym skonał na moich rękach. Ja zaś wstałem, po czym mrocznym głosem wypowiedziałem wówczas jedno, jedyne słowo, jakie miało posłużyć za całe epitafium tego niegodziwca: PIERWSZY.
Oto jak zginął pierwszy z moich czterech wrogów, panie Chroniqueur. Choć on ze wszystkich najmniej w mojej sprawie zawinił, to jednak jego podłe uczynki były nazbyt wielkie, aby karząca ręka Boskiej sprawiedliwości miała się nad nim ulitować. Niech panu nie będzie go żal, mój drogi Jeanie. A gdyby chociaż przez chwilę miał pan okazać temu łotrowi współczucie, to najpierw niech pan sobie przypomni biednego bankiera, którego ten oto nędznik z zimną krwią zamordował, wcześniej ofiarując mu gościnę. Niech pan sobie przypomni to zdarzenie, mój przyjacielu, a wówczas wszelka litość wobec tego szubrawca z pewnością opuści pańskie serce.
Jutro podczas następnej naszej rozmowy, dowie się pan w jaki sposób klęskę poniósł drugi z moich wrogów, czyli wszechpotężny hrabia Fernand de Morcerf.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 11:24, 26 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 15:33, 26 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IX - Pierwszy!

Nastał czas pomsty ,drzyjcie ze strachu wrogowie hrabiego.
Jeden niegodziwiec zlikwidowany ,czas na kolejnych.
I tak nikt nie zwróci Edmundowi lat spędzonych w wiezieniu ,upokorzeń i cierpienia ,tego ,że został skazany za niewinność.
Jak zawsze opisałeś wszystko bardzo barwnie i plastycznie ,żywym językiem.
Czekam na kolejny rozdział.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 23:52, 26 Sty 2021    Temat postu:

To prawda. Edmundowi nikt już tych wszystkich lat w więzieniu nie zwróci. Ale oczywiście pomsta sprawiedliwa za doznane krzywdy mu się należy i wrogowie muszą za to zapłacić. Na razie zginął Caderousse, najmniej winnych z nich wszystkich, ale równie obrzydliwy i podły, co pozostali. Teraz kolejnej na trzech kolejnych. Drżyjcie więc, wrogowie!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 12:54, 27 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXV

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. X - Drugi!

Poprzednim razem poznał pan wszelkie szczegóły zniszczenia przeze mnie tego nędznego karalucha, Kacpra Caderousse’a, który chociaż w praktyce wobec mnie niczym nie zawinił, to jednak za wszystko, co zrobił, otrzymał jak najbardziej sprawiedliwą karę. Dzisiaj zaś dowie się pan, panie Chroniqueur, w jaki to sposób ukarałem mojego drugiego wroga, będącego zarazem i pierwszym z winowajców.
Porównałem swego czasu zemstę na moich wrogach do polowania i to na dziką zwierzynę. Wychodząc z tego założenia uznajmy zatem, że ustrzeliłem już atakującego mnie wściekłego psa, którego co prawda jakoś nie miałem wcześniej zamiaru zabijać, jednak ze względu na jego zachowanie oraz atak na moją osobę, pozbawiłem życia ręką jego wspólnika w zbrodni, na którego wszak także miała przyjść kolej. Oczywiście, gdybym chciał ukarać wszystkich łotrów i nędzników, którzy krzywdzą innych z czystej nienawiści, to nie starczyłoby mi na to życia, dlatego też postanowiłem skupić się jedynie na swoich osobistych wrogach, tym bardziej, że coraz bardziej oni wszyscy, niczym małe i bezbronne rybki wabione na przynętę, wpływali do mojej sieci. Wystarczyło zatem ją tylko wyciągnąć z wody w odpowiednim momencie. W przypadku zaś Fernanda Mondego, czy też hrabiego de Morcerfa, który w moich oczach był nędzną hieną strojącą się niczym paw w barwne piórka, sieć należało szybko podnieść, żeby ofiara nie zdołała mi umknąć. Tak też zrobiłem.
W tym przypadku kolejny raz pomógł mi wierny Jacopo. Na moje polecenie obserwował on Alfonsa de Beauchampa i doniósł mi, iż młodzieniec ten wybrał się do Janiny po informacje niezbędne dla wicehrabiego Alberta de Morcerfa, jednak wiadomości, jakie on tam zdobył, nie były wcale pomyślne, a wręcz przeciwnie. Dowodziły one bowiem niezbicie, że oficer Fernand Mondego, obecny hrabia de Morcerf, jest winien zdrady i zabójstwa Ali Paszy, a także sprzedaży jego rodziny Turkom w niewolę. Pan Beauchamp dostarczył te informacje Albertowi, jednakże ze względu na łączącą ich obu przyjaźń, nie opublikował ich w swojej gazecie, a ofiarował wicehrabiemu, który z miejsca je spalił. Jacopo sobie tylko znanymi sposobami, o które ja bynajmniej nie zamierzałem go pytać, dowiedział się o tym. Jego rewelacje wywołały na mojej twarzy jedynie uśmiech politowania wobec biednego Alberta, jak i również lekką satysfakcję. Ostatecznie przewidywałem to, iż pański ojciec chrzestny, drogi panie Chroniqueur, postąpi właśnie w taki, a nie inny sposób. Był on w końcu przede wszystkim przyjacielem Alberta, a w tamtych czasach przyjaźń miała większą wagę niż złoto. Ponieważ jednak spodziewałem się, że pan de Beauchamp nie wykorzysta zdobytych przez siebie informacji, tylko odda je wicehrabiemu de Morcerfowi, to z kolei łatwo domyśliłem się też tego, iż wicehrabia wiadomości te natychmiast zniszczy, żeby nikt się o nich nigdy nie dowiedział. Nie przewidział wszakże, że ja mam wobec tych rewelacji zupełnie inne plany. Na moje polecenie Jacopo w przebraniu, dostarczył do konkurującej z gazetą pańskiego ojca chrzestnego gazety wszystkie niezbędne wiadomości na temat działalności hrabiego de Morcerfa podczas jego pobytu na Janinie. Redaktor tej gazety nie miał bynajmniej żadnych skrupułów wobec ex-rybaka z Marsylii i bardzo chętnie opublikował te informacje. Zgodnie z moimi przewidywaniami cała sprawa ruszyła z miejsca w trybie natychmiastowym.



W tym samym właśnie czasie zaprosiłem wicehrabiego Alberta de Morcerfa na wspólną wycieczkę do Normandii, której ów sympatyczny młodzieniec nie miał jeszcze okazji poznać. Żywiłem nadzieję, iż miejsce to bardzo mu się spodoba i rzeczywiście tak się stało. Przed wyjazdem pozostawiłem moją drogą Hayde pod opieką Alego, Bertuccia oraz Jacopa, prosząc ich przy tym, aby czuwali nad nią i w odpowiednim momencie zaprowadzili ją razem do Izby Parów. Spodziewałem się bowiem, że pan hrabia de Morcerf zostanie postawiony przed sądem złożonym ze swych kolegów z parlamentu, a co za tym idzie, trzeba będzie jakoś udowodnić mu winę. Zeznania Hayde zyskają wówczas wartość najwyższą. Uprzedziłem, rzecz jasna, o tym wszystkim moją wychowanicę mówiąc, że oto nadszedł czas, żeby wyrównać rachunki z człowiekiem, który odebrał jej rodzinę i wolność. Hayde z radością oświadczyła wówczas, iż jest gotowa zadać temu łotrowi cios w samo serce. Kazałem jej więc czekać na odpowiedni moment, którego spodziewałem się już niedługo. I rzeczywiście, podczas naszego pobytu w Normandii, dostałem od Bertuccia telegram, w którym pisał on, że Izba Parów, po bardzo długich naradach, postanowiła postawić hrabiego de Morcerfa w stan oskarżenia. Przesłuchanie go w sprawie Janiny miało się odbyć już następnego dnia. Wysłałem zatem mojemu wiernemu słudze natychmiast wiadomość, aby wraz z Jacopem oraz Alim zabrał Hayde na proces razem z niezbędnymi dokumentami, które zdołałyby potwierdzić jej historię. Tak też się stało.
Nie będę przytaczał tutaj panu wszystkich szczegółów sądu nad Fernandem Mondego, gdyż na pewno moja żona oraz inne osoby dość dużo już panu o nim opowiedziały. Powiem tylko, iż trzeciego dnia pobytu w Normandii pański ojciec chrzestny wysłał do Alberta list oraz artykuł konkurencyjnej gazety, łączący jawnie nazwisko Fernanda z aferą Ali Tebelina. Albert natychmiast pożegnał się ze mną i powrócił do Paryża, gdzie poznał on pełną relację z przesłuchania (czy może raczej procesu) przed Izbą Parów, na którym to Hayde pogrążyła jego ojca. Zapalony i narwany młodzieniec natychmiast postanowił rozprawić się z człowiekiem, który doprowadził do tego wszystkiego, nie miał jednak pojęcia, kim on właściwie jest. Od Beauchampa dowiedział się, że to Danglars prowadził śledztwo w Janinie i to dzięki jego rewelacjom cała afera w ogóle się rozpoczęła. Wściekły młodzian natychmiast pognał do domu bankiera i grożąc mu pojedynkiem, zażądał od niego wyjaśnień. Danglars natomiast, śmiejąc mu się prosto w twarz, wyznał, że z całą sprawą miał jedynie tyle wspólnego, iż wszelkie wiadomości na temat tej afery zdobył on tylko za moją namową, a wręcz na moją wyraźną prośbę. Albert był załamany tym, co usłyszał. Ostatecznie przez cały ten czas uważał mnie za swego najlepszego przyjaciela, teraz zaś przekonał się, jak bardzo się mylił. Postanowił więc wyładować swój gniew na mojej osobie. Przyszło mu to tym łatwiej, że właśnie powróciłem z Normandii do Paryża. Albert pognał więc do mojego domu, aby mnie wyzwać na pojedynek. Służba jednak nie wpuściła go do środka, mówiąc mu, iż teraz odpoczywam, a jeżeli drogi pan wicehrabia chce mnie znaleźć, to będę wieczorem w operze na „Wilhelmie Tellu”. Wicehrabia de Morcerf wysłał więc najpierw listy do Franza d’Epinay, Lucjana Debraya, Alfonsa de Beauchampa oraz Maksymiliana Morrela z prośbą, aby wieczorem zjawili się w operze. Następnie opowiedział o wszystkim matce i pognał na spotkanie ze mną, nie wiedząc jednak, że Mercedes potajemnie śledziła go. Także jakiś czas później Albert niczym bomba z opóźnionym zapłonem, wpadł do mojej loży i głośno przy wszystkich zaczął mi ubliżać, a następnie wyzwał na pojedynek. Zniosłem to ze stoickim spokojem, gdyż w gruncie rzeczy żal mi było tego krewkiego młodzieńca. Skoro jednak tak bardzo chciał umrzeć w obronie honoru swego jakże żałosnego tatusia, to trudno. Postanowiłem mu to umożliwić i przyjąłem jego wyzwanie. Następnie zaprosiłem do swojej loży Maksymiliana, pytając go, czy on oraz jego szwagier zechcą zostać moimi sekundantami. Odpowiedział mi, że z największą przyjemnością, choć chęć zabicia przeze mnie krewkiego wicehrabiego de Morcerfa wydawała mu się zbyt okrutna. Ja jednak zamierzałem posłać Alberta na drugą stronę Styksu i z całą pewnością bym to zrobił, gdyby nie jedna osoba.



Po powrocie z opery, zacząłem od razu ćwiczyć strzelanie z pistoletu do kart. Wcześniej jeden z przyjaciół Alberta (chyba był to Alfons de Beauchamp, ale nie jestem pewien) z miejsca ustalił ze mną warunki pojedynku. Miał się on odbyć na pistolety, następnego dnia, na Polach Marsowych o świcie. Ponieważ byłem bardzo dobrym strzelcem, to spodziewałem się zwycięstwa, jednak dla pewności wolałem jeszcze potrenować. Moje ćwiczenia przerwało nagłe pojawienie się tajemniczego, niespodziewanego gościa. Była nim Mercedes. Domyślałem się, po co tu przyszła, jednak kiedy powitała mnie okrzykiem: „Edmundzie, nie zabijaj mi syna!”, broń wypadła mi z ręki, a serce zamarło na chwilę niczym zakute w lodzie.
W tej oto jednej chwili coś, do czego dotychczas miałem jak dotąd tylko przypuszczenia, teraz przerodziło się w całkowitą pewność. Mercedes rozpoznała we mnie Edmunda Dantesa, swojego niedoszłego męża. Jak mi potem wyznała, dokonała tego już w pierwszej chwili, gdy mnie ujrzała w Paryżu, kiedy Albert przedstawił nas sobie. Nie mogło być więc żadnych wątpliwości: Mercedes dobrze wiedziała, kim ja jestem. Dowiodła tego chociażby na przyjęciu, podczas którego częstowała mnie owocami i dziwiła się temu, że nie chcę ich jeść. Ja zaś głupi i zarozumiały człowiek zlekceważyłem to, uważając, iż moja była narzeczona tylko uważa mnie za kogoś podobnego do Edmunda. Tylko w najczarniejszych myślach przeczuwałem, że mogła mnie rozpoznać, ale tak prawdę mówiąc, jakoś nigdy tych podejrzeń nie brałem na poważnie. Teraz wyszło na jaw, jakim to było błędem z mojej strony.



Ale dlaczego, skoro mnie rozpoznała, nie podzieliła się tymi rewelacjami z mężem? Przecież mogła go ostrzec i być może uchronić przed tragedią, jaką dla niego szykowałem. Czy uchroniłaby go, tego nie wiem. Czy Fernand ostrzegłby wówczas Danglarsa i Villeforta przede mną? Wydaje mi się, że raczej nie. Może Danglarsa tak, jednak na pewno nie Villeforta. W końcu ani on, ani też ten nędzny utracjusz nie wiedzieli, jaką to rolę w moim cierpieniu odegrał syn bonapartysty Noirtiera. Oczywiście wiadomość o tym, kim ja jestem, mogłaby łatwo dotrzeć do Villeforta przez panią Danglars, z którą to łączył go kiedyś romans, ale osobiście mocno w to wątpię. Tak czy inaczej Mondego i Danglars mogliby zostać wtedy uprzedzeni o mojej osobie i mieć się przede mną na baczności. A czy wówczas zrezygnowałbym z zemsty? Na pewno nie. Czy wykonanie jej byłoby dla mnie o wiele trudniejsze? Z całą pewnością tak, jednak nie cofnąłbym się z raz obranej przeze mnie drogi, to również jest więcej niż pewne. Wciąż niewiadomym dla mnie pozostał fakt, dlaczego Mercedes nie ostrzegła męża przede mną. Może nie spodziewała się zemsty z mojej strony? Może nie miała pewności, że jestem tym, za kogo mnie ona bierze i pewność tę uzyskała dopiero w tych dniach, w których zniszczyłem jej męża? A może nigdy tak naprawdę nie kochała ona Fernanda? Podejrzewam, że Mercedes sama nie wie, dlaczego tak postąpiła wobec człowieka, który przez tyle lat był jej małżonkiem. Bez najmniejszych jednak wątpliwości pozostaje dla mnie pewność, dlaczego przyszła ona do mnie tamtej nocy. Chciała uratować w ten sposób swojego syna.
Po krótkiej chwili szoku, którego doznałem, kiedy Mercedes nazwała mnie moim dawnym imieniem, odpowiedziałem hrabinie de Morcerf, że jej Edmunda Dantesa już nie ma i że umarł on w zamku If, a jego ukochana zapomniała o nim, choć tak zażarcie deklarowała, iż nigdy tego nie zrobi. Mercedes płacząc, zaczęła opowiadać, jak to zawsze o mnie pamiętała, jak to ciężko jej było samej na świecie i dlatego tylko wyszła za Fernanda Mondego, jak to każdego dnia i każdej nocy porównywała mnie oraz jego, dochodząc do wniosku, że ja zawsze byłem lepszy itd. Jednym słowem, z jej ust potoczyła się cała seria pięknych kłamstw, w które przed laty byłbym jeszcze zdolny uwierzyć, w tamtej jednak chwili czułem do nich tylko pogardę, a jeżeli nawet uwierzyłem jej rewelacjom, to nie miało to dla mnie najmniejszego nawet znaczenia. Jej syn przecież wyzwał mnie na pojedynek, ja zaś obiecałem dotrzymać mu pola. Walka miała być na śmierć i życie, a ja bynajmniej nie zamierzałem ginąć, koniec tematu. Mercedes płacząc zapytała mnie, za co się mszczę na jej rodzinie i co oni mi takiego zrobili, że teraz niczym anioł zemsty uderzam w nich swoją bezwzględnością. Wówczas pokazałem jej zdobyty przeze mnie podstępem anonim, który to denuncjował mnie jako agenta Bonapartego. List ten napisał Danglars, a na pocztę zaniósł Fernand Mondego, zaś potem zastępca prokuratora Gerard de Villefort uznał go za pretekst do tego, aby dla ratowania swojej nędznej kariery wysłać mnie bez procesu na dożywocie do zamku If, gdzie spędziłem całe czternaście lat, podczas których mój biedny ojciec zmarł z głodu, zaś narzeczona poślubiła innego. Oto były powody mojej zemsty. Wysłuchawszy ich, Mercedes zrozumiała wreszcie, dlaczego uderzyłem w jej męża, ale wciąż nie rozumiała, czemu krzywdzę Alberta, który przecież nic mi złego nie zrobił. Na to odpowiedziałem, iż nawet Pismo Święte zaznacza, że za grzechy ojców synowie cierpieć mają aż do któregoś z rzędu pokolenia. Hrabina de Morcerf odrzekła mi na to wówczas, że przecież ta sama księga, na którą się powołuję, mówi również o wielkiej sile przebaczenia, jak również i o niekrzywdzeniu niewinnych. Załamany, nie wiedziałem już, co mam zrobić. Wiedziałem, że jeżeli nawet każę tej żałosnej, płaszczącej się u moich stóp kobiecie iść precz z mojego domu, to i tak nie zdołam już zabić Alberta. Powiedziałem więc, że jestem gotów oszczędzić jej syna, jednak oddając przy tym swoje własne życie. Mercedes natomiast, otrzymawszy ode mnie tę pewność, wróciła do domu. Gdybym wiedział, w jakim celu się tam udała, to nigdy nie potępiłbym jej tak, jak potępiałem w chwili, gdy zostałem sam.
Jako człowiek słowny i honorowy, zamierzałem dotrzymać raz danego słowa, choć nie zostało ono wypowiedziane przy żadnych świadkach i w każdej chwili mógłbym je bez skrupułów złamać. Nie mogłem jednak tego zrobić. Honor był dla mnie ważniejszy niż duma. Dlatego też usiadłem przy biurku i z miejsca napisałem dwa pisma. Pierwszy z nich to był list do Mercedes. Spodziewałem się, że nie zechce już teraz żyć z człowiekiem, który swoje szczęście kupił za zdrady oraz morderstwa. Napisałem jej więc, żeby udała się do Marsylii i zamieszkała w domu mego ojca, który obecnie należał do mnie. Wspomniałem także, w jakim miejscu niedaleko tego mieszkania, zakopałem przed laty dość dużą sumę pieniędzy. Była to suma przeznaczona na nasze życie po ślubie, teraz zaś należało ją wykorzystać w innym celu. Następnie z kolei sporządziłem testament, w którym zapisałem wszystko Hayde oraz poprosiłem Maksymiliana Morrela, aby zaopiekował się on moją wychowanicą, a jeżeli jego serce byłoby wolne, to żeby ją poślubił. Przy tej właśnie czynności zastała mnie Hayde, która oczywiście natychmiast przeczytała mój testament i całą zrozpaczona zapytała mnie, co on ma oznaczać. Uznałem, że szczerość się jej należy, powiedziałem więc prawdę. Hayde zaczęła wówczas płakać, rzuciła mi się na szyję i zapytała, czemu chcę ją opuścić. Odpowiedziałem, iż tak trzeba. Ona wówczas wyznała mi, że mnie kocha i zawsze mnie kochała. Choć kilka minut wcześniej podobne słowa mówiła do mnie Mercedes, to jednak w słowach mojej wychowanicy nie dostrzegłem ani śladu fałszu, jaki czułem w głosie hrabiny de Morcerf. Dlatego, gdy zaczęła mnie całować, nie protestowałem. Nie zrobiłem tego również, kiedy zaciągnęła mnie do sypialni i tam oddała mi coś, czego nigdy przedtem nie ofiarowała żadnemu mężczyźnie.
Cóż to była za noc, panie Chroniqueur. W jednej chwili zapomniałem o całym świecie, a wszystkim stały się dla mnie ramiona Hayde, jej ciało, jej głos, jej wzmocniony oddech na mej szyi, jej słowa wypowiadane z taką czułością, jaką to kobieta można tylko obdarzyć kochanka i to szczerze przez siebie podziwianego. Właściwie, to słowami nie da się tego opisać. Trzeba było po prostu być wtedy tej nocy mną lub nią, aby zrozumieć, co wtedy czuliśmy. Powiem jedynie tyle, że właśnie tej nocy została poczęta Marta, nasze słodkie oczko w głowie.



Niestety, po tej jakże cudownej nocy, nadszedł okrutny poranek. Załamany zostawiłem Hayde słodko śpiącą w łożu, lekko tylko przykrytą kołdrą, po czym ubrałem się i wyszedłem zostawiając na jej czole delikatny pocałunek. Przyjechali właśnie po mnie Maksymilian i Emanuel, obaj byli bardzo z siebie zadowoleni, ponieważ okazało się, że od sekundantów Alberta wydostali jak najlepsze warunki pojedynku, wskutek czego ja, jako osoba wyzwana oraz obrażona miałem prawo strzelać pierwszy. Odpowiedziałem im, że przemyślałem sobie dokładnie wszystko i zamierzam dać się zabić wicehrabiemu de Morcerf. Moi sekundanci nie byli w stanie tego zrozumieć, jednak nie podałem im powodów mojej decyzji, wobec czego obaj musieli ustąpić i nie zadawać mi zbędnych pytań. Pojechaliśmy więc wszyscy trzej na Pola Marsowe, gdzie zjawili się panowie Franz d’Epinay oraz Raul de Chateau-Renaud, czyli sekundanci Alberta. O dziwo, pojawili się również Lucjan Debray i Alfons de Beauchamp, których wicehrabia de Morcerf listownie poprosił o to. W końcu zjawił się sam Albert i z miejsca oświadczył nam, że nie zamierza się ze mną bić, gdyż chce mnie jedynie przy tych wszystkich świadkach przeprosić. Okazało się, iż Mercedes porozmawiała z synem i opowiedziała mu wszystko o podłej zbrodni, jakiej się dopuścił jego ojciec wobec mnie. Serce tego krewkiego, ale jakże szlachetnego kawalera zmiękło i pojął on, jakim nędznikiem był Fernand. Dlatego uznał, że walka w obronie jego honoru jest bezsensowna. Bez najmniejszych zatem skrupułów przeprosił mnie i podał mi dłoń na zgodę. Ja zaś z największą przyjemnością uścisnąłem ją. Obaj obiecaliśmy sobie dozgonną przyjaźń, po czym rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Ja i moi sekundanci powróciliśmy do swoich domów. Emanuel wysiadł wcześniej, Maksymilian natomiast towarzyszył mi nieco dłużej, ponieważ chciał odwiedzić pewną bliską sobie osobę. Wyznał mi, że jest to Walentyna de Villefort. Przerażony spojrzałem wówczas na niego i zapytałem, czy chodzi mu o córkę Gerarda, człowieka, którego ja serdecznie nienawidziłem. Gdy upewniłem się, że tak jest, powiedziałem mu, iż dziewczyna ta pochodzi z przeklętego oraz podłego rodu, także miłość do niej może mu przynieść tylko kłopoty. Maksymilian jednak oświadczył mi, że szczerze kocha Walentynę i nie zamierza z niej zrezygnować, nawet mimo moich słów. Pojąłem wówczas, jak strasznie postępowałem. Chciałem śmierci dzieci mych wrogów, co miało być odpłatą za śmierć mego ojca, jednak teraz pojąłem, że krzywdząc je, krzywdziłem też bliskie sobie osoby, bo przecież, jeśli zgodnie z moimi przewidywaniami Walentyna zostałaby otruta przez swoją podłą macochę, to wówczas zabiłbym Maksymiliana, który nie byłby w stanie tego znieść. Załamany powiedziałem młodzieńcowi więc, żeby żył dla swej miłości, po czym wróciłem do domu żegnając się z nim. Tam radośnie powitała mnie Hayde, której to obecność ukoiła moje biedne nerwy. Nie dane nam było jednak zbyt długo cieszyć się sobą, ponieważ w moim domu zjawił się ktoś, kogo najmniej się tu spodziewałem - Fernand Mondego.
Tak, właśnie sam Fernand Mondego, hrabia de Morcerf. Człowiek, którego niedawno zniszczyłem ujawniając aferę z Alim Paszą. Dowiedział się on właśnie, że jego syn nie tylko nie bronił jego honoru w walce ze mną, ale również podał mi rękę, przeprosił mnie i nazwał swoim przyjacielem. Dla Fernanda była to kolejna hańba, której nie był w stanie znieść, dlatego też oświadczył gotowość zmycia jej moją krwią podczas pojedynku sam na sam. Był gotów walczyć ze mną teraz i zaraz, na osobności i bez żadnych świadków. Zgodziłem się na to z przyjemnością. Zdjęliśmy surduty, a ja ściągnąłem ze ściany mojego gabinetu dwa kordelasy i dałem mu do ręki jeden z nich. Walka między nami była krótka, ale zażarta. Po bardzo ostrej wymianie ciosów rozbroiłem go i chciałem zabić. Uznałem jednak, że to dla niego zbyt lekka kara, poza tym nie chciałem sobie brudzić rąk jego krwią i kazałem mu się wynosić. On jednak odmówił wyjścia z mojego domu i zażądał, abym go zabił, bo on dłużej nie jest w stanie żyć. Popatrzyłem na niego z pogardą i ponownie kazałem mu wyjść. Wówczas on zapytał mnie, za co go tak prześladuję i co złego mi uczynił, że się na nim tak mszczę? Z przyjemnością więc wyszedłem na chwilę, po czym powróciłem ubrany w mundur marynarza statku handlowego „Faraon”. Fernand od razu mnie rozpoznał, a gdy jeszcze odpowiadając na jego pytanie, podałem mu swoje powody do zemsty, zrozpaczony, krzycząc dziko moje nazwisko, wybiegł z mego domu.
Nigdy więcej go nie widziałem, a następnego dnia przeczytałem w gazecie artykuł o jego samobójczej śmierci. Okazało się, że po powrocie do domu odkrył, iż jego żona oraz syn, w których ramionach zamierzał znaleźć pociechę i ukojenie, opuścili go i to bez najmniejszego słowa wyjaśnienia. Załamany oraz zhańbiony hrabia de Morcerf wyjął więc z biurka pistolet i strzelił sobie w głowę. Gdy służba go znalazła, już nie żył, także wezwany na pomoc lekarz nie zdołał już tego łotra uratować. Sprawiedliwości więc stała się zadość. Ten oto podły człowiek, który zdradził Francję na rzecz Anglików, który zdradził Hiszpanię na rzecz Francuzów, który zdradził i zamordował Ali Tebelina, zaś jego rodzinę sprzedał w niewolę, który całą swoją wielką karierę zbudował na kłamstwach, zdradach i oszustwach, przestał już istnieć. Po raz kolejny sprawiedliwość odniosła naprawdę miażdżące zwycięstwo, które ja, przeczytawszy ten artykuł, skwitowałem jednym mrocznym słowem: DRUGI!
Na tym zakończymy dzisiejszą część mojej opowieści. Jutro dowie się pan, w jaki sposób ukarany został mój trzeci wróg, Gerard de Villefort.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 13:28, 27 Sty 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 17:55, 27 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. X - Drugi!

Dobrze ,że hrabia i młody Albert doszli do zgody.
Hyde okazała się dla hrabiego kimś więcej niż tylko wychowanką ,czy plastrem na rany zadane przez Mercedes ,ale okazała się też kobietą jego życia ,matką słodkiej Martusi.
Nie żal mi wcale pana Morcerf ,że wszyscy go opuścili ,nawet żona i syn ,ma to co na sobie zasłużył.
Czekam na kolejny rozdział.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 3:08, 28 Sty 2021    Temat postu:

Oj tak, było naprawdę gorąco, ale na szczęście hrabia i Albert zdołali się w końcu ze sobą dogadać. He he he. Plasterek na rany. Zabawnie to zabrzmiało. Ale tak jak powiedziałaś, zdecydowanie była ona kimś więcej niż plasterkiem czy tylko wychowanicą, tylko prawdziwą miłością jego życia i matką ich słodkiego skarbu, uroczej Martusi.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 23:28, 28 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXVI

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XI - Trzeci!

Poprzednim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, w jaki to sposób zniszczyłem drugiego z moich czterech wrogów, Fernanda Mondego, hrabiego de Morcerf, generała i para Francji. Po jego samobójczej śmierci mogłem już śmiało stwierdzić, że wykonałem połowę zadania, jakie wyznaczyli mi Bóg oraz dawny Edmund Dantes. Co prawda, miałem przez pewien czas poważne wątpliwości, czy rzeczywiście Najwyższy jest ze mną. Ostatecznie po wizycie Mercedes błagającej o to, abym oszczędził jej syna, byłem gotów dać się zabić i przerwać realizację misji, którą to wziąłem na swoje barki. Myślałem wtedy, że to On daje mi do zrozumienia, że powinienem zejść ze sceny dziejów tego świata, ale gdy Albert mnie przeprosił i zawarł ze mną wieczną przyjaźń, zaś ja ocaliłem swój nędzny żywot, wówczas zrozumiałem, iż to sam Bóg mnie oszczędził, abym wypełnił jego wolę ukarania niegodziwców tego świata, a moja misja jest jak najbardziej przez Niego wspierana. Uznałem jednak również, że skoro sam Najwyższy okazał łaskę mnie grzesznemu, to przecież tym bardziej ja, grzeszny człowiek, nie powinienem pozostawać bezlitosny wobec innych ludzi. Rzecz jasna, to wcale nie oznaczało pozostawienie moich wrogów w spokoju. Zrozumiałem wówczas naprawdę bardzo wiele spraw, o których wspominałem panu ostatnio. Rozmowa z Maksymilianem pomogła mi zrozumieć, jak ogromny grzech chciałem popełnić, poświęcając na ołtarzu swojej zemsty dzieci moich wrogów. Biedne, niewinne potomstwo, które nigdy nic złego mi nie uczyniło. Musiałem z tego planu zrezygnować. Musiałem, bo zrozumiałem, że tędy nigdy nie powinna wieść moja droga.
W tym oto postanowieniu utwierdziła mnie wizyta Maksymiliana Morrela, która to miała miejsce następnego dnia po opisywanych przeze mnie poprzednio wydarzeniach. Dwóch moich wrogów już nie żyło, natomiast ja mogłem dalej kontynuować swoją misję i to ze świadomością, że osoby, na których spokój oraz bezpieczeństwo dybałem niczym jaki drapieżnik, nie mają najmniejszego pojęcia o tym, kim jestem i co dla nich szykuję. Mogłem działać spokojnie.
Jak już mówiłem, moje rozmyślania przerwało nagłe zjawienie się u mnie Maksymiliana Morrela. Biedny ten młodzieniec powiedział mi, iż odwiedził on Walentynę de Villefort i ku swemu przerażeniu odkrył, że jest ona ciężko chora. Podczas rozmowy z nim zasłabła, po czym nieprzytomna upadła na podłogę. Maksymilian wyznał mi również, że podsłuchał on rozmowę, którą to niedawno prokurator Gerard de Villefort odbył z lekarzem swojej rodziny. Z rozmowy tej wynikało, że ktoś otruł dziadków Walentyny, czyli markizów de Saint-Meran. Prokurator zaś, bojąc się skandalu, który to niechybnie zrujnowałby go w oczach opinii publicznej, zabronił mu powiadamiać policji oraz wszczynać śledztwa w tej sprawie, a teraz również na to nie pozwala, choć życie jego córki jest poważnie zagrożone.



Opowieść ta przeraziła mnie bardziej, niż można było się tego spodziewać. Do niedawna jeszcze cieszyłbym się na wieść o śmierci Walentyny, jednak teraz byłem równie porażony tym faktem, co mój młody przyjaciel. Łatwo pojąłem, kto usunął z tego świata państwa de Saint-Meran i teraz dybie na życie ich wnuczki. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż inspiratorką tych wszystkich ataków trucicielskich jest pani Heloiza de Villefort, ta parszywa modliszka. Przyznam się jednak z bólem serca, że jeszcze przez chwilę odezwała się we mnie dawna natura i byłem gotów powiedzieć synowi mojego dawnego pryncypała, żeby darował on sobie miłość do tej dziewczyny. Zdaje się, że nawet mu o tym wspomniałem, jednak widząc, jak wielkie cierpienie mu tym zaznaję doznałem takiego szoku, że natychmiast moja dobra strona wzięła górę nad tą złą. Możliwe, że tak właśnie było. Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów tej rozmowy, w końcu to było tak dawno. Wiem jednak z całą pewnością, że kiedy upewniłem się, iż uczucie Maksymiliana do panny Walentyny jest rzeczywiście szczere i wielkie, niemalże takie samo jak to, które ja kiedyś czułem do Mercedes (a może nawet i większe), wówczas obiecałem temu biednemu młodzieńcowi, że zrobię wszystko, aby ocalić jego ukochaną. Jeszcze tego samego dnia dom naprzeciwko posiadłości państwa de Villefort wynajął ksiądz Busoni, który skrupulatnie zabierał się każdego wieczoru za obserwowanie poczynań Heloizy.
Przez trzy dni nie wydarzyło się nic, co byłoby godne wzmianki w mojej opowieści. Potem jednak miały miejsce coś bardzo ciekawego, to znaczy oficjalnie zaręczyny panny Eugenii Danglars i wicehrabiego Andrei Cavalcanti. Nasz drogi bankier postanowił szybko wydać córeczkę za mąż, spodziewając się, że przyszły zięć pomoże mu wyjść z kłopotów finansowych. Nie obchodziło go w ogóle to, iż córka nie chce zostać żoną wybranego przez niego mężczyzny, a prawdę mówiąc czuje ogólnie do całej naszej płci swego rodzaju urazę, aby nie powiedzieć, wręcz wstręt. Danglarsa zresztą obchodziło zawsze tylko i wyłącznie jego własne dobro, dlatego też potratowanie swojego rodzonego dziecka jako karty przetargowej do zabezpieczenia własnej przeszłości było dla niego czymś zupełnie normalnym, jednak nie dla mnie. Ja miałem bowiem własny plan działania.
Ponieważ Edmund Dantes został aresztowany w dniu swoich zaręczyn, to jego wróg powinien zostać ukarany również podczas podobnej uroczystości. Skoro jednak to nie Danglars miał wstąpić w związek małżeński, lecz jego córka, właśnie ten dzień uznałem za odpowiedni do działania. Wcześniej zadbałem o to, żeby list z wyznaniem Caderousse’a o tym, kim tak naprawdę jest wicehrabia Cavalcanti, trafił we właściwe ręce. Jak to zrobiłem? Po prostu włożyłem go do kamizelki zabitego Caderousse’a, żeby żandarmi, badający okoliczności jego śmierci, mogli go znaleźć. Gdy tak się stało, natychmiast złożyli papier w ręce Villeforta, ten zaś podjął odpowiednie kroki. Może to niezbyt honorowe z mojej strony, jednakże z największą przyjemnością powiedziałem o tym wszystkim Danglarsowi podczas uroczystości zaręczyn jego córki z rzekomym Andreą. Powiedziałem mu, że przy oględzinach zwłok Caderousse’a znaleźli list adresowany do niego, a w liście tym była mowa o jego przyszłym zięciu. Baron był w szoku, kiedy usłyszał ode mnie tę wiadomość, jednak nie zdążył mnie zbyt dobrze o to wszystko wypytać, gdyż po chwili na przyjęciu zjawili się dwaj żandarmi z rozkazem aresztowania Benedetta. Gdy Danglars zaczął pytać o szczegóły, to ci ujawnili przed nim fakt, że rzekomy wicehrabia Andrea Cavalcanti to w rzeczywistości Benedetto, morderca zbiegły z galer. Sam zainteresowany nie czekał grzecznie na to, aby zostać aresztowanym i uciekł, korzystając z tego, że nikt na niego nie patrzy. Dopiero później został ujęty w przydrożnej gospodzie, w której notabene zatrzymała się również jego niedoszła małżonka ze swą przyjaciółką, tuż po swojej ucieczce z domu. Panna Eugenia bowiem po hańbie, jaka spadła na głowę jej i Danglarsa, udała się w podróż po świecie wraz ze swą nauczycielką muzyki i najlepszą przyjaciółką zarazem, żeby zrobić karierę artystki. Nie wiem jednak, czy słowo „przyjaźń” jest tu adekwatne, gdyż pannę Eugenię oraz pannę Ludwikę łączy uczucie podobne do tego, jakimi Safona darzyła inne przedstawicielki swojej płci. Ale nie mnie oceniać słuszność tych uczuć, czy chociażby ich moralność w tym świecie. Tak czy inaczej obie panie postanowiły zostać artystkami i udało im się to. Z tego, co wiem, do dzisiaj cieszą się zasłużoną sławą.
Wracając jednak do tematu naszej opowieści, pragnę zauważyć, że każdego wieczoru czuwałem nad Walentyną i pilnowałem, aby nie wypiła ona trucizny, którą to próbowała ją uraczyć jej macocha. Trzy wieczory pod rząd wkradałem się za pomocą drabinki sznurowej do domu Villefortów i wylewałem truciznę, którą ta oto podła kobieta zamierzała podać swojej pasierbicy. Czułem się współwinny temu, co się działo, gdyż przecież to ja dałem Heloizie brucynę. Głęboko w sercu uważałem, iż jestem odpowiedzialny za to, co się stało - tak jakbym sam zabił państwa de Saint-Meran. Na swoje usprawiedliwienie powiedzieć mogę, że nawet bez mojej interwencji pani de Villefort i tak by zrobiła to, co zrobiła. Miałem na to niezbity dowód zdobyty przez te ostatnie trzy dni, w których czuwałem nad biedną Walentyną. Heloiza widocznie dowiedziała się, że pan Noirtier w tajemnicy przed wszystkim uodpornił swoją wnuczkę na działanie brucyny, dlatego też zaczęła nagle serwować jej jakiś nieznany mi wcześniej narkotyk o zabójczym działaniu. Trzykrotnie zdołałem na czas opróżnić szklankę z trucizną, jaką zostawiała Heloiza na stoliku nocnym swej pasierbicy, jednak doskonale wiedziałem, iż nie zdołam tego robić w nieskończoność. Więc pomyślałem sobie tak: ta wiedźma wiecznie będzie zamieniać zostawiane przez doktora lekarstwo dla dziewczyny na specyfik swojej produkcji i z całą pewnością nie spocznie, dopóki nie osiągnie celu. Było to dla mnie jasne, bo w końcu przecież nie po to ta swoista Lady Makbet posunęła się w bilansie zbrodni aż tak daleko, aby się teraz wycofać. Musiała dokończyć swego dzieła albo umrzeć. Choć obiecałem sobie być wyrozumiałym i litościwym wobec ludzi nie będących moimi osobistymi wrogami, to jednak wobec Heloizy byłem gotów na najwyższą surowość. Przyznam się panu, że postanowiłem wówczas bez najmniejszych skrupułów posłać ją na gilotynę i wiedziałem, w jaki sposób tego dokonać. Miałem już plan działania, więc nie zostało mi nic innego, jak tylko go zrealizować.





Czwartej nocy mego czuwania obudziłem Walentynę i powiedziałem jej, jakie to rzeczy się dzieją w domu pana prokuratora. Nie chciała mi w to uwierzyć, ale potem nakazałem dziewczynie udawać, że śpi, aby mogła na własne oczy się przekonać, kto chce ją otruć. Posłuchała mnie i ku swojemu wielkiemu zdumieniu ujrzała Heloizę, jak ta zamienia lekarstwo od lekarza na truciznę swojej własnej produkcji. Ja przez ten czas byłem ukryty w bezpiecznym miejscu i wyszedłem z niego dopiero wtedy, kiedy pani Heloiza de Villefort opuściła sypialnię pasierbicy. Zrozpaczona Walentyna przez chwilę nie wiedziała, co ma powiedzieć. Była w szoku. Wyjaśniłem jej motywy postępowania Heloizy. Powiedziałem, że truje ona wszystkie osoby, które stoją na drodze Edwardkowi do zdobycia olbrzymiego majątku państwa de Saint-Meran oraz pana Noirtiera. Dziewczynie zrobiło się żal swojego młodszego braciszka, ponieważ to w jego imieniu były popełniane tak potworne zbrodnie, jednak nie umiała potępić macochy, uważając, że jedyną jej winą jest to, iż źle pojmuje matczyną miłość. Ja zaś powiedziałem Walentynie, jaki mam plan. Ponieważ jej macocha nie zamierzała zrezygnować z prób otrucia pasierbica i była gotowa na wszystko, musiałem podjąć odpowiednie kroki. Dałem Walentynie do wypicia pewien specjalny środek, który nie tak dawno udało mi się stworzyć. Wyjaśniłem Walentynie, że dzięki temu likworowi ona zaśnie i będzie wyglądała na martwą. Oczywiście zostanie wtedy złożona do grobowca rodzin de Villefort oraz de Saint-Meran, a wówczas ja ją z niego wydobędę i oddam szczerze kochającemu ją Maksymilianowi Morrelowi, nie omieszkując przy okazji również udowodnić winę jej macochy. Walentyna, mimo pewnych obaw, postanowiła mi zaufać, toteż wypiła podany przeze mnie środek. Truciznę ze szklanki wylałem oczywiście do kominka, pozostawiając jedynie jej resztki.
Następnego dnia wszyscy w domu odnaleźli nieprzytomną dziewczynę i przerazili się myśląc, że ona nie żyje. Pierwsza pokój pasierbicy, ma się rozumieć, odwiedziła Heloiza, która z miejsca usunęła dowód swej zbrodni w postaci resztki trucizny, a szklankę dokładnie wymyła. Ja jednak po cichu zdążyłem się w nocy dobrać do zapasów pani de Villefort i kiedy tylko usunęła dowód swojej zbrodni, ja pozostawiłem na nocnym stoliku Walentyny nową szklankę napełnioną trucizną. Kiedy więc Gerard w towarzystwie doktora znalazł swą rzekomo zmarłą córkę, to wypatrzył również ów płyn. Lekarz z łatwością rozpoznał w nim truciznę. Heloiza przerażona zemdlała widząc, co się dzieje. Prokurator zaś rozumiejąc, iż nie ma dla jego córki już ratunku, wezwał ojca Busoniego, żeby ten odprawił nad Walentyną ostatnie sakramenty. Niestety, tego samego dnia w domu de Villefortów zjawił się Maksymilian i widząc rzekomą śmierć swojej ukochanej, załamał się. Zrozpaczony Gerard kazał mu odejść nie wiedząc, kim ten młodzieniec jest, on jednak wrócił z Noirtierem i wyjawił, że był narzeczonym Walentyny oraz bardzo ją kochał, co sparaliżowany staruszek potwierdził. Gerard przyznał, iż chłopak jest mu bardzo bliski, ponieważ teraz ich obu łączy to samo cierpienie. Maksymilian zaczął błagać ojca swej ukochanej, aby ukarać sprawcę jej śmierci. Noirtier z pomocą wiernego sługi dał synowi do zrozumienia, iż wie, kto odpowiada za śmierć Walentyny. Poprosił Gerarda na chwilę rozmowy na osobności, podczas której wyznał mu wszystko, co wie o tej sprawie, a wiedział o niej bardzo dużo. Prokurator pojął wreszcie, że to jego żona jest morderczynią, jednak wrodzona chęć do uniknięcia za wszelką cenę skandalu sprawiła, iż nie był zdolny wydać Heloizy policji. Wrócił z Noirtierem po rozmowie, jaką obaj odbyli, po czym powiedział Maksymilianowi, doktorowi i mnie, że zna już nazwisko sprawcy, lecz prosi, aby na razie zachować całą sprawę w sekrecie. Ja zaś, gdy tylko pozostałem z Noirtierem sam na sam, powiedziałem mu, że jego wnuczka żyje, lecz jest pogrążona w letargu, a także dałem mu zapewnienie, iż Heloizę spotka zasłużona kara. Z trudem, bo z trudem, ale biedny staruszek mi uwierzył.
Jeszcze tego samego dnia, ale jako hrabia Monte Christo odwiedziłem barona Danglarsa, który właśnie podpisywał pięć czeków, a każdy z nich był wystawiony na sumę miliona franków. Były to pieniądze, jakie miał on przekazać na pewien szpital i chyba też sierociniec. Postanowiłem bardziej pognębić szanownego pana barona i powołując się na pozwolenie brania od niego kredytu nieograniczonego powiedziałem mu, że chciałbym teraz pożyczyć sobie te pięć milionów. Danglars przeraził się, ponieważ wiedział, co powie opinia publiczna, gdy wyjdzie na jaw, że przekazał pieniądze przeznaczone na szpital prywatnej osobie, nie chcąc jednak stracić w moich oczach spełnił moją prośbę, zaś przedstawicielowi szpitala, który go odwiedził zaraz po mnie, obiecał zapłacić później. Wiedział jednak, że wpadł teraz w błędne koło. Aby spłacić szpital, musiałby zabrać pieniądze kogoś innego, ale jemu zwrócić tych pieniędzy nie mógłby, bo już nie miał z czego. Dzięki memu podstępowi nie był w stanie spłacić wszystkich ludzi, którzy powierzyli mu swoje majątki, dlatego też uznał, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Wziął te pięć milionów przeznaczone dla szpitala i jeszcze tej samej nocy uciekł do Rzymu, pozostawiając swojej zrozpaczonej żonie list pełen fałszu i cynizmu. Ja jednak nie przejąłem się tym. Wiedziałem, że chociaż Danglars na razie uciekł, to i tak go dopadnę. Na moje polecenie Luigi Vampa ze swymi bandytami pilnowali Wieczne Miasto, aby pochwycić w nim pana barona. Przygotowałem bowiem dla niego coś naprawdę wyjątkowego.





Następnego dnia po tych okropnych wydarzeniach, odbył się miejsce pogrzeb Walentyny. Jako ksiądz Busoni brałem wraz z nim udział obserwując jednocześnie zachowanie Maksymiliana Morrela. Bałem się wtedy, że młodzieniec zrozpaczony domniemaną śmiercią swojej ukochanej, zechce sobie coś zrobić. Dlatego też, po ceremonii pogrzebowej przybrałem ponownie postać hrabiego de Monte Christo i natychmiast udałem się do domu Morrelów. Zastałem tam zrozpaczonych Julię i Emanuela, którzy powiadomili mnie, że Maksymilian wrócił załamany, po czym zamknął się w gabinecie i nie chce z niego wyjść. Przerażony pobiegłem tam, wyłamałem drzwi, po czym w ostatniej chwili wyrwałem młodzieńcowi broń z ręki. Maksymilian był wściekły. Wypomniał mi wtedy to, iż obiecałem mu ocalić Walentynę, a nie zrobiłem tego, w dodatku ośmielam się go powstrzymywać przed odejściem w zaświaty. Zapytał, jakim prawem to robię. Wówczas odpowiedziałem mu, że robię to dlatego, iż to właśnie ja swego czasu ocaliłem jego ojca, Piotra Morrela od bankructwa i śmierci. Wyznałem mu również, że naprawdę nazywam się Edmund Dantes. Maksymilian z radością wyjawił to wszystko swojej siostrze i szwagrowi, którzy zaraz padli przede mną na kolana, po czym całując moje dłonie dziękowali mi za to, co dla nich zrobiłem. Ja natomiast porozmawiałem sobie na osobności z Maksymilianem. Powiedział mi on, że nie wyobraża sobie życia bez Walentyny, ja zaś poprosiłem go o to, aby nie próbował targnąć się na swoje życie aż do końca miesiąca. Jeśli wówczas nadal będzie chciał umrzeć, to obiecałem mu w tym pomóc. Maksymilian zgodził się, chociaż widziałem, z jakim trudem mu to przyszło.
Tego samego dnia byłem świadkiem, jak Albert żegna się z matką. Biedny chłopak postanowił w jakiś sposób przywrócić dobre imię swojej rodzinie, dlatego też przyjąwszy panieńskie nazwisko swej matki wstąpił do spahisów i wyruszył na statku do Afryki. Obserwując to, postanowiłem w duchu zrobić wszystko, żeby pomóc temu szlachetnemu młodzieńcowi oraz jego matce, która kiedyś miała być moją żoną. Gdy powróciłem do domu, to dostałem list od Jacopa. Wynikało z niego, że Benedetto został właśnie ujęty przez policję i oczekuje w więzieniu na proces. Ucieszyłem się, ponieważ oznaczało to, iż mogę zrealizować swój plan. Wysłałem więc Bertuccia, aby odwiedził on tego nędznika i wyjawił mu mój plan zniszczenia Villeforta. Ponieważ mój sługa nie mógł rozmawiać z młodzieńcem nazbyt długo, to następnego dnia wysłałem go ponownie wraz z plikiem pewnych dokumentów, które to jasno potwierdzały prawdziwą tożsamość Benedetta. Te oto papiery zdobyłem je dzięki pomocy Jacopa. On to właśnie odnalazł odpowiednich ludzi, a następnie zdobył ich oświadczenia i zeznania, aby rzekomy wicehrabia Cavalcanti mógł potem pokazać je sędziom podczas procesu. Wśród tych zeznań znalazły się m.in. zeznania ex-służącej pani Danglars (która była świadkiem kilku schadzek swojej pani z Villefortem), zeznania właścicielki sierocińca w Auteuil, a do tego również zeznania samego Bertuccia (który to o całej tej historii wiedział chyba najwięcej).
Benedetto, gdy poznał historię swych narodzin, poczuł do swego ojca wielką nienawiść i powiedział Bertucciowi, iż z przyjemnością zniszczy tego człowieka. Teraz Villefort był w moich rękach, choć oczywiście o tym nie wiedział. Zaś jego córkę potajemnie wydobyłem z grobowca, ocuciłem już nie pamiętam w jaki sposób, po czym zabrałem na Monte Christo i oddałem pod opiekę Hayde, którą również tam zabrałem. Jacopo i jego przemytnicy zadbali, aby obu paniom niczego nie zabrakło. Ja tymczasem powróciłem do Paryża. Miałem tam jeszcze rachunki do wyrównania.





W końcu odbył się proces Benedetta. Villefort udał się na niego bardzo z siebie zadowolony. Rozprawił się z żoną, oznajmiając jej, że wszystko wie i każe jej popełnić samobójstwo tą samą trucizną, jaką zabiła jego córkę oraz grożąc, że w przeciwnym razie wyda ją policji i osobiście doprowadzi do tego, że zostanie ścięta na gilotynie. Podczas rozprawy sądowej zaś bez najmniejszych skrupułów domagał się od sądu wyroku śmierci dla Benedetta, nie mając jednak pojęcia, że oto ma przed sobą własnego syna. Byłem obecny na procesie, ukryty pomiędzy ludźmi, którzy przyszli podziwiać wielkiego prokuratora w akcji i czekałem na chwilę, w której to Benedetto ujawni przed całym światem, kim naprawdę jest. Nie musiałem długo czekać. Rzekomy wicehrabia Cavalcanti opowiedział przed sądem znaną już panu historię swych narodzin oraz wyznał, że jego ojcem jest Gerard de Villefort. Wspomniał również, że nazwisko matki jest mu obce, ale nawet gdyby je znał, to i tak by go nie ujawnił, gdyż jest ona jedynie niewinną ofiarą intryg pana prokuratora. To była jedyna szlachetna rzecz, jakiej ten nędznik w całym swoim życiu się dopuścił. Kiedy sąd zaś zażyczył sobie dowodów na potwierdzenie tej historii, to wówczas Benedetto pokazał mu wszystkie dokumenty otrzymane od Bertuccia, a także wskazał na Villeforta, którego twarz mówiła sama za siebie. Gdy zaś sąd zapytał Gerarda, co odpowie na takie zarzuty, z bólem w sercu powiedział, iż są one prawdziwe, po czym wyszedł. Proces został odroczony, a ja z satysfakcją w głosie powiedziałem mrocznym głosem tylko jedno słowo, które to oprócz mnie słyszał jedynie Bóg: TRZECI!
Nie nasyciło to jednak wtedy mojej żądzy zemsty. Chciałem jeszcze bardziej pognębić pana de Villeforta, dlatego też z satysfakcją przebrałem się ponownie za księdza Busoni i odwiedziłem Gerarda w chwili, gdy ten wrócił do domu. Kiedy zapytał mnie on, czego chcę, wyjawiłem mu, że nie jestem mnichem, ale hrabią Monte Christo, lecz ten tytuł, to jest tylko moje nowe nazwisko. Prawdziwe brzmi bowiem Edmund Dantes, a wszystkie zło, które spotkało niedawno Gerarda to kara za zbrodnię, której dopuścił się on wobec mnie dwadzieścia trzy lata temu. Słysząc te słowa Villefort złapał mnie za rękę i zaprowadził do pokoju, w którym otruła się Heloiza. Niedaleko niej leżał również martwy Edwardek. Okazało się, iż ta szalona kobieta przed śmiercią zamordowała również swoje dziecko uważając, że nie może go zostawić samego na tym świecie. Villefort zapytał wówczas, czy moja żądza zemsty jest już nasycona, a ja poczułem, jak serce zamiera mi w piersi. Szybko podbiegłem do małego Edwarda, próbując go reanimować, ale było to bezcelowe - chłopiec nie żył. Gerard padł na kolana i zaczął dziko płakać. Powiedziałem mu, że Walentyna nadal żyje, ale nie uwierzył mi. Zaczął się histerycznie śmiać i wybiegł do ogrodu. Tam zaś złapał za łopatę i zaczął przekopywać grządki w poszukiwaniu swojego nieślubnego dziecka. Gdy tylko to ujrzałem, wiedziałem już, że Gerard de Villefort postradał zmysły. Jeszcze tego samego dnia odesłano go do najbliższego domu dla obłąkanych. Zaś Noirtiera, którym teraz nie miał się kto zająć, zabrałem do siebie, czując przy tym w sercu, że w przypadku pana prokuratora zemsta moja niestety przekroczyła wszelkie granice etyczne.
W tym oto miejscu muszę udzielić panu pewnych wyjaśnień, drogi panie Chroniqueur. Są one niezbędne, żeby mnie pan dobrze zrozumiał. Śmierć Heloizy nie przejęła mnie w żaden sposób. Szaleństwo Villeforta nieco mną wstrząsnęło, jednak tylko na tyle, na ile mogło to zaszokować każdego choć trochę wrażliwego człowieka. Tym, co wywołało we mnie największy szok, był los biednego, małego Edwardka. Oczywiście nie darzyłem tego rozpieszczonego do granic możliwości chłopca sympatią i praktycznie poza jego własną matką, a może także częściowo i ojcem, wszyscy podzielali moje zdanie. Mimo wszystko to dziecko nie zasłużyło na taki los. Czułem się winny tego wszystkiego, bo choć w żadnym razem nie odpowiadałem za czyny tej szalonej kobiety, to jednak sumienie gnębiło mnie okropnie z tego powodu. Miałem wielką nadzieję, że Bóg zechce mi to wybaczyć. Poczułem w sercu tak wielką skruchę, że w modlitwie błagałem Go o litość nade mną. Zrozumiałem też, iż nie mogę dokończyć pomsty na Danglarsie. Chciałem bowiem jego śmierci, ale teraz pojąłem, iż jeśli jeszcze ktoś umrze przeze mnie, to wówczas Bóg na zawsze odwróci ode mnie swoją twarz. Nie chciałem tego. Nie chciałem już również kontynuować swojej zemsty. Jedyne, czego pragnąłem, to zaznać spokoju i ukojenia.
Na tym zakończymy naszą dzisiejszą rozmowę. Jutro dowie się pan, jaki to los przygotowałem dla Danglarsa i co ostatecznie spotkało tę nędzną kreaturę.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 0:40, 29 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 19:24, 29 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XI - Trzeci!

Walentyna musiała na niby umrzeć, by połączyć z się z ukochanym.
Eugenia jest też szczęśliwa ze swoją ukochaną.
Villefort postradał zmysły ,ale sam jest sobie winien ,skoro był zdolny do zabójstwa, by ukryć stosunkowy niewielki grzech posiadania nieślubnego dziecka.
Teraz trzeba ukarać Danglersa tę nędzną kreaturę. Hrabia jednak odczuwa pewne wyrzuty sumienia z powodu Edwarda.
To czekam na następny rozdział. Czy będzie on też końcem naszej opowieści ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:12, 30 Sty 2021    Temat postu:

W sumie Villefort był niesamowicie żałosną postacią. Ważniejsze było dla niego dobre imię od rodziny i tego, aby była ona szczęśliwa. Nawet groźba zabicia córki przez żonę nie zmusiła go do tego, aby zachować się jak człowiek i ratować Walentynę, bo to by oznaczało śledztwo, publiczny proces i skandal. Żałosne. Mnie też jakoś go nie żal. Wrogowie po kolei przegrywają. Został ostatni, najżałośniejszy z nich wszystkich. Bo przecież poprzedni mieli jeszcze pewne zalety i pozytywne cechy. Danglars z kolei w ogóle ich nie miał. Ale nie, to jeszcze nie koniec historii. Jeszcze kilka rozdziałów zostało.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:13, 30 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXVII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XII - Czwarty!

Ponieważ z ostatniej naszej rozmowy dowiedział się pan, jakże okrutny los spotkał trzeciego z moich wrogów, prokuratora Gerarda de Villeforta, to dzisiaj opowiem panu, w jaki sposób ostatecznie zakończyłem moją zemstę, jak również, co uszykowałem dla tego podłego, żałosnego szczura, którym był, a raczej nadal jest Danglars, mój ostatni wróg. A zatem słuchaj uważnie, przyjacielu.
Gdy opuściłem dom prokuratora de Villeforta, to zabrałem z niego jedynie sparaliżowanego Noirtiera. Choć człowieka tego mógłbym śmiało nazwać swoim nemezis, bo przecież to przez jego polityczne zagrywki ja straciłem wszystko, co miałem, to jednak nie byłem w stanie zostawić go tam samego, w dodatku jeszcze uwięzionego we własnym ciele. Tym bardziej, że przeze mnie syn jego postradał zmysły, a również pośrednio dzięki mnie wnuczek pana Noirtiera został otruty ręką własnej matki. Oczywiście pan oraz praktycznie wszyscy bliscy mi ludzie uważają inaczej, jednak do dziś moje serce nie zaznało całkowitego spokoju po tej tragedii. Prawdopodobnie też już nigdy go nie zazna. Oby Bóg zechciał mi wybaczyć to, iż niechcący przyczyniłem się do śmierci tego biednego dziecka, małego Edwarda de Villeforta. Oby mi wybaczył, bo nie wiem, czy sam zdołam sobie przebaczyć to, co się wtedy stało.
Tak czy inaczej, zabrałem Noirtiera do siebie i oddałem go pod opiekę moich wiernych sług, nakazując im przy tym, aby opiekowali się nim tak, jakby był mną. Następnie skontaktowałem się z Maksymilianem i poprosiłem go, żeby pojechał ze do Marsylii. Chciałem tam zakończyć kilka spraw. Młodzieniec zgodził się i już następnego dnia obaj byliśmy w tym pięknym mieście, z którego wynieśliśmy jak najpiękniejsze wspomnienia. Zdążyliśmy się zjawić tam na czas. Właśnie Albert de Morcerf, albo jak kto woli Albert Herrera, wsiadał na statek, który miał go zabrać do Afryki. Tam bowiem zmierzał ów młodzieniec, żeby oczyścić z hańby imię swoje oraz swej matki. Życzyłem mu w sercu, aby osiągnął swój cel. Poprosiłem Maksymiliana, żeby został w mieście przez kilka dni i poczekał na mnie, aż wrócę. Bałem się co prawda, iż młodzieniec zechce pod moją nieobecność targnąć się na swoje życie, dlatego też wiedząc, że Jacopo też jest w Marsylii, nakazałem mu pilnować uważnie chłopaka oraz przeszkodzić mu w jego ewentualnych próbach samobójczych. Co prawda, młody Morrel obiecał mi, że tego nie zrobi, ale czyż mogłem mu zaufać? Uważałem, że być może i mogę, jednakże zawsze lepiej jest dmuchać na zimne, gdyż słowo honoru słowem honoru, a serce sercem.



Po pożegnaniu się z Maksymilianem Morrelem, udałem się do mieszkania mojego ojca, w którym zgodnie z moją prośbą zatrzymała się Mercedes. Oboje wtedy ze sobą bardzo szczerze porozmawialiśmy. Była to ostatnia rozmowa, jaką przeprowadziliśmy we dwoje, ponieważ już nigdy więcej nie mieliśmy ze sobą rozmawiać. Moja niedoszła żona zaczęła narzekać, iż jest już skazana na wieczną samotność oraz dodała coś o woli Boga w tej sprawie. Odpowiedziałem jej na to, że wolą Najwyższego wcale nie jest cierpienie żadnej ludzkiej istoty, gdyż On, tworząc człowieka, obdarzył go całkowicie wolną wolą, tak więc to my wszyscy sami odpowiadamy za swoje życie i tylko od nas samych zależy, w jaki sposób je spędzimy. Następnie obiecałem wspierać Mercedes z cichą pomocą moich ludzi i robię to dzisiaj. Dzięki mnie wdowa po Fernandzie Mondego nie musi żebrać ani głodować, nigdy bowiem nie braknie jej klientów, którzy chcą kupować u niej ryby lub naprawiać sieci. Jeżeli zaś chodzi o Alberta, to do dzisiaj obaj utrzymujemy przyjazne relacje.
Zakończywszy moją rozmowę z Mercedes, udałem się statkiem do Rzymu. Po drodze jednak zatrzymałem się na wyspie If. Chciałem bowiem zobaczyć znów więzienie, które na czternaście lat stało się moim domem. Mogłem to zrobić bez żadnych problemów, albowiem po rewolucji lipcowej w 1830 roku i po tym, jak na tronie Francji zasiadł Ludwik Filip I, twierdza If stała się muzeum, zaś wszystkich jej więźniów objęła amnestia. Biedny Faria... Że też nie doczekał tej chwili. Jacyż obaj bylibyśmy szczęśliwi, mogąc jako wolni ludzie udać się na wyspę Monte Christo i zabrać z niej skarb Cezara Spady. Przewrotny los pozwolił jednak tylko mnie tego dokonać, a jemu już nie. Biedny, kochany ksiądz Faria. Oby spoczywał w pokoju.
Ale lepiej zakończę już te rozmyślania i powrócę do mojej opowieści. Otóż po przybyciu do twierdzy If, zapłaciłem drobną sumką komu trzeba, dzięki czemu pozwolono mi dokładnie zwiedzić dawne więzienie dla przestępców politycznych. Naturalnie przede wszystkim odwiedziłem swoją własną celę. Natychmiast odżyły we mnie wszystkie wspomnienia zarówno te dobre, jak i te złe. Przypomniałem sobie, jak cierpiałem w samotności przez siedem lat, a potem następne siedem mogłem spędzić w towarzystwie jednego z najszlachetniejszych ludzi na całym świecie, dzięki któremu nie popadłem w obłęd i znalazłem znowu chęć do życia, jak i też możliwość wydostania się na wolność oraz zdobycia skarbu wyspy Monte Christo. W mojej głowie odżyły ponownie wszystkie rozmowy, jakie odbyliśmy ja i Faria. Wszystkie plany, jakie knuliśmy, aby się stąd wydostać, znów krążyły po mojej pamięci i to tak świeże, jakbyśmy dopiero co je stworzyli. Także wszelkie nauki, którymi ten szlachetny człowiek zechciał mnie obdarzyć, odżyły w mojej głowie. Biedny, dobry ojciec Faria. Byłem mu za to wszystko, co dla mnie zrobił, wdzięczny, ponieważ teraz wiem, iż właśnie dzięki jego naukom oraz moralnym wsparciu podczas ciężkich chwil zyskałem nowe życie oraz szczęście, za jakie codziennie dziękuję Najwyższemu.
Po zwiedzeniu swojej dawnej celi udałem się do tej, którą zajmował ksiądz Faria. Ta wywołała we mnie jeszcze większy nawrót wspomnień i przez chwilę łzy cisnęły mi się na oczy. Na szczęście szybko powstrzymałem się od nich, gdyż oprowadzający mnie po muzeum strażnik mógłby je zauważyć, czego bynajmniej sobie nie życzyłem. Z przyjemnością za to wysłuchałem opowieści tego człowieka o mnie, czyli o więźniu numer 34 oraz moim najwierniejszym towarzyszy niedoli, numerze 27. Poznałem również historię mojej niezwykłej ucieczce z lochów twierdzy If, jak i również, za drobną opłatą, mogłem zabrać z nietkniętej przez nikogo celi Farii książkę, którą mój przyjaciel napisał z braku papieru na swoich koszulach. Postanowiłem to wiekopomne dzieło opublikować. Wziąłem także tę flaszeczkę, w której mój wierny przyjaciel przechowywał swe bezcenne lekarstwo. Buteleczka owa wzbudziła moje wielkie podejrzenia i chciałem je potwierdzić, zanim wydam jakikolwiek osąd o tym jakże szlachetnym człowieku. Ściskając w dłoniach owe bezcenne skarby opuściłem zamek If, aby już nigdy więcej do niego nie wrócić. W głowie zaś układałem sobie, co też zrobić z Danglarsem, którego Luigi Vampa na pewno miał już w swoich rękach. Znając niezwykłą skuteczność tego człowieka i jego ludzi, nie miałem w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.



W ciągu zaledwie paru dni dotarłem do Rzymu. Muszę się tu przyznać, że nie spieszyłem się specjalnie. Co prawda postanowiłem, iż Danglarsa czeka inny los niż ten, który wcześniej dla niego przygotowałem, a ponadto też zamierzałem okazać mu litość, to jednak chciałem, żeby bandyci Vampy sobie jeszcze z nim pofiglowali. Ta kanalia zdecydowanie zasłużyła sobie na to. Właściwie powinien otrzymać znacznie większą karę, ale w tamtej chwili moje serce przesiąknięte było przede wszystkim miłosierdziem, jak również chęcią czynienia dobra, dlatego też nie myślałem już o jakiejkolwiek nowej i surowej karze dla niego. Po przybyciu do Wiecznego Miasta skontaktowałem się zaraz z Luigim Vampą za pośrednictwem Peppina, który teraz już całkowicie duszą i ciałem oddany był bandzie mojego drogiego, włoskiego przyjaciela. Wyjaśniłem mu, że muszę porozmawiać z jego hersztem i to natychmiast. Rocca Priori z miejsca mi to umożliwił. Luigi Vampa bardzo ucieszył się na mój widok, chociaż nieco zdziwiła go moja prośba, aby okazać temu łajdakowi łaskę, jednak postanowił wykonać mój rozkaz.
Dla wyjaśnienia muszę tu dodać, że pan baron Danglars otrzymał ode mnie zasłużoną karę. Na moje polecenie bandyci Luigiego porwali go w chwili, kiedy to opuszczał bank „Thomson and French”, z którego odebrał bardzo dużą sumkę pieniędzy, powołując się przy tym na moje nazwisko. Łajdak ten miał zamiar wykorzystać zdobyte w ten sposób środki finansowe na ucieczkę do Wiednia, tam zaś zamierzał, że tak powiem, rozpocząć życie na nowo. Po drodze został jednak napadnięty przez ludzi Vampy, których o obecności Danglarsa uprzedził Peppino. Luigi, zgodnie z moim rozkazem, uwięził drogiego pana barona w Katakumbach Św. Sebastiana, po czym powiedział, że jest gotów go karmić, jeżeli ten zechce płacić bajońskie sumy za każdy posiłek. Zgodnie z moim planem pozostawiono Danglarsowi pieniądze, jakie zabrał z rzymskiego banku, a zabrano mu jedynie owe słynne pięć milionów zagarnięte w Paryżu. Te oto pieniądze Vampa, na moje polecenie, przesłał (anonimowo, rzecz jasna) w miejsca, którym się one należały, czyli rzecz jasna do szpitala i do sierocińca (choć wciąż nie jestem pewien, czy to aby nie był tylko szpital). Natomiast pan baron początkowo długo się opierał, ale w końcu głód i pragnienie zwyciężyły w nim i zamawiał sobie jadło oraz napoje, jednak oszczędzał pieniądze, aby jak najdłużej mu one starczyły.
Po kilku dniach takiej niewoli, pozostało mu już tylko pięćdziesiąt tysięcy franków i Danglars nie chciał za nic w świecie się z nimi rozstawać. Groziła mu zaplanowana przeze mnie śmierć głodowa. Tak, słuch pana nie myli. Właśnie śmierć z głodu. Tak bowiem umarł mój ojciec, doprowadzony przez tego łajdaka do rozpaczy po moim niesłusznym uwięzieniu. Sprawiedliwym więc wydaje się fakt, że i jego katu zgotowałem taki sam los. Danglars być może nie odpowiadał bezpośrednio za głodową śmierć Ludwika Dantesa, jednak pośrednio był za nią odpowiedzialny i to o wiele bardziej nawet, aniżeli ja byłem współwinny otrucia małego Edwardka de Villeforta. W moim pierwotnym zamyśle ta nędzna kreatura, baron Danglars, miał umrzeć w sposób tak okrutny i przerażający, w jaki umierał mój biedny ojciec, ale w świetle ostatnich wydarzeń nie byłem już zdolny skazać go na taki los. Dlatego też tego dnia, w którym zjawiłem się w Katakumbach Św. Sebastiana, poprosiłem Luigiego Vampę, aby umożliwił mi chwilę rozmowy z jego więźniem, po czym poszedłem do Danglarsa. Wyznałem mu, kim jestem i za co spotyka go taki los. Łajdak ów był tak przerażony, że nie chciał w to wszystko uwierzyć, ostatecznie jednak chyba zrozumiał, iż mówię prawdę i zaczął się przede mną kajać. Ja zaś podniosłem go jak brata i kazałem Vampie wydać wielką ucztę, na której ugościłem tego nędznika. Pozwoliłem mu też zachować owe pięćdziesiąt tysięcy franków, jakie przy sobie miał i nakazałem, aby ludzie Vampy zabrali go karetą do lasu i wypuścili dokładnie tam, skąd go porwali. Ja zaś pożegnałem się z moim druhem, panem Luigim oraz udzieliłem mu kilku wyjaśnień, dlaczego tak, a nie inaczej ze swoim wrogiem postępuję. Nie wyjawiłem mu wszystkiego, ale na tyle dużo, aby mój druh mógł mnie zrozumieć. Gdy już skończyłem swoją historię, to Luigi uznał, iż postąpiłem słusznie, po czym podał mi dłoń i obiecał wieczną przyjaźń bez względu na wszystko. Ja zaś odwdzięczyłem mu się tym samym i powróciłem do Marsylii.
Co jednak tam zrobiłem pozwolę sobie odłożyć na następną rozmowę, panie Chroniqueur. Podczas niej dowie się pan, jak mniemam, nie mniej interesujących szczegółów aniżeli te, które panu dzisiaj ujawniłem.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 13:22, 30 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 16:45, 30 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XII - Czwarty!

Może i dobrze ,że hrabia nie dzieli się wszystkimi szczegółami ,zostawiając niektóre sekrety do odkrycia na później.
To dziwne musiało być uczucie udać się do tego muzeum ,dawnego wiezienia i przypomnieć sobie ,że w tym miejscu zmarnowano zostały najpiękniejsze lata naszego życia.
Czekam wiec na następne rozdziały.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 3:32, 31 Sty 2021    Temat postu:

Oczywiście, że to lepiej. W ten sposób o wiele ciekawiej cała historia jest przekazywana. Tak, aby rozpalała ciekawość czytelnika. Cieszy mnie też, że historia Cię wciągnęła. Zostało jeszcze kilka rozdziałów i zawierają z pewnością ciekawe wiadomości.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:40, 02 Lut 2021    Temat postu:



Rozdział LXVIII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. XIII - Życie po zemście

Poprzednim razem opowiedziałem panu, jak ostatecznie zakończyłem moją zemstę. Nie oznacza to jednak końca mojej opowieści, gdyż muszę zapoznać cię jeszcze, mój drogi przyjacielu, z moimi dalszymi losami, jakie miały miejsce po dokonaniu przeze mnie zemsty. A zatem do dzieła!
Kiedy powróciłem z Rzymu do Marsylii, to od razu przybył do mnie Jacopo. Miał on pomyślne wieści. Maksymilian Morrel dotrzymał danego słowa i w ciągu ostatnich kilku dni nie targnął się ani razu na swoje życie. Mogłem więc z radością przystąpić do działania. Odwiedziłem biednego młodzieńca w hotelu, w którym się zatrzymał, po czym powiedziałem mu, iż w zamian za to, że nie odebrał sobie życia pod moją nieobecność, teraz ja dotrzymam danego słowa i pomogę mu opuścić ten padół łez w sposób godny oraz bezbolesny. Chłopak chciał zrobić to już teraz, jednak ja poprosiłem go o nieco więcej cierpliwości. Wyjaśniłem mu, że umierać należy z klasą, dlatego też lepiej będzie udać się w wyjątkowe miejsce, gdzie jego zejście z tego świata nie wzbudzi niepotrzebnego zainteresowania osób postronnych. Tym miejscem miała być wyspa Monte Christo. Maksymilian zgodził się na to, gdyż było mu wszystko jedno, gdzie odbierze sobie życie. Tutaj czy na końcu świata, co za różnica? Kiedy jest się młodym i chce się umrzeć, to każde miejsce ku temu jest dobre.
Poszliśmy więc oboje do portu, gdzie czekał na nas mój statek wraz z wierną załogą. Popłynęliśmy nim na wyspę Monte Christo, a tam zabrałem mego młodego przyjaciela do jednej z grot. Notabene, była to ta sama grota, w której to niegdyś ugościłem serdecznie barona Franza d’Epinay, kiedy ten wybrał się polować na kozice. Odbyłem z młodzieńcem długą oraz poufną rozmowę. Zapytałem go, czy jest on pewien tego, co chce zrobić. Ostatecznie może spotkać w życiu jeszcze wiele pięknych i szlachetnych kobiet. Czy warto więc dla jednej z nich odbierać sobie życie? Maksymilian jednak zapewnił mnie, że nie jest w stanie pokochać innej kobiety, gdyż Walentyna to dla niego ta jedna i jedyna. W głosie młodzieńca nie wyczułem fałszu ani kłamstwa, dlatego też uśmiechnięty popatrzyłem na niego i powiedziałem, że skoro tak, to wobec tego dotrzymam danego słowa. To mówiąc podałem młodzieńcowi pewną niewielką pastylkę, w której rzekomo znajdowała się trucizna, a żeby chłopak nie miał w tej kwestii najmniejszych wątpliwości, sam zażyłem podobną. Okłamałem go jednak, gdyż wewnątrz tej pastylki znajdował się jedynie haszysz, który w żaden sposób nie mógł odebrać mu życia. Maksymilian szybko dał się otumanić mocy narkotyku. Ja zaś, jako już przyzwyczajony do tego świństwa (mówię o nim teraz, że jest to świństwo, choć wtedy miałem zupełnie inne zdanie w tej sprawie), poradziłem sobie z jego zgubną mocą i zachowałem trzeźwość umysłu, w przeciwieństwie do mego młodego przyjaciela.
Gdy Maksymilian Morrel został już odurzony narkotykiem, z wielką radością przedstawiłem mu cudownie ocalałą Walentynę de Villefort, jego rzekomo zmarłą ukochaną. Dziewczyna rzuciła się młodzieńcowi w ramiona dziękując mi za to, że pomogłem im się połączyć, bo gdyby nie ja, to ona umarłaby otruta przez swoją podłą macochę, a jej ukochany odebrałby sobie życie. Powiedziałem, że to nic w porównaniu z ogromem szczęścia, jakie się przed nimi roztacza. Potem poprosiłem Walentynę, żeby ona oraz jej przyszły mąż wzięli pod swoją opiekę moją kochaną wychowanicę, Hayde. Ledwo to powiedziałem, a z następnego pomieszczenia wyszła wyżej wspomniana osoba pytając mnie, dlaczego tak mówię. Powiedziałem wówczas mojej słodkiej księżniczce, że w ogóle nie zasługuję na szczęście po tym wszystkim, co miało miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ponieważ moja bezwzględna zemsta uczyniła mnie niegodnym miłości ani poświęcenia. Hayde, słysząc te słowa, rzuciła mi się na szyję, wyznając mi ponownie miłość oraz mówiąc, że jest gotowa ze mną iść choćby do piekła, bylebym tylko jej nie odsyłał od swojego boku. Powiedziała jeszcze wiele pięknych słów, jakże podobnych do tych wzniosłych deklaracji, jakie kiedyś mówiła mi inna kobieta. Ale Hayde nie była Mercedes, a jej miłość była silniejsza od miłości tamtej, a największym na to dowodem było to, iż nosiła ona pod sercem moje dziecko, co też niemalże z dziecięcą radością wyznała mi na ucho. Początkowo wiadomość ta nieco mnie przeraziła, bo jakże ja, tak mściwy człowiek, nie znający litości oraz przebaczenia, miałbym się sprawdzić jako mąż i ojciec? Odeszliśmy na stronę i powiedziałem to Hayde, ona jednak obaliła te argumenty mówiąc, że to jest właśnie lekarstwo na wszystkie demony przeszłości - kochająca mnie rodzina. Jakże mnie wtedy ujęła swoją odwagą, swoim oddaniem i swoją wiarą w to, co mówi. Tak bardzo mnie tym ujęła, że nie umiałem dłużej walczyć z tym uczuciem, które to już od dawna do niej czułem, lecz w obawie przed skrzywdzeniem jej mroczną stroną swojej osobowości, jak i też z powodu lęku przed ponownym zawodem miłosnym, który byłby związanym z tym cierpieniem, odpychałem to uczucie, próbując je zwalczyć w sobie i w niej. Teraz jednak poddałem mu się. Tak, uwierzyłem mojej słodkiej księżniczce w jej piękne słowa i w to, że jeszcze mogę być szczęśliwy na tym świecie, po czym objąłem ją mocno do siebie, pocałowałem i powiedziałem, że jeżeli jest na to gotowa, to niech wyjedzie ze mną na Wschód, gdzie zamierzałem zamieszkać. Hayde pożegnała się jeszcze z Walentyną, która stała się dla niej jak siostra, a następnie oboje wsiedliśmy na pokład statku, którym przypłynąłem na tę wyspę.
Zanim jednak oboje udaliśmy się w podróż, zdążyłem jeszcze napisać list do Maksymiliana i jego ukochanej. Poprosiłem w nim, żeby Walentyna przyjęła w posagu ode mnie resztę mojego skarbu ukrytego na wyspie Monte Christo, a także oba moje domy: w Auteuil oraz na Polach Elizejskich, a szczególnie ten drugi, w którym to czeka już na nich pan Noirtier, aby im pobłogosławić na nowej drodze życia. Poprosiłem ją też, żeby cały majątek odziedziczony po państwie de Saint-Meran przekazała na cele dobroczynne. Przyszłym małżonkom dałem także jako pożegnanie morał, aby nigdy nie przestali wierzyć w to, że życie może przynieść im radość, gdyż nie zna szczęścia ten, kto nie zaznał nieszczęścia, a prócz tego, że największą mądrością tego świata jest czekanie bez tracenia nadziei na lepsze jutro. List wręczyłem Jacopowi, który wraz ze swą załogą przypłynął, aby zabrać z Monte Christo Walentynę i Maksymiliana.
Ja i Hayde popłynęliśmy zgodnie z naszym planem na Wschód. Po drodze haszysz przestał już działać i zacząłem mieć pewne wątpliwości, czy aby to, co Hayde powiedziała mi na wyspie, to było prawda, czy też może jedynie piękna wizja narkotyczna. Wybranka mego serca rozwiała jednak wszelkie obawy w tym kierunku, ponieważ naprawdę spodziewała się dziecka. Słodkiego i rozkosznego dzieciątka, owocu pewnej jakże pięknej i upojnej nocy, jaka miała miejsce przed moim pojedynkiem z wicehrabią Albertem de Morcerfem. Nigdy nie zapomniałem tej pięknej nocy, jednakże początkowo nie chciałem obciążać mojej ukochanej Hayde swą osobą, ani też wiązać jej ze mną na całe życie uważając, że nie jest mi dane po tym wszystkim, co się stało, jeszcze zaznać szczęścia, ale moja słodka księżniczka była gotowa iść ze mną przez całe życie i to bez względu na wszystko, a wyczuwając w jej głosie (kiedy mi to mówiła) najprawdziwszą szczerość, z największą przyjemnością spełniłem życzenie tej wyjątkowej dziewczyny, która przywróciła mi wiarę w siebie oraz nadała mojemu życiu najwyższy sens. Tej nocy, kiedy kochaliśmy się namiętnie w kajucie, płynąc przez morza i oceany ku nowemu życiu, czułem w sercu, że oto teraz moje życie zaczyna się na nowo. Zemściłem się wreszcie na moich czterech wrogach, odnalazłem moją prawdziwą miłość, a do tego jeszcze miałem zostać ojcem. Czyż mogłem sobie wyobrazić lepszą perspektywę na przyszłość?
Muszę jednak przyznać, że nie od razu popłynęliśmy na Wschód. Najpierw musiałem zakończyć jeszcze kilka ważnych dla mnie spraw. Wciąż wszak czułem się odpowiedzialny za losy Benedetta, który chociaż był zwykłym nędznikiem, to jednak jak mój protegowany zasłużył na moją pomoc. Ja zaś, jako jego protektor powinienem był go wesprzeć choćby jeszcze jeden, ostatni raz. Zrobiłem więc to i rzekomy wicehrabia Cavalcanti odzyskał wolność za sprawą przekupstwa, a także kilku sprytnych machinacji. Nie było to oczywiście legalne, zaś młodzieniec ten zwyczajnie uciekł z więzienia, także wciąż był ścigany przez prawo. Dałem mu drobną sumę pieniędzy, aby mógł uciec za granicę i rozpocząć życie na nowo. Nieco później miało miejsce wesele Maksymiliana i Walentyny, na którym to ja i moja ukochana Hayde byliśmy honorowymi gośćmi. Po uroczystej ceremonii, pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, a następnie powróciliśmy do naszej podróży, ale obiecując im solennie, że jeszcze się spotkamy.
Zanim jednak wyjechaliśmy z Francji, postanowiłem załatwić jeszcze jedną, już ostatnią sprawę, która mnie z tym krajem łączyła. Mianowicie chciałem jeszcze dokonać rehabilitacji Edmunda Dantesa. Oczywiście mało kogo teraz obchodziła sprawa sprzed dwudziestu trzech lat, ale ponownie okazało się, że za odpowiednią sumę można dokonać cudów. Cała sprawa została wznowiona i rozstrzygnięta na moją korzyść, niezwykle szybko i sprawnie. Machinacje Villeforta, jak i również oszustwo Mondego oraz Danglarsa wyszły na jaw, także więc w ciągu miesiąca Edmund Dantes został pośmiertnie oczyszczony ze wszystkich zarzutów. Ślady tego procesu na pewno są jeszcze w sądowych archiwach. Wystarczy, że im się pan dobrze przyjrzy, a na pewno pan na nie trafi, drogi panie Chroniqueur, jestem tego pewien. Ale wracając do tematu, po zakończeniu tej sprawy z całkiem czystym już sumieniem ruszyłem w kierunku, jaki wybraliśmy razem z mą ukochaną.
Podczas naszej wędrówki na Wschód ja i Hayde zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscach. W jednym z nich opublikowałem dzieło księdza Farii i zadbałem o to, aby trafiło ono potem w ręce każdego prawdziwego miłośnika nauki. Prócz tego oddałem do analizy flakonik, który to zabrałem z celi mojego serdecznego przyjaciela. Na dnie tego naczynia było jeszcze kilka kropel jego lekarstwa, które zażywał. Byłem bardzo ciekaw, czy to jest to, co myślę. Szybko okazało się, że miałem rację. Rzekomym lekarstwem mojego przyjaciela była brucyna. Teraz już wiedziałem, dlaczego ksiądz Faria tak często mi o niej opowiadał podczas naszych lekcji, jakie odbywały się w naszych celach. Pojąłem również, czemu mój drogi przyjaciel kazał mi, abym wlał mu do gardła całą zawartość tej flaszki, gdyby dopadł go trzeci atak jego choroby. Wszystko stało się dla mnie jasne. Ksiądz Faria cierpiał na chorobę, która by go nie zabiła, ale całego sparaliżowała. Mój biedny przyjaciel doskonale wiedział, iż gdyby strażnicy ujrzeli go nieporuszającego się, to z pewnością uznaliby, że umarł i pochowaliby go żywcem w morzu. Niezbyt ciekawa perspektywa, nie uważa pan? Ja również tak sądzę. Dlatego też upewnił się, że podam mu śmiertelną dawkę brucyny, kiedy dopadnie go paraliż całego ciała. Wiedział, iż dzięki temu zapewni on sobie szybki zgon, a prócz tego mnie umożliwili ucieczkę z więziennej celi i to łatwiejszą aniżeli kopanie tunelu. Wielka szkoda, że nie wtajemniczył mnie w swój plan. W końcu mogłem nie wpaść na pomysł, aby zawinąć się w jego całun pogrzebowy i w ten sposób uciec z lochów zamku If. Jeżeli jednak ksiądz liczył na moją inteligencję, to nie pomylił się i wykonałem jego plan dokładnie tak, jak on tego oczekiwał.
Nie miałem wątpliwości, że było tak, jak to panu przedstawiłem. Faria był księdzem, nie świętym, także więc samobójstwo z moją drobną pomocą w celu uniknięciu paraliżu oraz umożliwienia mi ucieczki nie byłoby dla niego czymś niemożliwym do zrealizowania. Prócz tego jeszcze, do dziś pamiętam doskonale, jak rzekomo martwy Faria w chwili, kiedy wlałem w jego gardło całą zawartość owego flakonika, natychmiast poruszył się, jęknął, zadrżał, po czym padł martwy na ziemię. Gdyby już nie żył lub gdyby miał w tej buteleczce naprawdę lekarstwo, to wówczas z całą pewnością reakcja jego ciała byłaby zupełnie inna niż ta, która była. Prawdopodobnie nic by się wtedy nie wydarzyło. Tak natomiast zareagować mogło jedynie ciało człowieka na śmiertelną dawkę brucyny. Notabene, bardzo dobrze pamiętając lekcje mojego nieodżałowanej pamięci przyjaciela, właśnie tego jego „lekarstwa” używałem do zrealizowania swej zemsty na rodzinie de Villefort, nie mając przy tym najmniejszego pojęcia, że to właśnie brucyny używał Faria jako swojego leku i nim odebrał sobie życie, aby nie cierpieć katuszy człowieka sparaliżowanego, a prócz tego też umożliwić mi ucieczkę oraz zemstę na moich wrogach. Mam wielką nadzieję, że dobry Bóg wbrew temu, co uważa Kościół, nie potępia wcale samobójców, a jeśli nawet tak On postępuje, to wówczas wobec tego szlachetnego człowieka zachowa się sprawiedliwie i w żadnym razie nie skaże go na męki piekielne, ponieważ nie zasłużył on sobie na to. Z całego serca pokładam nadzieję w Najwyższym, iż należycie ocenił tego człowieka i zabrał jego duszę między anioły, gdzie jest jego miejsce.
Ale powracając do głównego tematu mojej historii, to muszę powiedzieć, że po zakończeniu tych wszystkich spraw udałem się z Hayde do Algierii, gdzie się pobraliśmy i zamieszkaliśmy w towarzystwie naszych wiernych sług: Alego oraz Bertuccia. Tam też niedługo potem dotarł do nas wierny Jacopo wraz z listem od pani Walentyny Morrel. Pisała ona w nim, że zgodnie z moją prośbą przekazała majątek, jaki odziedziczyła po państwie de Saint-Meran na cele charytatywne, to samo również zrobiła z domem w Auteuil. Dom na Polach Elizejskich zachowała dla siebie i męża, jednak nie była w stanie przyjąć ode mnie skarbu wyspy Monte Christo. Odesłała mi go więc za pośrednictwem Jacopa prosząc, abym sam z niego korzystał, dodając, że na pewno lepiej go spożytkuję niż ona. Swoją przyszłość małżonkowie mieli zapewnioną, gdyż firma handlowa „Morrel i syn” zarabiała tyle, że Maksymiliana i Walentynę stać było na dostatnie życie, a prócz tego pan Noirtier przepisał wnuczce cały swój niemały majątek, więc nędza im nie groziła.
Przyznam się, że decyzja Walentyny Morrel nieco mnie zasmuciła, jednak uznałem, iż miała ona pełne prawo tak właśnie postąpić i zabrałem do swojego pałacu skrzynię z resztkami skarbu wyspy Monte Christo, a do tego rozpocząłem przygotowania do nowego etapu w moim życiu, jakim było ojcostwo. Już kilka miesięcy później na świat przyszła moja ukochana córeczka, Marta, która wręcz z miejsca skradła nasze serca, a z tego, co słyszałem, nie tylko nasze. Proszę się tak nie rumienić, drogi panie Chroniqueur, w końcu obaj jesteśmy tylko ludźmi, zaś moja córka wyrosła na naprawdę piękną kobietę, także pana uczucie do niej wcale mnie nie dziwi. Bynajmniej nie dziwi.
Byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ miałem przy sobie moją ukochaną żonę, rozkoszne dziecko oraz wiernych przyjaciół. Wydawało się, że nic nie jest w stanie mi zaszkodzić. Pomyliłem się jednak, gdyż zapomniałem o istnieniu dwóch ludzi, którzy zdecydowanie nie życzyli mi dobrze. Jednym z nich był Danglars, a drugim Benedetto. Obaj z czasem udowodnili mi, że zapominanie o nich było z mojej strony poważnym błędem, zaś oni sami są zdolni do tego, żeby dokonać na mnie swej własnej, osobistej zemsty.
Ale to już temat na naszą następną rozmowę, panie Chroniqueur.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 14:53, 02 Lut 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 16, 17, 18, 19, 20  Następny
Strona 17 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin