Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 15, 16, 17, 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 2:55, 14 Sty 2021    Temat postu:

Cieszę się, że ten rozdział Ci się spodobał. Pomyślałem, że to ciekawy pomysł, aby dodać nieco z filmów, bo w książce nie jest wspomniane o tym przydomku, ale mimo wszystko mógł go otrzymać, bo czemu nie? Często załoganci piratów czy przemytników nadawali sobie przydomki dla zmylenia organów ścigania. Mam nadzieję, że historia wciągnęła Cię jeszcze bardziej.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 3:54, 14 Sty 2021    Temat postu:

Rozdział LIX

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IV - Nagroda dla wiernych i sprawiedliwych



Ostatnim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, o tym, jak to po ucieczce z zamku If przyłączyłem się do załogi „Panny Amelii”, jak również i o tym, jak odnalazłem skarb na wyspie Monte Christo oraz zyskałem prawdziwego przyjaciela imieniem Jacopo. Dzisiaj natomiast dowie się pan, jakież to następnie działania podjąłem.
Kiedy już opuściliśmy Leghorn, to postanowiłem szczerze rozmówić się z Jacopem i wtajemniczyć go w moje plany. Postanowiłem też wyjawić mu, skąd wziąłem pieniądze na kupno statku dla niego i na wynagrodzenie dla wszystkich członków załogi „Panny Amelii”. Wcześniej uzasadniłem to spadkiem po bogatym krewnym, ale teraz postanowiłem wyjawić Jacopowi całą prawdę. Tylko Jacopowi, nikomu więcej.
Długo się wahałem, zanim podjąłem ostateczną decyzję. Nie miałem bowiem pewności, iż mój drogi przyjaciel nie wykorzysta kiedyś tych tajemnic, które mu powierzę. Ostatecznie jednak uznałem, iż Jacopo wystarczająco udowodnił już swoją lojalność wobec mnie i zasłużył sobie na poznanie prawdy o swoim dawnym kompanie ze statku przemytników. Usiedliśmy więc sobie we dwóch wieczorem w kajucie kapitańskiej, gdzie opowiedziałem mu ze szczegółami całe moje życie od początku do chwili, w której to jego kapitan wyłowił mnie z morskich odmętów. Jacopo wysłuchał mnie bardzo uważnie nie umiejąc ukryć swych emocji. Moje dzieje wycisnęły z jego oczu łzy, zaś krzywdy, jakich doznałem sprawiły, iż poczuł on niesamowitą wściekłość wobec tych, którzy mnie skrzywdzili. Oświadczył, że w każdej chwili jest gotów dopaść Danglarsa, Fernanda Mondego oraz Gerarda de Villeforta i wpakować każdemu z nich nóż w serce. Przyznam się, iż taka wizja była dla mnie niezwykle kusząca. Musiałem jednak pohamować mojego drogiego przyjaciela. Po pierwsze z tego powodu, że wciąż nie znałem jeszcze wszystkich szczegółów zdrady, jakiej doświadczyłem, a po drugie dlatego, iż wszystkie moje odkrycia, których dokonałem z pomocą księdza Farii wciąż pozostawały jedynie w sferze domysłów. Faria co prawda był całkowicie pewien tego, iż ci trzej wyżej wymienieni ludzie odpowiadali za wszystkie moje krzywdy, ale przecież mógł się mylić. Co prawda względem Villeforta nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż dokonał on tego, co zarzucał mu mój mentor, jednakowoż wciąż nie byłem pewien co do winy Danglarsa i Mondego. Uznałem, iż muszę poznać wszystkie szczegóły całej sprawy nim wydam na nich wyrok. Jacopo zgodził się ze mną i obiecał mi swą pomoc. Z radością przyjąłem tę ofertę, gdyż jego obecność była mi niezwykle droga. Rodzony brat tyle by dla mnie nie uczynił, ile uczynił dla mnie ten obcy mi pod względem więzów krwi, sympatyczny przemytnik z Włoch.
Po dotarciu do Marsylii, postanowiłem zaraz odnaleźć Kacpra Caderousse’a. Doskonale wiedziałem, że jeżeli ktoś wie coś na temat krzywd, których doznałem, to tylko on. W pamięci utkwił mi obraz, w którym ten żałosny pokurcz pije wino w towarzystwie tej pijawki Danglarsa oraz tego nędznika Mondego. Uznałem, iż nie mógł on nie wiedzieć, co ci dwaj zaplanowali przeciwko mnie. Kacper Caderousse miał bowiem zawsze uszy ułożone tak, aby usłyszeć wszystko, co tylko usłyszeć warto, zaś swoje kaprawe oczka ustawione na miejsce, na które warto je zwrócić. Byłem zatem pewien, że jeśli ktoś coś wie, to tylko on. Wiedziałem jednak, iż żeby dobrze wybadać tę glizdę, to muszę przybrać postać taką, która nie wzbudzi jego nawet najmniejszych podejrzeń. Tylko jaką? Podzieliłem się moim problemem z Jacopem, ten zaś uznał, iż najwięcej zaufania i najmniej obaw budzi zawsze postać księdza. Taki może chodzić wszędzie oraz wszystkich o wszystko wypytywać. Nikt nie zainteresuje się, dlaczego on to robi, a nawet jeżeli, to może on wymyślić najbardziej żałosną bajeczkę, zaś wszyscy mu w nią uwierzą. Dlatego właśnie, jeśli chciałem wybadać taką gnidę, to musiałem się przebrać za księdza, bo wtedy i tylko wtedy zechce się on przede mną otworzyć. Nawet bowiem takie żałosne pokurcze jak on czują respekt przez Bogiem i jego sługami.



Plan Jacopa wydał mi się genialny, jednak nie miałem odpowiedniego stroju do tej maskarady. Na całe szczęście mój drogi przyjaciel z kilkoma swymi ludźmi przekradł się na miasto i zdobył dla mnie mnisi habit. W jaki sposób to zrobił, do dzisiaj nie wiem, a jakoś nie miałem sumienia go o to pytać. Zresztą wówczas niewiele mnie to interesowało. Liczyło się dla mnie jedynie to, iż mogę spokojnie działać. Przebrałem się więc szybko w ten zdobyczny habit, po czym przybrawszy nazwisko księdza Busoni opuściłem statek i udałem się od razu na spotkanie z przeznaczeniem. Najpierw oczywiście skierowałem swoje kroki do oberży „Pod Flaszą i Dzwonem”, gdzie też, jak to dobrze pamiętałem, miało miejsce niezwykle tajemnicze spotkanie Caderousse’a, Danglarsa i Mondego. Wiedziałem, że osoba, która mnie interesowała, w tym miejscu bywała niemalże stale. Jeśli więc miałem rozpocząć moje poszukiwania, to tylko tam. Właściciel tej oberży opowiedział mi o tym, że Kacper Caderousse ożenił się oraz przeniósł na prowincję, gdzie obecnie prowadzi własną karczmę. Udałem się tam natychmiast.
Caderousse i jego żona niezbyt przychylnie mnie przyjęli, gdyż widok moich mnisich szat raczej nie wskazywał na to, iż jestem jakimś bogatym klientem, który może przynieść im dochód. Szybko jednak zmienili zdanie, kiedy pokazałem im pierścionek z diamentem wartym... bagatela, aż pięćdziesiąt tysięcy franków. Mój drogi gospodarz wówczas natychmiast zainteresował się mną i zaczął wypytywać, w jaki sposób wszedłem w posiadanie tak pięknego skarbu. Miałem już gotową na to pytanie odpowiedź. Powiedziałem mu, że nazywam się ksiądz Busoni i byłem swego czasu spowiednikiem w zamku If. W więzieniu tym przebywał kilka lat lord de Wilmore, ale ostatecznie udało mu się wyjść na wolność. Przed opuszczeniem swej niewoli, przekazał on ten oto pierścień z diamentem Edmundowi Dantesowi, który pielęgnował go w czasie choroby i był mu przyjacielem, zaś Dantes przed śmiercią przekazać miał ten diament mnie, abym go sprzedał, po czym pieniądze otrzymane z zysku podzielił równo pomiędzy jego wiernych przyjaciół: Ludwika Dantesa, Fernanda Mondego, Danglarsa i Kacpra Caderousse’a. Mój jakże chciwy gospodarz z miejsca wyjawił mi, iż stary Ludwik Dantes nie żyje, a z pozostałych trzech wymienionych spadkobierców tylko on, szlachetny oraz lojalny Caderousse zasługuje na to, aby ten skarb otrzymać. Oczywiście zaraz wyraziłem mu swoje wątpliwości w tej sprawie i zażądałem od niego dowodów na potwierdzenie tych słów. Pomimo protestów swojej żony, która to przeczuwała jakieś nieszczęście, Kacper postanowił opowiedzieć mi wszystko, co wiedział w tej sprawie.
Caderousse wyjawił mi, że w tym właśnie dniu, w którym widziałem go w oberży „Pod Flaszą i Dzwonem” z moimi wrogami, pił on z nimi i słyszał o czym rozmawiają. Danglars buntował Fernanda przeciwko mnie oraz zachęcał do tego, aby się mnie pozbyć, kiedy jednak Mondego wyznał, iż obawia się, że jeśli mnie zabije, to straci Mercedes na zawsze, Danglars zasugerował mojemu rywalowi w miłości nieco inne wyjście z sytuacji. Wystarczyło oskarżyć mnie o bonapartyzm i wysłać odpowiedni anonim na policję. To mówiąc chwycił za pióro i atrament, po czym na kartce papieru napisał natychmiast donos na moją osobę. Caderousse jednak zaprotestował przeciwko takiemu planowi i oświadczył, że nie pozwoli na jego realizację. Danglars wówczas okłamał go twierdząc, iż ów anonim to tylko żart, a na dowód pogniótł go szybko, wyrzucił w kąt oberży, po czym upił on Caderousse’a niemalże do nieprzytomności. Jakoś tak chwilę później obaj wyszli z oberży, pozostawiając w niej Fernanda, który niewątpliwie podniósł ów zgnieciony anonim i osobiście zaniósł go na pocztę. Efektem tego było moje aresztowanie następnego dnia. Kacper z miejsca zorientował się wówczas, iż jest to efekt owego rzekomego żartu, jaki wymyślił Danglars i chciał już iść na policję, aby się za mną wstawić, jednak ten nędzny buchalter uniemożliwił mu to sugerując, iż każdy, kto będzie bronił zdrajcy, sam może podzielić jego los, a przecież Caderousse’owi nie spieszyło się do siedzenia w lochu. Nie zrobił więc nic, aby mi pomóc, choć tak prawdę mówiąc, był on wtedy równie bezsilny, co i ja.



Jakiś czas po moim aresztowaniu Napoleon Bonaparte uciekł z Elby i przejął władzę na okres stu dni. Później zaś, wskutek przegranej pod Waterloo, ponownie abdykował i został zesłany na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził resztę swojego życia. W tym samym czasie, ten łajdak Danglars został na moje miejsce kapitanem „Faraona”, jednak po upadku cesarza, kiedy akcje Morrela spadły do zera, zaraz opuścił tę służbę i zaczął prędko robić karierę, wskutek której został bankierem oraz otrzymał tytuł barona. Fernand Mondego walczył zaś w armii Napoleona pod Waterloo, potem brał udział w wojnie z Hiszpanią w roku 1823, a następnie służył jako francuski emisariusz na dworze Ali Paszy. Ze wszystkich tych wypraw przyniósł wielki majątek, tytuł hrabiego i stopień generała. Ożenił się również z Mercedes i miał z nią syna Alberta, a żeby odciąć się już na zawsze od swojej proletariackiej przeszłości, zmienił nazwisko na de Morcerf.
O panu de Villefort, Caderousse nic nie wiedział. Za to wyznał mi, iż mój ojciec zmarł najgorszą z możliwych agonii, czyli śmiercią głodową. Żył w takiej biedzie, że gdyby nie hojne wsparcie mojego dawnego pracodawcy, pana Piotra Morrela, to dawno zostałby wyrzucony na bruk. Pan Morrel wspierał go jak tylko się dało, chociaż sam już gonił resztkami ze względu na swój bonapartyzm, który po upadku cesarza obrócił się przeciwko niemu. Mój ojciec jednak na wieść o mojej rzekomej śmierci w celi w zamku If, popadł w załamanie nerwowe oraz celowo zagłodził się, chcąc jak najszybciej się ze mną połączyć. Na dowód swych słów, Caderousse pokazał mi sakiewkę z inicjałami P.M. W tej oto sakiewce pan Piotr Morrel przynosił mojemu ojcu pieniądze na jedzenie oraz czynsz. Kacper zakończył swoją opowieść dość smutnym stwierdzeniem, że złym ludziom zawsze powodzi się na świecie, natomiast dobrzy i uczciwi ludzie są skazani na cierpienie. Odpowiedziałem mu, iż nie jest to zasadą, po czym odszedłem, zostawiając mu ten pierścień z diamentem, na który w moich oczach zasłużył swoimi informacjami. W zamian poprosiłem Kacpra o sakiewkę pana Morrela. Caderousse z radością spełnił moją prośbę, a ja wróciłem do Jacopa mówiąc mu, jakie zdobyłem wiadomości. Miałem już pewność, iż to Fernand Mondego oraz Danglars zniszczyli mi życie, jednak wciąż nie miałem wiadomości na temat do winy de Villeforta. Musiałem poznać prawdę, a prócz tego chciałem także jeszcze wynagrodzić mego dawnego pracodawcę za pomoc, którą ten bezinteresownie ofiarował mojemu biednemu ojcu w krytycznej dla niego sytuacji. Jacopo poradził mi, żebym na wywiad w tej sprawie udał się jako ktoś inny, ponieważ ksiądz Busoni raczej nie wzbudzi zaufania u urzędników ani nie wydobędzie z nich niczego. Posłuchałem jego rady i nabyłem kilka niezwykle bogatych ubrań, po czym podając się za agenta banku „Thomson and French” (papiery tego dowodzące również zdobyłem) udałem się w drogę.
Najpierw poszedłem do majora Marsylii, który to posiadał dużą część akcji firmy handlowej „Morrel i syn”. Wykupiłem od niego je wszystkie i zapytałem go, kto ma jeszcze akcje tej firmy, major zaś skierował mnie od razu do inspektora więziennictwa, który posiadał jeszcze więcej akcji pana Morrela. Udałem się tam i natychmiast je wykupiłem. Poprosiłem również inspektora o to, abym mógł mieć wgląd do akt więziennych, ten zaś ze względu na ogromną sumę, którą ode mnie otrzymał za akcje, bez wahania wyraził na to zgodę. Pozwolił mi on dokładnie przyjrzeć się aktom dotyczącym mojej osoby. Pamiętajmy, iż zostałem wszak uznany za zmarłego, a jeżeli wierzyć inspektorowi, to akta zmarłych więźniów nie są tajne. Mogłem więc śmiało przyjrzeć się papierom dotyczącym mojej sprawy. Udało mi się odnaleźć wśród nich anonimowy donos napisany przez Danglarsa i wysłany przez Fernanda Mondego - ukradłem go, czego szanowny pan inspektor albo nie zauważył, albo też nie chciał tego zauważyć. Udało mi się też przyjrzeć dokumentowi, który napisał sam pan de Villefort. Wyraził on w nim swoją opinię na mój temat. Opinia ta była bardzo niepochlebna i przedstawiała mnie jako wyjątkowo niebezpiecznego szpiega. Był to dowód, którego szukałem. Dowód na to, że Villefort odpowiada za moje uwięzienie w zamku If. Wiedziałem wtedy już wszystko, co chciałem wiedzieć, dlatego też opuściłem to okropne miejsce i to najszybciej, jak to było możliwe.



Po tej oto wycieczce udałem się natychmiast do firmy „Morrel i syn”. Muszę przyznać, iż widok mego dawnego miejsca pracy, a raczej tego, co z niego zostało, zasmucił mnie. Pamiętałem bowiem tę firmę jako dobrze prosperującą i mającą całą masę wiernych i oddanych pracowników, a teraz zastałem w niej jedynie stary budynek wymagający remontu oraz dwóch pracowników, z których pierwszy był starcem z jednym okiem, zaś drugi młodzieńcem o nazwisku Emanuel Herbaut, który służył u mojego dawnego pracodawcy głównie z powodu swojej szczerej miłości do jego córki, Julii. Z trudem ukrywając mój wielki smutek, podałem się za agenta firmy „Thomson and French” oraz poprosiłem o krótką chwilę rozmowy z panem Morrelem.
Wiedziałem już, co należy mi zrobić. Jako właściciel wszystkich akcji firmy handlowej mojego dawnego pracodawcy miałem przed sobą dwie drogi wyboru. Pierwsza to wyznać panu Morrelowi, kim jestem oraz oświadczyć, że wykupiłem wszystkie jego długi i podrzeć je na jego oczach. Czułem jednak, iż nie mogę tego zrobić, ponieważ chciałem zachować anonimowość najdłużej, jak to tylko było możliwe. Istniało bowiem ryzyko, że jeśli postąpię inaczej, to moi wrogowie mogą to odkryć i zniszczyć mnie tym razem już całkowicie, a na to przecież nie mogłem pozwolić. Poza tym wiedziałem, że pan Morrel nigdy nie przyjąłby ode mnie jałmużny. Był to zawsze człowiek niezwykle honorowy i wolałby raczej umrzeć z biedy pod mostem, aniżeli wziąć łaskawą ręką ofiarowane pieniądze. Wiedząc o tym postanowiłem wykorzystać drugą możliwość działania.



Spotkałem się więc z panem Piotrem Morrelem. Jakąż radością była dla mnie rozmowa z nim. Nic się nie zmienił przez te czternaście lat, co najwyżej nieco posiwiał, ale wciąż on był człowiekiem pełnym sił, choć wyraźnie na jego twarzy było widać efekt załamania nerwowego. Nie umiem wyrazić tego, co czułem w chwili, kiedy z nim rozmawiałem. Była to mieszanka euforii oraz smutku. Ale wracając do mojej opowieści, powiedziałem panu Morrelowi, że firma „Thomson and French” wykupiła wszystkie akcje jego firmy, a co za tym idzie, przejęła również długi, jakie on musiał spłacić. Rozmowę naszą przerwała nagła wieść o zatonięciu okrętu „Faraon” wraz z całym jego ładunkiem. Pan Morrel przyjął tę wiadomość z prawdziwą rozpaczą, pocieszając się jedynie tym, iż nikt z załogi okrętu nie ucierpiał. Kazał wezwać do siebie marynarzy z „Faraona”, po czym wypłacił należne im gaże i powiedział, że mogą iść teraz gdzie tylko zechcą, gdyż on niestety nie ma już za co im płacić. Gdy ujrzałem moich dawnych kompanów, o mało serce nie pękło mi na pół z bólu. Och, jak bardzo chciałem ich wszystkich wtedy pochwycić w ramiona, wyściskać, wycałować i wyznać im, kim jestem! Nie mogłem jednak tego zrobić, jeżeli oczywiście chciałem zrealizować swój plan działania. Dlatego z trudem powstrzymałem się od zdemaskowania i kiedy tylko marynarze wyszli, oświadczyłem memu dawnemu pracodawcy, że bank „Thomson and French” daję mu całe trzy miesiące czasu na spłatę zobowiązań. Następnie wyszedłem i natknąłem się na Julię Morrel. Powiedziałem jej, że jeśli jej ojciec nie zdoła w ciągu trzech miesięcy zdobyć niezbędnych do spłaty długów pieniędzy, to ona wówczas ma postąpić zgodnie ze wskazówkami zawartymi w liście, który jej ofiarowałem. List ten oczywiście ja napisałem, ale podpisałem się w nim jako Sindbad Żeglarz. Nakazałem w nim pannie Morrel udać się za trzy miesiące do dawnego mieszkania Ludwika Dantesa (które wracając na mój okręt kupiłem), a wówczas otrzyma coś, co wesprze jej rodzinę w kłopocie. Musi jednak udać się tam sama, bo jeżeli zjawi się z kimś, to mój zaufany człowiek nie wpuści jej do środka. Miałem nadzieję, iż dziewczyna postąpi wedle moich zaleceń.
Powróciwszy do Jacopa, natychmiast zdałem mu dokładną relację z tego, czego dokonałem, po czym razem udaliśmy się w miejsce, gdzie budowano statki. Postanowiłem stworzyć na nowo „Faraona”, napełnić go dobrym ładunkiem i nową załogą, po czym wysłać do pana Morrela. Musiałem się spieszyć, miałem na to zaledwie trzy miesiące. Poświęciłem na to wręcz horrendalną sumę pieniędzy, gdyż robotnicy byli opieszali i potrzebowali sporej zachęty do tego, aby pracować szybciej. Potroiłem nawet ekipę, byleby tylko zdążyć na czas. Udało mi się to i po wypełnieniu wszystkich formalności, statek był gotowy do drogi. Zanim jednak do tego doszło, wydarzyło się w moim życiu coś, o czym warto wspomnieć.



Kiedy nowy „Faraon” był budowany, to dowiedziałem się od Jacopa i jego ludzi o tym, że pewien człowiek nazwiskiem Giovanni Bertuccio przebywa w więzieniu za zabójstwo dwóch osób: pewnego bankiera oraz kobiety nazwiskiem Magdalena Caderousse. Usłyszawszy to naprawdę przerażające nazwisko, od razu w przebraniu księdza Busoni udałem się do więzienia, w którym ów Bertuccio przebywał. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego zamordował on tych dwoje ludzi i co się stało z mężem denatki, panem Kacprem Caderousse? Jednak wiadomości, jakich się dowiedziałem od niego, przeraziły mnie. Bertuccio wyznał mi, że był przemytnikiem i po swej ostatniej wyprawie, musząc prędko uciekać przed policją, schował się w gospodzie swego dobrego znajomego, Caderousse’a. Gospodarza nie było w domu, a więc ukrył się tam bez jego wiedzy. Zmęczony zasnął, a kiedy się obudził był świadkiem, jak Kacper oraz jego żona Magdalena przyjęli u siebie pewnego bankiera, któremu chcieli sprzedać ofiarowany im przeze mnie pierścień z diamentem, bankier jednak chciał ich oszukać oferując jedynie czterdzieści pięć tysięcy franków, a nie pięćdziesiąt oraz zagroził, że albo małżonkowie przyjmą jego propozycję albo on doniesie na nich na policję, iż zdobyli ów diament w nielegalny sposób. Przestraszeni małżonkowie przyjęli zatem taką sumę, jaką on oferował, ale postanowili się na nim zemścić. Namówili go, aby został u nich na noc ze względu na burzę, jaka właśnie wybuchła. Bankier najpierw odmówił, ale później wyraził zgodę. Otrzymawszy sutą kolację oraz pokój, zasnął. Bertuccio pozostawał cały czas w swojej kryjówce nie wyjawiając swojej obecności i bardzo dobrze zrobił. W nocy bowiem Caderousse i jego żona zaatakowali bankiera chcąc odebrać mu diament, który oczywiście chcieli ponownie sprzedać. Bankier jednak zachował czujność i zastrzelił panią Caderousse. Nie zdążył wystrzelić strzelić po raz drugi, ponieważ jej mąż zabił go odbierając mu diament, po czym wraz z nim i pieniędzmi uciekł z oberży w mrok nocy. Chwilę później w oberży zjawiła się policja, zwabiona strzałem z pistoletu. Bertuccio został wówczas znaleziony przez funkcjonariuszy i to właśnie jego wzięto za sprawcę całej tej tragedii.
Nie miałem najmniejszego powodu, aby nie uwierzyć w opowieść Bertuccia. Znałem już dość długo Kacpra Caderousse’a, żeby zdawać sobie sprawę z tego, do czego on był zdolny. To, co on i jego chciwa żona zrobili z biednym jubilerem, którego podstępem zwabili do swojego domu było bardzo prawdopodobne. A ja głupi łudziłem się, że dzięki temu diamentowi Kacper Caderousse wyjdzie jakoś na prostą i rozpocznie uczciwe życie. No cóż... Jak widać nie należy ufać takim łajdakom, gdyż są oni niereformowalni i nigdy się nie zmienią, a jeżeli już, to na gorsze. Obiecałem więc Bertucciowi, że ocalę go od gilotyny, po czym udałem się do urzędników i przekonałem ich do tego, aby znaleźli prawdziwego winowajcę. Udało im się to nim jeszcze ten łajdak zdążył opuścić granice kraju. Chcąc zyskać łagodniejszy wymiar kary przyznał się do wszystkiego, jednak całą winą obarczył swoją żonę. Sąd uwierzył mu i zamiast kary śmierci Caderousse zatem otrzymał dożywocie na galerach w Tulonie. Bertuccio zaś został wypuszczony na wolność.
Po załatwieniu tej sprawy, powróciłem prędko do odbudowy „Faraona” i jak to już wspominałem, statek został ukończony na czas. Załadowałem go więc jego dawną załogą, którą w tym celu sprowadziłem z najróżniejszych stron kraju oraz wypełniłem całą masą użytecznych towarów do handlowania, po czym nakazałem mu płynąć do Marsylii. Prócz tego wysłałem też Jacopa do mieszkania mojego ojca, aby tam oczekiwał na Julię Morrel, kiedy ta zjawi się tam kierowana listem od tajemniczego Sindbada Żeglarza. Wbrew moim obawom, córka mego dawnego pracodawcy przybyła na miejsce spotkania sama. Wówczas to Jacopo wręczył jej sakiewkę z inicjałami P.M. W niej zaś znajdował się diament wart pięćdziesiąt tysięcy franków oraz wszystkie weksle pana Morrela spłacone i już nieważne. Mój były pracodawca został ocalony, zaś w jego firmie zapanowała wielka radość. Bardzo chciałem wziąć w niej udział, jednak ze względu na moje plany musiałem z tego zrezygnować. Wraz z Jacopem obserwowałem całą tę sytuację z daleka, po czym obaj powróciliśmy na swoje okręty, aby udać się nimi w świat, albowiem po nagrodzeniu sprawiedliwych musiałem wymierzyć karę niegodziwcom, ale żeby tego dokonać, musiałem zdobyć jak najwięcej kompromitujących ich wiadomości. Była to podróż długa i żmudna, ale przyniosła mi oczekiwane owoce.
Podróż ta jednak będzie tematem naszej kolejnej rozmowy, ponieważ na tym momencie muszę na dzisiaj zakończyć moją historię.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 13:04, 14 Sty 2021, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:13, 14 Sty 2021    Temat postu:



Ksiądz Busoni - wersja z 1954 roku.




Ksiądz Busoni - wersja z 1998 roku.




Lord de Wilmore - wersja z 1998 roku.




Ksiądz Busoni - wersja z 1992 roku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 13:15, 14 Sty 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 15:40, 14 Sty 2021    Temat postu: moje powieści i opowiadania

Gerard Depardieu, w serialu jako hrabia w serialu przebrał się za księdza.
Dobrze ,że Moreli i jego rodzina zostali wynagrodzeni.
Jeśli chodzi o Kacpra Caderousse’a, to tacy ludzie jak on się nigdy nie zmienią.
Ciekawe co opiszesz w następnym rozdziale ?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Czw 15:54, 14 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:13, 14 Sty 2021    Temat postu:

To prawda. Za księdza Busoni hrabia też się przebierał w wersji z Jeanem Maraisem z 1954 roku. W wersji z Richardem Chamberlainem też raz się hrabia za księdza przebrał. I raz się za niego przebrał w bajce z 1992 roku. Swoją drogą, to jestem ciekaw innych bajek o hrabim Monte Christo. Bo wiem, że jest ich kilka. Ale nie trafiłem na nie po polsku, choćby w wersji z napisami. Jestem ich jednak bardzo ciekaw.

Oj tak, nie inaczej. Takie osoby jak Kacper Caderousse nigdy się nie zmieniają. Dostał szansę od Busoniego i jak ją wykorzystał? Sama widziałaś. A co do Morrela i jego rodziny, to Dantes nie mógł o nich zapomnieć. Byłby ostatnim niewdzięcznikiem, gdyby tak postąpił.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:13, 15 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LX

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. V - Przygotowania do zemsty

Ostatnim razem opowiedziałem panu o tym, w jakiż to sposób dowiedziałem się wszystkiego na temat moich wrogów i to, jaką rolę odegrali w zniszczeniu mej osoby. Dowiedział się pan również o tym, jaką nagrodę odebrali ode mnie Kacper Caderousse i Piotr Morrel. Teraz pora, aby dowiedział się pan o tym, jak stałem się hrabią Monte Christo.
Na samym początku tej części mej opowieści pragnę panu powiedzieć, panie Chroniqueur, że w chwili, w której ruszałem w świat, nie miałem żadnego planu działania. Żadnego, nawet najmniejszego. Nagrodziłem ludzi, którzy ofiarowali mi swą pomoc, a teraz przyszła pora na to, aby ukarać tych trzech łajdaków, którzy zadali mi cierpienie i zniszczyli mi życie. Z jasnego anioła dobroci oraz litości w jednej chwili oto przeistoczyłem się w mrocznego anioła sprawiedliwości, który niczym Nemezis spadnie na głowy winowajców, ale nie wiedziałem w jaki sposób to zrobić. Musiałem tego dokonać w sposób bardzo efektowny, ale też i skuteczny. Ciosy zadane moim wrogom musiały być wymierzone tak skutecznie, żeby nie zdołali się oni po nich podnieść. Dlatego też ledwo brzegi ukochanej Marsylii zniknęły za horyzontem mego statku, natychmiast zacząłem się zastanawiać, jak to zrobić.
Jednego wszak byłem wtedy całkowicie pewien. Nie chciałem zabijać moich wrogów. Gdybym tylko tego pragnął, to Jacopo z łatwością odnalazłby Danglarsa, Mondego i Villeforta, po czym za pomocą odpowiednich ludzi usunąłby ich z tego padołu łez. Możliwość ta była chwilami naprawdę kusząca, ale szybko uznałem ją za zbyt prostacką. Tak mógłby się mścić Edmund Dantes sprzed roku 1815. Ten nowy Dantes z 1829 roku miał już inne pragnienia, inne priorytety, jak też i inne oczekiwania od życia. Inna zatem musiała być także i jego zemsta. Postanowiłem odebrać moim wrogom nieuczciwie zdobyte majątki i dobre imię, które posiadali tylko dzięki mojej krzywdzie. Publiczne ośmieszenie równoznaczne było dla nich ze śmiercią, dlatego właśnie taką karę dla nich wyznaczyłem. Oni trzej odebrali mi wszystko, co było dla mnie najważniejsze, więc ja postanowiłem odpłacić się im tym samym. Oko za oko, ząb za ząb. Czarka za czarkę i miarka za miarkę. Wciąż jednak zastanawiałem się nad wszelkimi sposobami, jakimi mógłbym zrealizować moją wyrafinowaną zemstę.
Pierwszą metodą, która przyszła mi wówczas do głowy, było zrehabilitowanie Edmunda Dantesa na drodze sądowej oraz całkowicie legalnej. Taką oto metodą mógłbym skutecznie udowodnić winę moich wrogów i posłać ich za kratki, szybko jednak z niej zrezygnowałem, uznawszy prędko, że jest ona raczej niemożliwa do zrealizowania. Wiedziałem dobrze, iż jeżeli bym się chciał publicznie oczyścić ze wszystkich zarzutów, to nie mógłbym tego zrobić pod prawdziwym nazwiskiem. Pamiętałem przecież, iż wciąż byłem poszukiwanym zbiegłym więźniem z zamku If. No, może nie tak zupełnie mnie szukano, bo w końcu strażnicy mieli mnie za zmarłego. Sądzili, że kiedy przywiąże się człowiekowi kulę armatnią do nogi i wrzuci się go do morza, to posiada się pewność, iż taka metoda posłała delikwenta na tamten świat. Rzeczywiście, mieliby rację, gdyby nie to, że miałem przy sobie nóż, którym uwolniłem się z ciągnącego mnie na sam dół ciężaru. Tak więc mogłem swobodnie chodzić po świecie, ponieważ dla niego Edmund Dantes, więzień numer 34, zginął w trakcie próby ucieczki, jednak gdybym się ujawnił jako on, to z całą pewnością powróciłbym do zamku If, czego nie chciałem. Oczywiście mógłbym wnieść pozew o oczyszczenie mojego biednego nazwiska z niesłusznych oskarżeń jako krewny lub też dobry przyjaciel śp. Edmunda Dantesa, ale to by mogło wzbudzić podejrzenia moich wrogów, którzy z kolei natychmiast zainteresowaliby się mą osobą, co tylko by mi zaszkodziło, dlatego też metoda ta bardzo szybko została przeze mnie odrzucona. Poza tym proces sądowy z racji swojej przeciągnąłby się nieco, a moi wrogowie zdążyliby skutecznie przygotować się do obrony przeciwko mnie.



Ta metoda musiała zostać więc przeze mnie zaraz odrzucona. Dawanie moim wrogom czasu, aby mogli się przede mną obronić, było bardzo naiwne, żeby nie powiedzieć wręcz „głupie”. Przecież Danglars, Mondego i Villefort powinni być zaskoczeni moim atakiem. Powinien on spaść na ich głowy znienacka, odbierając im jednocześnie ludzki szacunek i zaufanie, na które wcale sobie nie zasłużyli. Tylko czy sprawa Edmunda Dantesa mogłaby zadać moim wrogom aż tak wielką szkodę? Wątpiłem w to bardzo, dlatego poradziłem się Jacopa. Po raz kolejny wykazał się on zdrowym rozsądkiem, jak również i umiejętnością logicznego rozumowania. Stwierdził, że cios pięścią jest zawsze znacznie mocniejszy, kiedy do tej pięści dołoży się jeszcze jakiś kamień. Dlatego też najlepiej będzie przed uderzeniem moich wrogów zaopatrzyć się w coś, co spotęguję siłę ciosu. Inaczej mówiąc, jeżeli chcę ich skutecznie pozbawić wszystkiego, co zdobyli na mojej krzywdzie, to muszę mieć przeciwko nim coś więcej niż tylko zbrodnię popełnioną na osobie Edmunda Dantesa. Musiałem wytoczyć ciężką artylerię, aby skruszyć ciężkie mury ich obrony.
Od tego czasu wszelkie moje dalsze działania zaczęły zmierzać w kierunku zdobywania informacji na temat moich trzech wrogów. Musiałem wiedzieć o nich dosłownie wszystko, nawet jaką bieliznę na sobie noszą. Tylko taką drogą byłem w stanie cokolwiek osiągnąć. Jeżeli chcesz, mój zacny przyjacielu, zniszczyć mury nieprzyjacielskiej twierdzy, to musisz te mury doskonale poznać, żeby potem móc wynaleźć w nich słaby punkt i potem z całą mocą w niego uderzyć. Tak właśnie ja zrobiłem.
Moja podróż po wielkim świecie trwała całe dziewięć lat. Co w tym czasie widziałem i przeszedłem, jakie przygody przeżyłem, długo by tutaj opowiadać. Nawet rok, to by było za mało, abyś pan się zdążył z nimi wszystkimi zapoznać. Dlatego też pozwolę sobie poprzestać jedynie na tym, co miało tak naprawdę znaczenie w moich przygotowaniach do zemsty.
Na sam wpierw podjąłem się zadania zdobycia sobie nowej tożsamości. Paszport na lorda de Wilmore miał mi służyć jedynie tymczasowo. Poza tym ten wyniosły i zarozumiały Anglik nie był postacią, którą chciałem zostać. Podobnie również jak ksiądz Busoni, choć jego postać mogła mi się jeszcze przydać. Nie mogłem jednak działać jako on, ponieważ z natury rzeczy ten dobroduszny i ubogi mnich nie mógł zdziałać zbyt wiele, choć na pewno był bardzo użyteczny do odpowiedniego wydobycia informacji od bogobojnych ludzi. Również Sindbad Żeglarz nie mógł działać na świecie legalnie i oficjalnie. Był to wszak jedynie tajemniczy przywódca grupy włoskich przemytników, którymi dowodził oddany mi bezgranicznie Jacopo. Te oto trzy tożsamości postanowiłem sobie zachować i korzystać z nich wtedy, kiedy okaże się to konieczne, jednak wciąż potrzebowałem jeszcze czwartej postaci, żeby pod jej nazwiskiem móc zacząć swobodnie działać. Jej poszukiwania trwały jakiś czas, w końcu jednak z pomocą Jacopa odnalazłem pewnego Włocha nazwiskiem Zaccone. Miał on brata imieniem Mario, który już dawno temu zaginął na morzu. Za odpowiednią cenę chętnie zgodził się on na to, abym przybrał nazwisko Mario Zaccone i podawał się za jego brata. Oczywiście byłem bardzo bogaty, czego nie dało się w żaden sposób ukryć, jednakże i na to znaleźliśmy z Jacopem rozwiązanie. Zaginiony na morzu podczas sztormu brat mego nowego znajomego był żeglarzem. Równie dobrze mógł podczas jednej ze swych wypraw trafić do Indii lub też innego orientalnego kraju, gdzie dla ludzi o odpowiednich aspiracjach i zdolnościach dość łatwe było zdobycie bogactwa. Taką właśnie biografię sobie wymyśliłem, po czym jako Mario Zaccone wyruszyłem w świat.



Ponieważ jednak byłem teraz bogaczem, to postanowiłem dodać do mojego nazwiska tytuł arystokratyczny. Doradził mi to Jacopo, który uznał, iż tylko wielcy panowie na tym świecie się liczą. Poza tym słusznie zauważył, że moi wrogowie od jakiegoś czasu obracają się już pośród największych elit francuskiej śmietanki towarzyskiej, dlatego też, jeśli chciałem ich zniszczyć, to musiałem przybrać ich barwne ciuszki, żeby w ten sposób łatwiej wejść pomiędzy nich. Jacopo słusznie zwrócił mi uwagę na to, że przecież nawet lis podstępem wchodzi do kurnika, aby zadusić kury. Ja więc powinienem być równie chytry, jeżeli nie od lisa chytrzejszy i sprawić, iż moje ofiary same mnie wpuszczą do kurnika. A pan Zaccone, nawet bogaty, miał na salony dostęp zamknięty. Gdyby jednak został hrabią, to wtedy cała sprawa wyglądałaby już dla mnie zupełnie inaczej, znacznie lepiej. Udałem się więc do odpowiedniego człowieka i nabyłem u niego tytuł hrabiowski. Jednak, jak wiadomo, sam tytuł nie wystarczy. Nie mogłem być hrabią bez jakiejkolwiek ziemi, od której to mógłbym wziąć nazwisko. Kupiłem zatem za sporą sumkę również wyspę Monte Christo i zostałem jej panem. Tak oto właśnie narodził się hrabia Monte Christo.
Gdy już zostałem arystokratą, to natychmiast wyruszyłem z Jacopo w drogę na poszukiwanie wiadomości o wszystkich moich przeciwnikach. O Danglarsie zdobywałem wieści w Hiszpanii, gdzie robił on swego czasu jakieś interesy. Tam też dowiedziałem się co nieco o Fernandzie Mondego. Z kolei zaś o Gerardzie de Villeforcie nie mogłem poznać żadnych rewelacji. Czysty i wręcz nieskalany żadną zbrodnią ani też najmniejszym nawet grzechem człowiek. Niemalże posąg ze spiżu, a nie mężczyzna. Musiał mieć coś na sumieniu, byłem tego pewien, jednak nie mogłem się tego doszukać. Na razie zdobywałem jedynie kolejne wiadomości na temat Fernanda Mondego. Było to w Turcji, gdzie zatrzymałem się w pałacu samego sułtana. Opowiedział mi on o tym, jak to podczas powstania Greków przeciwko Turkom o niepodległość, jego wierny sługa, jego wezyr Ali Pasza z Tepeleny, znany też jako Ali Tebelin, stanął po stronie buntowników. Sułtan jednak bardzo okrutnie ukarał nielojalnego poddanego. Zdobył jego zamek znajdujący się na wyspie Janina, zaś samego wezyra pozbawił życia. Kara nie ominęła jednak również bliskich Ali Paszy. Jego umiłowana kobieta Wasilika oraz mała córeczka imieniem Hayde zostały sprzedane sułtanowi w niewolę. Starsza z kobiet zmarła jakiś czas później, a młodsza była przygotowywana do życia w haremie.
Zapewne dziwi się pan, mój panie Chroniqueur, dlaczego przytaczam panu tę historię. Przecież nie ma ona nic wspólnego ze mną i z moimi wrogami. No cóż, mnie też się tak wydawało do czasu, kiedy sułtan wspomniał mi o tym, iż Ali Pasza nigdy by nie wpadł w jego ręce, gdyby nie podła zdrada jednego z jego oficerów, pewnego najemnika pochodzenia francuskiego o imieniu Fernand. Nie muszę panu chyba mówić, że z miejsca zainteresowałem się tym oto panem. Byłem ciekaw, czy jest to może mój wróg osobisty, czy też może ktoś zupełnie mi obcy. Po dłuższej rozmowie z sułtanem oraz samą Hayde wszelkie wątpliwości rozwiały się. Fernand Mondego nie tylko wydał na śmierć Ali Paszę, ale także osobiście go zamordował i sprzedał jego rodzinę w niewolę, co potwierdzał akt sprzedaży, który wydobyłem od handlarza niewolników El Kobbira. Kupiłem więc Hayde od sułtana obiecując jej, że ukarzę nędznika, który zniszczył jej życie. Ochoczo zgodziła mi się w tym pomóc.



Po tej przygodzie powróciłem do Europy, wcześniej jednak wykupiłem z rąk mojego drogiego gospodarza jeszcze jedną osobę. Był to czarnoskóry Maur imieniem Ali. Został on skazany na obcięcie języka, ręki i głowy za to, że miał czelność wejść do haremu sułtana i miał ponoć nawet romans z jedną z jego licznych żon. Zrobiło mi się bardzo żal tego biedaka, dlatego poprosiłem mego gospodarza, aby darował mu winę obiecując mu w zamian sporą sumkę. Najpierw odmówił, po czym obcięto Alemu język. Ponowiłem więc swoją prośbę i podwoiłem sumę. Sułtan jednak nie chciał pieniędzy, był za to łasy na drogie kamienie. Już za jeden z nich wykupiłem Hayde, więc teraz zaproponowałem mu drugi. Znów mi odmówił, choć miał pewne wątpliwości, czy postępuje słusznie. Gdy już miano obciąć Alemu dłoń, to nagle sułtan oznajmił mi, iż bardzo mu się podoba strzelba, której używałem podczas naszego ostatniego polowania i gdyby tylko ją otrzymał, to mógłby rozważyć moją prośbę. Dałem mu więc strzelbę, a prócz tego dołożyłem do tego piękny nóż ze złoconą rękojeścią, wysadzaną drogimi kamieniami. To poskutkowało i sułtan zgodził się uwolnić Alego. Biedak stracił co prawda język, ale za to ocalił rękę oraz głowę, że już nie wspomnę o życiu. Stał się moim wiernym sługą, czego mógł pan osobiście doświadczyć.
Kiedy tylko moja przygoda z Turcją się skończyła, to powróciłem do Europy, przywożąc ze sobą wiadomości obciążające Fernanda Mondego. O Danglarsie nie miałem nic kompromitującego, ale poznałem jego wielką słabość do pieniędzy, którą mogłe przeciwko niemu wykorzystać. Niestety, Gerard de Villefort wciąż pozostawał dla mnie nieuchwytny. Nic na niego nie miałem i byłem pełen obaw, że ten człowiek zdoła mi się wymknąć. Tak też by się zapewne stało, gdyby nie pewien szczegół. Pewnego dnia na swej drodze znowu spotkałem Giovanniego Bertuccia. Natknąłem się na niego całkiem przypadkowo. Tułał się po świecie i chwytał każdej możliwej pracy. Pomyślałem, że warto się będzie z nim lepiej zaznajomić, więc jako ksiądz Busoni odwiedziłem go i przekonałem do zwierzeń. Bertuccio opowiedział mi coś niebywałego, co diametralnie zmieniło całą moją sytuację. Okazało się, że swego czasu pan Giovanni miał porachunki z Villefortem za to, iż ten nie chciał ukarać morderców jego brata (notabene bonapartysty). Rachunki te Bertuccio wyrównał z nim w roku 1817. A było to tak:



Bertuccio śledził Villeforta obserwując go bardzo dokładnie i czekając na dogodną sytuację, aby go dopaść. Odkrył wówczas, że pan prokurator ma piękną kochankę na boku. Była to młoda mężatka, Herminia de Nargonne. Spotykali się potajemnie w starym domu, będącym własnością rodziców zmarłej żony Villeforta. Pewnej nocy Gerard wyszedł z domu do ogrodu, a tam zakopał jakiś kuferek. Bertuccio obserwował to wszystko uważnie, po czym rzucił się na prokuratora uderzając go nożem w pierś, a następnie myśląc, że zadał swojemu wrogowi śmierć, wykopał ów kuferek i otworzył. Znalazł w nim nieprzytomne niemowlę płci męskiej, czyli dziecko Villeforta i pani de Nargonne. Giovanni czując, że to jego obowiązek, reanimował je, po czym oddał do sierocińca. Niestety, opowiedział to wszystko wdowie po swoim bracie, a ta odebrała następnego dnia chłopca podając się za jego matkę i razem z Bertucciem wychowała je. Benedetto zaś (tak bowiem go nazwali) wyrósł na chłopca zwyrodniałego i podłego. W wieku dwunastu lat miał już na koncie liczne drobne kradzieże, a w końcu dopuścił się również morderstwa. Wraz ze swymi kompanami skatował swoją przybraną matkę i podpalił dom z nią w środku, po czym wyruszył w świat bardzo z siebie zadowolony. To wszystko miało miejsce w chwili, gdy Bertuccio siedział w więzieniu, niesłusznie oskarżony o zabójstwo bankiera, o czym już panu wczoraj opowiadałem. Kiedy wrócił do domu, zastał jedynie zgliszcza, a od sąsiadów dowiedział się, co zaszło pod jego nieobecność. Załamany, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Poradziłem mu więc przejście na służbę do hrabiego Monte Christo. Bertuccio zgodził się na to i otrzymał ode mnie list polecający, który później mi pokazał, gdy już jako hrabia przyjąłem go na stanowisko swojego intendenta, na którym to stanowisku on dalej przebywa, wiernie mi służąc.
Moje starania nie poszły więc na marne. Miałem Hayde, która mogła mi pomóc zniszczyć Fernanda Mondego. Miałem Bertuccia, który miał mnie wesprzeć w zniszczeniu Villeforta. Znałem też słabości Danglarsa, a zatem moi wrogowie byli już na mojej łasce i mogłem zadać cios. Chociaż nie... Jeszcze nie. Potrzebowałem jeszcze Benedetta. Ten oto zwyrodniały nędznik mógł się okazać użyteczny w zniszczeniu swojego tatusia. Jacopo wysłał więc ludzi na jego poszukiwania, a ja tymczasem udałem się do Rzymu na karnawał.
Na tym właśnie wydarzeniu pozwolę sobie zakończyć swoją historię. Na karnawale roku 1838. Jutro dowie się pan o tym, co mnie wtedy spotkało i jakie działania podjąłem, aby zrealizować moją zemstę.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 18:59, 15 Sty 2021, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 18:44, 15 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IV - Nagroda dla wiernyc

Z której ekranizacji pochodzi to zdjęcie ?
Wrogowie hrabiego Monte Christo powinni zacząć się bać ,bo on już wie wszystko o ich brudnych sprawkach i nie zawaha się tej wiedzy użyć, by zniszczyć im życie.
Tak jak oni nie mieli skrupułów, by zniszczyć jego życie.
Nie spodziewają się ataku ogóle i będą bardzo nieprzyjemni zaskoczeni.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:03, 15 Sty 2021    Temat postu:

Dodałem teraz więcej zdjęć, Iwonko. Z każdej ekranizacji, którą znam. A to pierwsze zdjęcie pochodzi z wersji z 1954 roku. Jean Marais w roli hrabiego Monte Christo. Moim zdaniem to najlepszy hrabia, tuż obok Richarda Chamberlaina. Ale każdy hrabia, nawet animowany, ma w sobie to coś i warto znać te adaptacje.

Właśnie, dlatego też hrabia nie dawał im do zrozumienia, że żyje i chce ich zniszczyć. Bo w ten sposób ma za sobą element zaskoczenia. Zawsze to jakaś przewaga. A prócz tego jeszcze inna ważna sprawa: w ten sposób nie zdążą się obronić przed nim. Powinni się bać, ale tego nie zrobili. Tym gorzej dla nich.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 13:55, 20 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXI

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VI - Przygoda w Rzymie

Ostatnim razem opowiedziałem panu o mojej podróży po świecie, podczas której zdobyłem wiadomości na temat moich wrogów. Mówiłem również o tym, jak to z Edmunda Dantesa przeistoczyłem się w hrabiego Monte Christo, mściciela swoich krzywd. Zanim jednak rozpocznę następny rozdział mojej historii, pozwolę sobie na małą dygresję.
Zapewne uważa pan, drogi panie Chroniqueur, że jestem szczęśliwy będąc w chwili obecnej tym, kim jestem. No cóż... To prawda. Dzięki Hayde i Marcie oraz przy wsparciu moich prawdziwych przyjaciół z Jacopem na czele, osiągnąłem to, co można śmiało nazwać szczęściem i nie chciałbym zamienić tego życia, którego teraz wiodę na to, które wiodłem przed rokiem 1815. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie było moim marzeniem stać się tym, kim jestem obecnie. Myślisz pan, panie Chroniqueur, że chciałem być hrabią Monte Christo? Bynajmniej. Nigdy tego nie pragnąłem. Nigdy też nie polubiłem swojego nowego wcielenia. Zapewne zapyta pan, dlaczego? Otóż odpowiem panu. Nigdy nie myślałem o tym, aby zostać hrabią Monte Christo. To człowiek niezwykle groźny i bezwzględny, choć posiadający ogromny kręgosłup moralny. Bałbym się mieć go za przyjaciela czy nawet tylko sojusznika. Nie chciałem się nim stać. Pragnąłem być jedynie sobą. Sobą, to znaczy Edmundem Dantesem, ale oni mi na to nie pozwolili. Danglars... Mondego... Villefort... Nawet ta glizda Caderousse. Próbując zabić młodego marynarza, stworzyli mściciela, który przyszedł wyrównać rachunki. Tym gorzej dla nich. Kara, jaka spadła na ich głowy była straszna, ale sprawiedliwa. Nie mogłem postąpić inaczej. Ci ludzie bowiem odebrali mi życie zamieniając je w koszmar, a zrobili to z zazdrości i zawiści. Musieli więc za to zapłacić. Musieli. Nie mogłem im tego darować. Gdybym odpuścił zbrodnie, które mnie spotkały, to by było równoznaczne z zaakceptowaniem tego, co się stało, jak również uznanie wyższości tych panów nade mną. Byłoby to też jednoznaczne z akceptacją całego zła na tym świecie, a na to nie mogłem wyrazić zgody. Zatem moja zemsta tym okrutniejsza się stała, że zemściłem się za krzywdy zarówno moje, jak również i wszystkich ludzi, którzy od moich wrogów doznali cierpienia.
A pomsta moja rozpoczęła się w Rzymie w roku 1838. Nie na darmo właśnie wtedy przybyłem do tego miejsca. Jacopo dowiedział się bowiem, iż syn Fernanda i Mercedes, Albert wraz ze swym przyjacielem, baronem Franzem d’Epinay jedzie do Wiecznego Miasta na karnawał. Jeżeli chciałem podejść moich wrogów, to musiałem wejść na paryskie salony, w których oni wiedli prym. Aby tego jednak dokonać, potrzebowałem kogoś, kto by mnie na nie wprowadził i przedstawił całej śmietance towarzyskiej. Syn mojej niedoszłej żony i mojego największego rywala wydawał się być wręcz odpowiednim kandydatem na to stanowisko. Należało go jednak we właściwy sposób podejść. Na szczęście Jacopo i jego ludzie dowiedzieli się o młodym wicehrabi de Morcerfie dość dużo, abym zdołał niczym pająk usnuć wokół niego sieci swojego podstępnego planu. Albert lubił sport i zabawy, a zatem za ich pomocą mogłem się do niego zbliżyć.
Wraz z Hayde, która towarzyszyła mi w tej podróży, zameldowałem się w hotelu pana Pastrini. Mój wybór nie był oczywiście dziełem przypadku, w końcu to właśnie miejsce wybrali na swoją siedzibę Albert de Morcerf i Franz d’Epinay. Musiałem być blisko nich, żeby się do nich zbliżyć. Nie spieszyłem się z tym jednak, miałem bowiem na to mnóstwo czasu. Poza tym, jak zapewne pan wie, panie Chroniqueur, mądre przysłowie mówi, iż zemsta im dłużej odwlekana, tym słodziej nam smakuje. Jako hrabia de Monte Christo stałem się wręcz prawdziwym smakoszem również tej egzotycznej potrawy, jaką jest pomsta, postanowiłem więc zadbać o to, żeby była ona rajem dla mojego podniebienia. Brałem zatem udział w zabawach towarzyskich elit rzymskich, chodziłem z Hayde do opery, bywałem na balach, cały czas też uważnie obserwując mój cel i czekałem. Oczekiwania moje opłaciły się.
Kilka dni po moim przybyciu do Rzymu, baron Franz d’Epinay postanowił wyruszyć na wyspę Monte Christo, aby zapolować na kozice. Nie odstraszyły go opowieści o duchach oraz przemytnikach grasujących po tym zapomnianym przez Boga miejscu. Postanowiłem to wykorzystać. Pan baron d’Epinay bardzo pożądał przygody, a więc chciałem mu ją zapewnić. Udałem się na Monte Christo razem z Jacopem i jego ludźmi, po czym ukryliśmy się w grocie i czekaliśmy. A musi pan wiedzieć, że jaskinię, w której odnalazłem skarb kardynała Spady, udekorowałem najpiękniej, jak tylko to było możliwe. Udekorowałem tam co piękniejsze skały drogimi kamieniami, na ścianach powiesiłem zapalone pochodnie oraz dałem na środek groty duży stół, który potem kazałem przygotować na wystawną ucztę.
Niedługo czekaliśmy, gdyż baron Franz d’Epinay wkrótce się zjawił. Ledwo postawił stopę na wyspie, a moi ludzie natychmiast go pochwycili, związali mu oczy i zabrali do groty, w której na niego czekałem. Tam przedstawiając się jako Sindbad Żeglarz, ugościłem Franza jak mogłem najlepiej, częstując go czym chata bogata. Na końcu zaś dałem mu do spróbowania haszyszu, po którym to biedak, dostawszy narkotycznych wizji, zasnął. Wówczas to moi ludzie wsadzili go do łodzi i zawieźli nią na powrót do Rzymu. Zgodnie z mymi przewidywaniami Franz opowiedział o wszystkim Albertowi, który rzecz jasna mu nie uwierzył. Nieco później obaj przyjaciele chcieli wynająć powóz, żeby móc z jego pomocą brać udział w zabawach karnawałowych. Pragnęli również mieć balkon, z którego to mogliby podziwiać egzekucję dwóch skazańców. Obejrzenie tej dość niezwykłej rozrywki była wręcz ich marzeniem. Postanowiłem im umożliwić obejrzenie jej bardzo dokładnie.
Ale w moich planach było ocalenie jednego ze skazanych, gdyż człowiek, którego chciałem obdarzyć łaską, mógł okazać się bardzo potrzebny. Mężczyzną tym był młody pasterz Peppino, zwany także Rocca Priori. Należał on do bandy Luigiego Vampy, najsłynniejszego rozbójnika Włoch, choć sam mówił o sobie, że jedynie nosił im jedzenie, a z akcjami tej grupy nie ma nic wspólnego. Prawda była oczywiście inna, ale choć nie było dowodów na to, że wina Peppina jest znacznie większa, niż on to dowodził, to i tak biedak miał zginąć i to zabity w sposób tak okrutny, że sam opis jego kaźni budził we mnie wstręt oraz obrzydzenie. Drugi skazaniec miał ponieść podobny rodzaj śmierci, tyle tylko, że z całą pewnością zasługiwał na nią. Okradł on bowiem i zamordował pewnego księdza, który był mu jak ojciec. Co do niego, to ja nie miałem żadnych skrupułów, jednakże Peppino musiał żyć. Postanowiłem bowiem zwerbować na swoje usługi słynnego Luigiego Vampę. Był on człowiekiem groźnym, ale również niezwykle honorowym, dlatego też uznałem, że znajomość z nim może się okazać bardzo użyteczna w przyszłości. Poza tym warto mieć przyjaciół na całym świecie i w każdych kręgach, zwłaszcza wtedy, gdy jest się hrabią Monte Christo. Miałem pewność, iż wyciągnę mnóstwo korzyści ze znajomości z panem Vampą. Wiedziałem to, ponieważ już wcześniej miałem okazję go poznać. Nie był on wtedy jeszcze bandytą, ale pasterzem, który wskazał mi drogę, kiedy to goniąc za własnymi sprawami, zabłądziłem gdzieś na jakimś pustkowiu. To właśnie dzięki niemu odnalazłem wtedy właściwy kierunek mojej podróży. Wręczyłem mu w podzięce kilka złotych monet, on zaś uznał moją zapłatę za tak szczodrą, że w zamian ofiarował mi piękny sztylet własnej roboty. Przedmiot ten posiadam do dzisiaj w swych zbiorach.
Nie wiedziałem jednak, w jaki sposób mógłbym zawrzeć bliższą znajomość z Luigim Vampą. Ostatecznie nie miałem wcale możliwości, aby znaleźć go na ulicy i zaczepić, proponując mu, że zostanę jego protektorem. Na szczęście okazało się, iż właściciel hotelu, w którym mieszkam, czyli senor Pastrini jest już od dawna człowiekiem Vampy. Przy odpowiedniej ilości złotych i brzęczących argumentów umożliwił mi on spotkanie ze swym kompanem w ruinach starego amfiteatru. Tam zaproponowałem Luigiemu korzystny dla niego interes. Zasugerowałem, że będzie on dalej prowadził swoją działalność, ale jego naczelnikiem będę ja. Oczywiście musiałem jakoś wkupić się w łaski tego pana, dlatego też oświadczyłem mu, że doprowadzę do ułaskawienia Peppina. Vampa, któremu naprawdę na tym chłopaku zależało, obiecał mi wszystko co zechcę, jeżeli go ocalę. Wiedziałem, dokąd mam się udać. Załatwiłem sobie audiencję u papieża i podczas niej zaproponowałem mu ułaskawienie Peppina. Jako argumentu użyłem pięknego szmaragdu, który Ojciec Święty mógł umieścić w swojej tiarze. Okazało się wówczas, że głowa Kościoła katolickiego jest równie przekupna, co pierwszy lepszy urzędnik. Papież zgodził się bez wahania na moją propozycję, po czym otrzymałem akt ułaskawienia dla Peppina, który następnie wręczyłem odpowiedniemu urzędnikowi.
Kiedy powróciłem do hotelu, pan Pastrini doniósł mi, iż panowie Albert de Morcerf oraz Franz d’Epinay potrzebują powozu do uczestnictwa w zabawie oraz balkonu, z którego mogliby obserwować publiczną egzekucję Pepinna i drugiego więźnia. Wciąż ich nie zdołali znaleźć, ponieważ wszystkie powozy były wówczas już wykupione, natomiast udostępnienie balkonu ze strony któregokolwiek gościa hotelowego, nie wchodziło w grę. Wiedziałem, że oto nadeszła moja chwila, jeśli więc miałem zadziałać, to tylko wtedy. Zaoferowałem się przez pana Pastrini, iż udostępnię obu panom powóz, jak i również swój balkon. Obaj oczywiście przyszli bardzo serdecznie mi za to podziękować. Franz d’Epinay z miejsca rozpoznał mnie jako Sindbada Żeglarza, ale zachował ten fakt dla siebie. Ugościłem obu panów w swoim apartamencie obu młodzieńców, po czym razem obejrzeliśmy z mojego balkonu długo zapowiadaną publiczną kaźń Peppina oraz jego współwięźnia, choć tak właściwie, to tylko tego drugiego, ponieważ kompan Luigiego Vampy został ułaskawiony w taki sposób, że karę śmierci zastąpiono dożywotnim więzieniem, ale ja już postarałem się o to, aby następnego dnia Peppino uciekł z lochu i wrócił do bandy. Co do drugiego skazańca, to jego egzekucję obserwowałem z lekką niechęcią, żeby nie powiedzieć z obrzydzeniem, jednak celowo udawałem przed Albertem i Franzem wielką satysfakcję. Przyznać się muszę, iż gdy pomyślałem o tym, aby w taki sam (jakże okrutny) sposób zabić Danglarsa, Mondego i Villeforta, poczułem nagle ogromną radość i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Dostrzegł to baron d’Epinay i chyba wyciągnął błędny wniosek, że fascynują mnie tortury.
Kiedy Peppino wyszedł na wolność, Luigi Vampa skontaktował się ze mną. Powiedział, że jest mi wdzięczny i okaże to służąc mojej osobie wiernie do końca swoich dni. Przekazałem mu, iż przyjaźń jego i jego bandy znaczy dla mnie więcej niż jakikolwiek skarb na całym świecie. Postawiłem jednak parę warunków mego mecenatu nad nimi. Po pierwsze, bandyci mieli być wobec mnie bezwzględnie posłuszni. Po drugie zaś, nie wolno im było napadać ani na mnie, ani na moich przyjaciół. Vampa bez wahania przyjął oba moje warunki. Nieco później jednak niechcący oddał mi on niezwykle cenną przysługę, z której znaczenia nawet nie zdawał sobie sprawy. A było to tak:
Albert de Morcerf udał się ze swym przyjacielem na zabawę uliczną. Poznał tam piękną dziewczynę o imieniu Teresa, która to zaproponowała mu schadzkę. Radośnie udał się na nią o właściwym czasie nie wiedząc jednak, że jego piękna znajoma jest w rzeczywistości ukochaną Vampy i ma ona za zadanie pomóc mu uprowadzić jakieś apetyczne kąski w postaci bogatych arystokratów, mogących zapłacić za swoją wolność sowity okup. Takim właśnie kąskiem był Albert. Teresa wyciągnęła go w odludne miejsce, a tam już Luigi Vampa ze swoimi ludźmi związał go i zabrał do Katakumb Św. Sebastiana, następnie zaś wysłał do Franza d’Epinay list z żądaniem okupu grożąc, że w razie jego nieotrzymania, wicehrabia zginie. Problem polegał jedynie na tym, iż ani Albert, ani jego przyjaciel nie mieli dość pieniędzy, aby zapłacić. Na całe szczęście baron d’Epinay udał się do mnie z prośbą o pożyczenie mu brakującej części sumy. Zgodziłem się na to bez wahania, jednak w rozmowie ze mną Franz nagle zasugerował, że na pewno jestem w stanie wydobyć Alberta z niewoli w inny sposób. Nie rozumiałem, o co mu chodzi do chwili, gdy zaczął ze mną grać w otwarte karty. Wyznał mi, iż rozpoznał mnie jako Sindbada Żeglarza, a później widział mnie w ruinach amfiteatru, kiedy to właśnie werbowałem na swoje usługi Luigiego Vampę. Niedwuznacznie zasugerował mi wtedy, że jest gotów wykorzystać te informacje przeciwko mnie, jeżeli odmówię współpracy z nim. Oczywiście nie bałem się szantażu, jednak uznałem, iż mogę zagrać w tę grę na jego zasadach, dlatego też obaj udaliśmy się w Katakumby Św. Sebastiana. Luigi Vampa bardzo zdziwił się na mój widok, jednak chętnie ze mną porozmawiał. Gdy zaś wyjaśniłem mu, iż od niedawna pan wicehrabia Albert de Morcerf zalicza się do moich przyjaciół, a co za tym idzie, zgodnie z naszą umową jest nietykalny, Luigi natychmiast go uwolnił, serdecznie przepraszając mnie za pomyłkę, której się dopuścił. Oczywiście ja nie miałem mu tego za złe, a wręcz przeciwnie. Wyszła z tego wielce dogodna dla mnie sytuacja, bo następnego dnia Albert przyszedł do mnie i podziękował mi za ratunek. Zaproponował też, abym odwiedził go w Paryżu, kiedy tylko skończy się karnawał. Miałem wówczas swoje sprawy do załatwienia, ale zgodziłem się. Moja wizyta miała odbyć się równo trzy miesiące później, punktualnie o godzinie 12:00 w południe. Albert de Morcerf, nie przeczuwając w ogóle nadchodzącego dla jego podłego ojca niebezpieczeństwa, z prawdziwą radością przyjął moją decyzję, a ja tymczasem miałem już możliwość wkroczyć na paryskie salony.
O tym jednak, jak na nie wszedłem oraz co się stało później, dowie się pan już jutro, panie Chroniqueur.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 16:52, 20 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 15:57, 20 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VI - Przygoda w Rzymie

W sumie żal Edmunda ,że stał się hrabią Monte Christo ,choć nigdy nie chciał nim być.
Słodka zemsta najlepiej smakuję na zimno ,gdy jest dokładnie zaplanowana.
Albert nie przeczuwał ,że piękne oczy skryte za maską wpędziły go w pułapkę ,a wszystko było częścią dobrze zaplanowanej intrygi.
By hrabia mógł go uratować i tym samym dotrzeć do jego ojca.
Ostatnie zdjęcie przypomina mi tak lubianą przez nas wersję. Ciekawe, jakie przygody zostaną poruszone w następnym rozdziale ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 17:06, 20 Sty 2021    Temat postu:

Wiesz, w tym rozdziale pojawia się ten fragment, który daję na początku powieści. To takie nawiązanie do serialu z Gerardem Depardieu, bo on też się zaczyna tymi słowami i potem mamy cofnięcie się w czasie i akcję właściwą. Jakby hrabia wspominał swoje dotychczasowe życie. To bardzo ciekawy zabieg, tworzący doskonały klimat historii.

Tak, ale wiesz... To w filmie porwanie Alberta była częścią planu hrabiego. Jak widzisz, w książce był to czysty przypadek, że Vampa go porwał i hrabia, który zawarł już znajomość z Albertem, wykorzystał sytuację, aby mu pomóc. Swoją drogą, wątek z karnawałem w Rzymie pojawia się tylko w serialu z Depardieu i w filmie z Cavizelem. W innych wersjach hrabia inaczej zawiera przyjaźń z Albertem.

Coś tak czułem, że spodobają Ci się zdjęcia, a zwłaszcza to ostatnie Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 10:51, 21 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VII - Przybycie do Paryża

Poprzednim razem opowiedziałem panu o tym, w jaki sposób to poznałem w Rzymie syna jednego z moich wrogów, który to umożliwił mi wejście na paryskie salony, jak również i o tym, w jaki to niezwykle osobliwy sposób zawarłem bliższą znajomość ze słynnym bandytą Luigim Vampą. Dzisiaj zaś dowie się pan, panie Chroniqueur, co miało miejsce później.
Przed wyjazdem z Rzymu, Albert de Morcerf umówił się ze mną w Paryżu za trzy miesiące w swoim domu, dokładnie o godzinie dwunastej w południe. Miałem zatem przed sobą całe dziewięćdziesiąt dni do działania i postanowiłem każdy z nich odpowiednio spożytkować. Wysłani przeze mnie ludzie nabyli dla mnie dom na Polach Elizejskich, a także załatwili małe lokum dla księdza Busoni i jeszcze jedno dla lorda de Wilmore. Cały czas bowiem przeczuwałem, że ci dwaj panowie mogą mi się jeszcze kiedyś przydać, dlatego uznałem, iż należy ich odpowiednio wyposażyć na czas mojego pobytu w Paryżu. Prócz tego też Jacopo poszukiwał na moje polecenie nieślubnego syna pana de Villefort, czyli Benedetta. Poszukiwania były długie i niezwykle żmudne, jednakże mój przyjaciel po raz kolejny dowiódł, że ma głowę nie od parady i odnalazł poszukiwanego przeze mnie młodzieńca. Przebywał on w więzieniu w Tulonie tuż po tym, jak w roku 1831 po dokonaniu jakieś zbrodni (nie pamiętam niestety, jakiej) został skazany na siedem lat galer. Wyrok ten powoli dobiegał końca, więc chłopak miał niedługo wyjść na wolność, ale tak prawdę mówiąc, to raczej niezbyt mu to odpowiadało. Nie żeby chciał on siedzieć w więzieniu do końca swoich dni, ale zapewne pan, panie Chroniqueur, doskonale wie, o co mi chodzi. Wszak skazaniec, po wypuszczeniu na wolność, już do końca swoich dni jest moralnie napiętnowany jako człowiek pozbawiony czci i honoru, a jego przestępstwo odbiera mu na stałe możliwość w miarę normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Benedetto doskonale o tym wiedział i dlatego też miałem pewność, że tym chętniej przyjmie on możliwość życia, jakie dla niego przygotowałem.
Jako lord de Wilmore odwiedziłem niby to przypadkiem więzienie w Tulonie. Dałem naczelnikowi bardzo dużą łapówkę, dzięki czemu umożliwił mi on wizytę u Benedetta, który nosił tam numer 59. Spotkałem się z chłopakiem, przedstawiłem mu się jako Sindbad Żeglarz i zaproponowałem, że mogę tej nocy zorganizować jego ucieczkę i wręczyć mu dokumenty na nowe nazwisko. Ten oto młody łajdak wyczuwał wszakże, iż w mojej dobroczynności kryje się jakiś haczyk i zapytał mnie o niego. Wyjaśniłem mu go więc. Powiedziałem mu, że musi się on udać do pałacu na Polach Elizejskich w Paryżu, gdzie mieszka hrabia de Monte Christo. On zaś wyjaśni mu, co się z nim dalej ma dziać. Dla Benedetta cała ta historia zdawała się być bardzo dziwna, ale na szczęście przyjął moją propozycję. Otrzymał więc ode mnie spory bochenek chleba, w którym ukryłem wcześniej pilnik. W nocy młodzieniec przeciął swój łańcuch i uciekł. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, nie zrobił tego jednak sam. Okazało się bowiem, że numer 60, czyli współwięzień, z którym to Benedetto był skuty jednym łańcuchem, odkrył plan kolegi i zmusił go, aby ten pozwolił mu uciec z nim, grożąc mu przy tym, że w przeciwnym wypadku podniesie alarm. Więźniem tym był oczywiście Kacper Caderousse. Początkowo miałem wielką ochotę kazać Jacopowi go zastrzelić, jednakże zmieniłem zdanie. Uznałem, iż ten nędznik może mi się jeszcze kiedyś przydać żywy. Benedetto więc otrzymał ode mnie nowe dokumenty oraz list polecający do hrabiego de Monte Christo. Ja natomiast udałem się do Włoch, gdzie odnalazłem pewnego utracjusza, majora Bartolomea Cavalcanti, nędznika i łajdaka, ale przede wszystkim potomka znakomitego rodu wpisanego do złotej księgi Florencji, a także wspominanego w samej „Boskiej komedii”. Miał on ponoć stracić przed wielu laty syna porwanego przez Cyganów. Przebrany więc za księdza Busoni oznajmiłem mu, że wiem, gdzie przebywa jego potomek, ale nie mogę sam mu tego wyznać z powodu (a jakże) zobowiązującej mnie tajemnicy spowiedzi. Wręczyłem mu list do hrabiego Monte Christo i nakazałem udać się do Paryża w celu spotkania z tymże jegomościem. Major zdziwił się, ale przyjął moją propozycję.



Wszystkich tych czynów dokonałem w ciągu trzech miesięcy, które to były mi dane, także z łatwością dotarłem do Paryża na czas i punktualnie o dwunastej w południe umówionego dnia, odwiedziłem pana wicehrabiego Alberta de Morcerfa. Młodzieniec czekał na mnie w swoim kawalerskim mieszkaniu, w towarzystwie paczki przyjaciół, którymi byli baron Franz d’Epinay, Lucjan Debray, Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chateau-Renaud oraz Maksymilian Morrel. Ten ostatni co prawda nie należał do serdecznego grona kompanów Alberta, jednakże swego czasu uratował on życie Raulowi, w zamian za co ten wprowadził go na salony swoich przyjaciół. Z prawdziwą przyjemnością mogłem wtedy zawrzeć całkowicie oficjalnie znajomość z synem mego dawnego pracodawcy. Ów uroczy młodzieniec wzbudził we mnie wiele pozytywnych emocji i postanowiłem odwiedzić go przy najbliższej okazji. Na razie pozwoliłem jednak Albertowi, aby przedstawił mnie on przyjaciołom, a następnie oprowadził po swym domu i oczywiście zapoznał ze swymi rodzicami. Przyznam, że nieco obawiałem się tego spotkania, ponieważ nie miałem pewności, czy aby moi wrogowie mnie nie rozpoznają. Na całe szczęście dwadzieścia trzy lata sprawiły, że rysy mej twarzy zatarły się w pamięci hrabiego de Morcerfa, który z radością zapoznał się z wybawcą swojego syna, jednak jego żona, Mercedes, nie dała się oszukać. Nie wiem, jak to możliwe, ale od razu mnie rozpoznała, ledwie tylko ujrzała mą twarz. Starała się za wszelką cenę nie dać tego po sobie poznać, ale i tak byłem pewien, że mnie zdemaskowała. Zbyt dobrze znałem Mercedes Herrera, aby nie wiedzieć, co jaka mina na jej twarzy oznacza. Dlatego też skorzystałem z byle pretekstu, aby najszybciej opuścić dom państwa de Morcerf. Bałem się wszak, że ledwie wyjdę, a moja niedoszła żona z miejsca opowie mężowi i synowi, kim jestem, po czym z pewnością poprosi, ażeby obaj się mnie wystrzegali. Na szczęście tak się nie stało, a Mercedes zachowała swoje odkrycie dla siebie. Do dziś zastanawia mnie, dlaczego tak postąpiła? Może miała wątpliwości, czy rzeczywiście jestem tym, za kogo mnie bierze? A może też jej zachowanie miało inne przyczyny? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Tak czy inaczej, wkrótce całkiem o tym zapomniałem, zajęty wtedy innymi, ważniejszymi dla mnie sprawami. Przypomniałem sobie o tym wszystkim dopiero wtedy, gdy dowiedziałem się, iż hrabina de Morcerf tego dnia rozpoznała we mnie Edmunda Dantesa, jednak nigdy nikomu o tym nie powiedziała.
Muszę przyznać, że spotkanie po latach z moją niedoszłą małżonką, wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Wciąż była piękna i niesamowicie subtelna pod każdym względem. Nie dziwiłem się wtedy Edmundowi Dantesowi, czyli swemu biednemu poprzedniemu ja, że zakochał się w takiej kobiecie. Gdybym nie przeżył tego wszystkiego, co mnie spotkało, to na pewno bym się z nią ożenił, ale jako hrabia Monte Christo musiałem uważać na swoje uczucia, chociaż nie mogłem się oprzeć ogromnemu wrażeniu, jakie wywierała na mnie ta kobieta. Zapyta pan zapewne, czy coś jeszcze do niej wówczas czułem? Muszę przyznać, że miałbym z tym pytaniem pewne problemy. Na pewno darzyłem ją pogardą za zostanie żoną Fernanda Mondego oraz za to, iż tak szybko zapomniała Edmunda Dantesa, ale swoją postawą i zachowaniem budziła mój szacunek. Miłości do niej wszak nie czułem, choć nie dałbym głowy za to, że gdyby chciała, to czy nie ruszyłbym za nią na koniec świata. Nawet wtedy.
Powrócę jednak do mojej opowieści.



Przez kilka pierwszych dni mojego pobytu w Paryżu obawiałem wciąż się, że zostałem zdemaskowany, a cały mój misterny plan diabli wzięli. Kiedy się jednak upewniłem, iż moja prawdziwa tożsamość jest dalej nieznana mym wrogom, to zapomniałem o wszystkich moich obawach i przeszedłem do działania. Zakupiłem dom państwa de Saint-Marein w Auteuil, gdzie w roku 1817 odbyły się tragiczne w skutkach narodziny Benedetta. Miała to być moja scena w przedstawieniu, jakie wtedy szykowałem dla panów Danglarsa, Mondego i Villeforta. Oczywiście wciąż miałem dom na Polach Elizejskich, jednak jak na porządnego hrabiego przystało, postanowiłem mieć też i wiejską rezydencję. Gdy udałem się do niej z Bertucciem, ten poczuł się okropnie i wzbraniał się przed wejściem do środka. Wymusiłem to na nim, on jednak z każdą chwilą czuł się coraz gorzej, aż w końcu ledwo stał na nogach. Zażądałem więc od niego, aby wyjaśnił mi, dlaczego tak obawia się tego domu. Bertuccio zaś opowiedział mi swoją historię nie zdając sobie sprawy, iż już ją doskonale znam. Ja zaś udałem, że wysłuchuję jej bardzo uważnie i obiecałem zachować ją dla siebie.
Po tym wydarzeniu postanowiłem jakoś zaznajomić się z rodziną barona Danglarsa. Za pomocą pośredników kupiłem siwojabłkowity zaprzęg jego żony, Herminy, za sumę trzykrotnie większą aniżeli wart. Baron z radością pozbył się zwierzaków, gdyż były one dość narowiste i jeżdżenie nimi dla niewprawnej ręki groziło utratą życia. Następnie z tym oto zaprzęgiem udałem się do posiadłości pana Danglarsa, gdzie powołując się na zgodę od firmy „Thomson and French”, uzyskałem od jego banku zgodę na kredyt nieograniczony. Z miejsca zażyczyłem sobie pożyczki i to w kwocie pięciu milionów franków. Baron był pod wrażeniem moich poczynań i z miejsca postanowił zawrzeć ze mną bliższą znajomość. Naszą jakże miłą rozmowę przerwała pani Herminia, która odkryła, że jej konie są w moim powozie i zażądała od męża wyjaśnień. Była wściekła, iż ten pozwolił sobie sprzedać jej własność, nie pytając przedtem o pozwolenie. Ja natomiast ze swojej strony udałem, jak strasznie mi jest przykro z powodu nieświadomego wywołania kłótni małżeńskiej i oddałem kobiecie zaprzęg i to bez żądania zwrotu pieniędzy. Powiem więcej, do każdej z końskiej uprzęży dodałem mały diament. Zrobiło to piorunujące wrażenie. Ja zaś dowiedziałem się, że Herminia Danglars zamierza wypożyczyć ów zaprzęg swojej najlepszej przyjaciółce, czyli pani Heloizie de Villefort, która chciała się wybrać na przejażdżkę ze swoim synkiem, Edwardem. Nadarzyła się więc doskonała okazja, aby zawrzeć znajomość z rodziną słynnego prokuratora i gdy jego żona oraz synek jechali ulicą, niedaleko mojego domu, Ali na mój rozkaz w zmyślny sposób spłoszył konie, które to poniosły, po czym nad wyraz wskoczył na powóz Heloizy i zatrzymał narowiste wierzchowce, następnie zaprowadził przerażoną panią de Villefort i nieprzytomnego Edwarda do mojego domu. Tam zaś dałem chłopcu kroplę brucyny, dzięki czemu malec się ocknął. Heloiza była pod wrażeniem mej znajomości chemii i z miejsca zapytała, cóż to za niezwykły środek, jakim ocaliłem waśnie jej dziecko. Oczywiście z prawdziwą przyjemnością zaspokoiłem ciekawość mojego gościa. Wyczułem przy tym, iż brucyna wyraźnie wzbudziła jej wielkie zainteresowanie i uznałem również, że w przyszłości będzie można to odpowiednio wykorzystać. Pani Heloiza de Villefort z miejsca zaprosiła mnie do siebie, a gdy tylko ją odwiedziłem, od razu przedstawiła swojemu mężowi. On również, podobnie jak Fernand i Danglars nie rozpoznał w hrabim Monte Christo Edmunda Dantesa. Mogłem więc swobodnie działać.
Podczas wizyty w domu Villefortów miałem możliwość przyjrzeć się dobrze ich sytuacji rodzinnej, która to (delikatnie mówiąc) przedstawiała się nie najlepiej. Gerard de Villefort po śmierci swej pierwszej żony, z którą miał córkę Walentynę, ożenił się ponownie, czyli Heloiza była jego drugą małżonką oraz matką jego synka Edwarda. Nawiasem mówiąc nie znałem nigdy bardziej rozpuszczonego ani bardziej nieznośnego dziecka niż ten młodzieniaszek. Był wstrętny i podły, chociaż odniosłem takie wrażenie, że dostrzegają to wszyscy poza jego matką, kochającą go ponad wszystko. Walentyna trzymała się z boku i wyraźnie nie lubiła swojej macochy, z wzajemnością zresztą. Edwardek dokuczał praktycznie wszystkim, ale ze względu na jego matkę nikt nie ośmielił się go za to skarcić. Z kolei ojciec prokuratora Gerarda, pan Noirtier de Villefort, był cały sparaliżowany na wskutek pęknięcia żyłki w mózgu i żył jedynie dzięki oddanemu służącemu oraz kochającej go bezinteresownie wnuczce. Gerard zaś wyraźnie kochał swoje dzieci, jednakże z powodu oziębłości, jaką zaraził się w swojej pracy, nie umiał im tego okazać. Co zaś do Heloizy, to byłem pewien, iż z największą przyjemnością wyprawiłaby na tamten świat swoją pasierbicę. Przyznaję z bólem serca, iż ledwie to dostrzegłem, a zaraz postanowiłem jej to ułatwić. Proszę oczywiście mi nie brać tego za złe, panie Chroniqueur. Ostatecznie nie mogłem przewidzieć, jak poważne skutki odniesie mój uczynek, a ponadto należy pamiętać również o tym, iż ta podła kobieta już dawno zaplanowała sobie to, co zrobi oraz jak to zrobi, a więc nawet gdybym jej nie pomógł, to i tak dokonałaby tego, czego dokonała, miała bowiem ku temu nie tylko środki, ale i sposobność. Ja zaś wówczas wychodziłem z założenia, że jeśli uderzę w dzieci moich wrogów, to zadam im największy ból z możliwych. Jakże dzisiaj żałuję, iż choćby przez myśl mi coś tak podłego przeszło.



Wracając jednak do mej opowieści, wyczułem od razu, jaka atmosfera panuje w tym domu oraz jakie uczucia do swojej pasierbicy czuje Heloiza. Wystarczyło tylko odpowiednio to wykorzystać i ja to zrobiłem, wręczając Heloizie de Villefort flakonik z brucyną oraz udzielając jej porad, jak należy ją stosować, aby działała jako lek i czego unikać, żeby nie miała właściwości trucizny. Następnie, aby jakoś oczyścić swoją biedną osobę od tych toksycznych afer, odwiedziłem Maksymiliana Morrela, który od śmierci ojca mieszkał w Paryżu razem ze swoją siostrą Julią i jej mężem, Emanuelem Herbautem. Ta oto naprawdę sympatyczna trójka pomogła mi zapomnieć chociaż na chwilę o mojej zemście oraz trapiących mnie z jej powodów niemiłych uczuć. W wielką radość wprawił mnie widok pięknego małego diamentu w starej sakiewce, który niczym relikwia był w tej rodzinie przechowywany. Moi zacni gospodarze wyjaśnili mi, iż za pomocą tego przedmiotu ich ojciec został ocalony od bankructwa i hańby, a teraz jego następcy, czyli oni właśnie, zamierzają odnaleźć człowieka, który wręczył ten dar śp. panu Piotrowi Morrelowi. Och, jak bardzo chciałem im wtedy powiedzieć, że to ja jestem tym człowiekiem. Bałem się jednak zdemaskowania, obawiając się, iż może to grozić udaremnieniem całego tak misternie uszykowanego przeze mnie wielkiego planu zemsty.
Ponieważ zawarłem już wszystkie najważniejsze znajomości w całym Paryżu, to postanowiłem zacząć działać. Sprowadziłem do tego pięknego miasta Hayde z całą jej służbą i ulokowałem ją w najpiękniejszym miejscu swego pałacu na Polach Elizejskich. W poufnej rozmowie z nią wyjawiłem jej, iż nie jest już ona moją niewolnicą, jako że we Francji niewolnictwo już dawno zostało zakazane i może mnie opuścić, kiedy zechce. Hayde jednak oświadczyła, że zostanie ze mną już na zawsze i będzie mi bezgranicznie oddana. Jakże przypominała mi wówczas inną kobietę, która to równie ochoczo składała przysięgę wiecznej wierności swojemu mężczyźnie, a potem tak łatwo o niej zapomniała. Dziś jednak wiem, że tamta nie jest godna tej, o której teraz mówimy, nawet buty czyścić, albowiem przysięgi Hayde były i są nadal potwierdzane jej zachowaniem oraz prawdziwą miłością do mnie.



Jakiś czas później odwiedził mnie major Bartolomeo Cavalcanti wraz z listem od księdza Busoniego. Z radością przyjąłem go wówczas u siebie i oświadczyłem mu, że odnalazłem jego syna, porwanego przed laty przez Cyganów. Tego samego dnia mój dom raczył zaszczycić swoją obecnością ten nędznik Benedetto z listem od lorda de Wilmore. Wmówiłem temu naprawdę zwyrodniałemu młodzieńcowi, że naprawdę nazywa się wicehrabia Andrea de Cavalcanti oraz jest synem owego majora, którego chwilę później mu przedstawiłem. Rzekomi ojciec i syn wpadli sobie w objęcia, ale kiedy tylko wyszedłem, to natychmiast porozmawiali ze sobą otwarcie. Domyślili się obaj, że biorą udział w jakieś dziwacznej szopce, której znaczenia nie umieją sobie wyjaśnić, ale ponieważ nie mieli nic do stracenia, a za to dużo do zyskania, postanowili kontynuować tę dziwaczną grę, jaka została im narzucona. Całą tę scenę obserwowałem uważnie z sekretnego pokoju, do którego się udałem chcąc wiedzieć, jak zareagują oba ptaszki na otrzymaną przeze mnie wieść. Zareagowali oczywiście w taki sposób, w jaki to wcześniej przewidywałem. Całkiem usatysfakcjonowany wróciłem do nich, po czym oświadczyłem majorowi Cavalcanti, że oto teraz w jego imieniu biorę „wicehrabiego” pod swoją kuratelę i zamierzam wprowadzić go na paryskie salony. Zobowiązałem się również płacić w imieniu majora co miesiąc małą sumkę na tzw. drobne wydatki dla pana Andrei Cavalcanti. Rzekomi ojciec i syn z miejsca się na to zgodzili, zaś ja zadowolony ze skuteczności swych działań przeszedłem do ich następnego etapu.
Wieczorem tego samego dnia w domu na Polach Elizejskich odwiedził mnie Jacopo. Porozmawialiśmy wówczas na temat dalszego planu działania. Częściowo wtajemniczyliśmy w nie również Hayde, Bertuccia oraz Alego. Wyjawiliśmy im, że zamierzamy zniszczyć ludzi o nazwiskach Fernand Mondego, Danglars oraz Gerard de Villefort, po czym zapytaliśmy naszych przyjaciół, czy możemy na nich w tej sprawie polegać. Cała trójka natomiast z prawdziwą satysfakcją, aby nie rzec euforią, obiecała nam swoje wsparcie. Ucieszyłem się z tego wiedząc, iż nie jestem w tej walce sam. Przyszła mi wówczas do głowy taka oto myśl:
Nasi wrogowie nie spodziewają się ataku. Są pewni, że nikt im nic nie jest w stanie zrobić. I nic dziwnego. W końcu, w Villeforcie ludzie widzą kochającego męża, dobrego syna, oddanego ojca i czujnego stróża prawa. W Danglarsie widzą mistrza finansów, doradcę najbogatszych i lwa strzegącego narodowego majątku. W Mondego zaś bohatera wojennego, ulubieńca bulwarów, człeka szlachetnego, mającego wiele jak najbardziej zasłużonych odznaczeń, którymi puszy się niczym paw. Zapytałem Jacopa, a kogo ja w nich widzę? Otóż widzę, że Villefort to wilk, Danglars świnia, a Mondego hiena. Dodałem też, iż widzę wyraźnie także i to, iż my jesteśmy nareszcie gotowi, aby wyruszyć na polowanie.
Jak jednak to moje polowanie na wrogów wyglądało, dowie się pan ode mnie, panie Chroniqueur, dopiero z następnych części mojej opowieści.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 11:10, 21 Sty 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 17:54, 21 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VII - Przybycie do Paryż

Postać przepięknej Hayde mignęła nam w hrabim Monte Christo z Chamberlainem ,ale nie odegrała tam większej roli.
Nie wiedzieć czemu twórcy filmowi kreuję Mercedes na największą miłość hrabiego ,choć to Hayde była kobietą jego życia.
Dobrze ,że hrabia zrezygnował z zamiaru zemsty na dzieciach swych wrogów.
Cóż one winne temu ,że ich ojcowie są kanaliami ?
Mścić się na kimś za winny ojców było by bardzo podłe i niegodne hrabiego.
Ich pozycja ,majątek ,dobre maniery zwodzą ludzi ,bo nikt by nie podejrzewał, że Villefort to wilk, Danglars świnia, a Mondego hiena. A jednak to prawda.
Wąż w raju też wydawał się uroczy.
Czekam na kolejny rozdział,gdzie rozpocznie się prawdziwe polowanie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Czw 17:55, 21 Sty 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:51, 22 Sty 2021    Temat postu:

Hayde przewija się przez większość ekranizacji, ale w sumie tylko w wersji z Jeanem Maraisem pokazali, że Edmund i ona się związali ze sobą. I jeszcze w tej ruskiej wersji, którą niedawno odkryłem. Tylko one pokazują, jak to było naprawdę z miłością Dantesa, że była nią Hayde. Większość skupia się na tym, że on próbuje wrócić do Mercedes i raz mu się to udaje, a innym razem nie, w zależności od wizji twórców.

Właśnie, początkowo hrabia chciał również ukarać dzieci swoich wrogów, wychodząc z założenia, że zgodnie ze Starym Testamentem, grzechy ojców przechodzą na dzieci. Z czasem jednak pojął, że nie tędy droga i zmienił swoje podejście w tej sprawie.

Widzę, iż spodobał Ci się jeden z moich ulubionych tekstów, ten o polowaniu. Padł on w wersji z Richardem Chamberlainem i widzę, że tutaj doskonale się wpasował.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:57, 22 Sty 2021    Temat postu:



Rozdział LXIII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VIII - Rozpoczyna się polowanie

Ostatnim razem, mój drogi panie Chroniqueur, dowiedział się pan, w jaki to sposób zdobyłem zaufanie moich wrogów oraz jak wszedłem na paryskie salony, dzięki czemu stałem się członkiem miejscowej elity społecznej. Odkryłem przed panem również, jak w moich rękach znalazły się wszystkie sznurki, dzięki którym mogłem skierować swoich wrogów w przepaść. Teraz dowie się pan, co było dalej.
Gdy już wszystko było gotowe, abym mógł rozpocząć polowanie na moją zwierzynę, postanowiłem przejść już do bezpośredniego działania. Oczywiście nie spieszyłem się, gdyż doskonale znane mi było powiedzenie, iż zemsta najlepiej smakuje na zimno, a także to, że im dłużej jest ona odwlekana, tym smaczniejsza się staje. W moim przypadku przysłowie to było zdecydowanie jak najbardziej adekwatne, dlatego też spokojnie krążyłem wokół swoich ofiar, aby je uderzyć w tym konkretnym momencie, w którym mój cios najbardziej je zaboli. Co prawda, nie wiedziałem jeszcze, kiedy ma to wydarzenie nastąpić, jednak wiedziałem też, że mam dużo czasu, więc spokojnie oczekiwałem na swój ruch.
Na początku odwiedziłem ponownie dom państwa de Villefort. Byłem w nim mile widziany od chwili, kiedy dzień po rozmowie z panią Heloizą wysłałem jej flakonik z brucyną. Kobieta przyjęła mnie niczym najlepszego przyjaciela, choć ja osobiście wolałbym zaprzyjaźnić się z jadowitą kobrą, aniżeli z nią. Wąż pełen śmiertelnej trucizny w swych kłach był dla mnie o wiele bardziej bezpieczny niż ona. Tym większy jest teraz mój żal na siebie za to, że dałem jej do ręki broń przeciwko jej przyszłym ofiarom. Na moją obronę mogę powiedzieć tylko to, iż Heloiza i tak by w jakiś sposób zabiła swoje ofiary, nawet bez mojego małego wsparcia w tej sprawie. Wiedziała, czego chce i była gotowa dążyć do tego za wszelką cenę, bez względu na to, ile ofiar miałoby oddać życie dla realizacji jej planów, ale dość mówienia o tej kobiecie. Nie ona jest wszak tematem naszej rozmowy, ponieważ są nimi dzieje mojego życia.



Wracając więc do mojej osoby, powiedzieć panu muszę, iż rozmawiałem z państwem de Villefort, których to sytuacja rodzinna nie przedstawiała się najlepiej. Córka Gerarda z pierwszego małżeństwa, panna Walentyna, miała zostać wydana za barona Franza d’Epinay, jednak ona sama nie chciała tego ślubu, podobnie jak i jej dziadek, Noirtier de Villefort, który wręcz zagroził synowi, że wydziedziczy Walentynę i wszystkich członków rodziny, zaś cały swój (niemały zresztą) majątek zapisze na cele dobroczynne, jeśli dojdzie do tego małżeństwa. Gerard jednak nie przestraszył się tych gróźb i wyśmiał ojca, chociaż zdecydowanie jego zachowanie go zabolało, podobnie jak i Heloizę. Oboje starali się jednak przy mnie tego nie okazywać. Ja natomiast w rozmowie z nimi powiedziałem, niby to mimochodem, iż jestem zafascynowany najnowszym cudem techniki, czyli telegrafem. Państwo de Villefort zaproponowali mi zatem, abym odwiedził Linię Hiszpańską, jako najciekawszą ze wszystkich, czego dowodem miało być to, iż była ona najbardziej oblegana. Udałem się więc tam z radością. W mojej głowie narodził się bowiem genialny plan, który to zamierzałem zrealizować i to najszybciej, jak to możliwe. Odwiedziłem więc pracującego na Linii Hiszpańskiej telegrafistę i porozmawiałem z nim. Był to naprawdę bardzo sympatyczny staruszek. Jego jedyną pasją, której mógł się oddawać w przerwach między zajęciami, było ogrodnictwo. Wiedziałem doskonale, że w ten sposób właśnie mogę go podejść. Zagadałem go celowo w chwili, kiedy przesyłano do niego jakąś wiadomość, którą miał potem przekazać dalej. Zadbałem o to, żeby nie udało mu się jej dobrze usłyszeć ani zapamiętać. Gdy biedak rozpaczał z tego powodu, wówczas złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia, a jako zachętę otrzymał ode mnie dużą sumę pieniędzy. Na tyle dużą, żeby mógł przejść na emeryturę, założyć w domu własny ogródek i już do końca życia móc się w nim sadzić rośliny. Ogromne wynagrodzenie oraz możliwość odpowiedniego jego wykorzystania, przekonały telegrafistę do współpracy ze mną, a kiedy się już do niej przekonał, to dałem mu kartkę z treścią, którą miał przesłać.
Następnego dnia cały Paryż dowiedział się o tym, iż Don Carlos, były król Hiszpanii, uciekł z więzienia, zaś w stolicy wybuchło powstanie popierające jego powrót na tron. Oczywiście, nie było to prawdą, ale nikt nie miał o tym pojęcia. Za to je wiedziałem doskonale, że Lucjan Debray, kochanek pani Herminii Danglars, dowiedziawszy się o tej rzekomo pewnej informacji, natychmiast doniesie o tym swojej bogdance, a ta z kolei swojemu mężowi. Dlatego też, na jakiś czas przed tym cyrkiem, zainwestowałem w hiszpańskie obligacje. Debray, który wszędzie wypatrywał dla Danglarsa dobre interesy, namówił go, żeby poszedł w moje ślady, jednak kiedy dowiedział się o rzekomym powstaniu, przerażony nakazał Herminii, aby ta ostrzegła męża o tym, co się stało. Biedny baron zaś natychmiast sprzedał niemal za bezcen wszystkie akcje hiszpańskie, które miał w swoim posiadaniu. Już kolejnego dnia wyszło na jaw, że wiadomość przekazana telegrafem była fałszywa, zaś ucieczki Don Carlosa oraz wspierającego go powstania nigdy nie było. Akcje hiszpańskie znów poszły na giełdzie w górę, zaś Danglars stracił milion franków.



Niedługo potem odbył się urządzony przeze mnie piękny bal w moim domu w Auteuil. Przybyli na niego Maksymilian Morrel, Danglars z żoną i panem Debray, państwo de Villefort, a także major Bartolomeo Cavalcanti ze swym rzekomym synem, wicehrabią Andreą Cavalcantim. Nie było tylko hrabiego de Morcerfa z żoną i synem, którzy z jakiegoś powodu nie mogli się u mnie zjawić. Dlatego też zadowoliłem się tylko tymi gośćmi, których było mi dane przyjmować. Na balu oficjalnie przedstawiłem wicehrabiego Cavalcanti wszystkim gościom. Prócz tego wspomniałem Danglarsowi, niby tak mimochodem, jak bardzo ów młodzieniec jest bogaty, ustosunkowany. Oczywiście nie uszło to uwadze naszego bankiera, który to już upatrzył sobie chłopaka na przyszłego zięcia. Podczas balu Bertuccio doznał potrójnego szoku. Najpierw w chwili, kiedy ujrzał panią Danglars. Rozpoznał w niej bowiem ową młodą mężatkę, Heloizę de Nargonne, która to była kochanką Villeforta. Nieco później dostrzegł on de Villeforta, co wywołało w moim biednym intendencie jeszcze więcej obaw. Przecież sądził, że ten nie żyje. Co prawda, gdy po części wtajemniczyłem go w swoje plany zemsty powiedziałem mu, że jeden z moich wrogów nazywa się de Villefort, jednak widocznie uznał, iż musi to być ktoś zupełnie mu nieznany o tym samym nazwisku, co jego dawny adwersarz. Teraz natomiast zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Ja zaś na stronie wyjaśniłem mu, że Gerard w rzeczywistości przeżył zamach na swoje życie. Ale największy szok spotkał go wtedy, kiedy ujrzał na balu wicehrabiego Cavalcanti. Ku swojej rozpaczy odkrył, iż jest to Benedetto. Nakazałem mu milczeć oraz zachowywać się tak, aby nikt nie dowiedział się o jego odkryciach.
Tymczasem przyjęcie trwało w najlepsze. Zachwyciłem na nim moich gości mym dość ekstrawaganckim zachowaniem połączonym z prawdziwie wielkim przepychem. Następnie oprowadziłem ich po moim nowym domu. Podczas jego zwiedzania pani Danglars zasłabła i pani de Villefort musiała ją ocucić za pomocą otrzymanej ode mnie brucyny. Jakieś kilka minut później wprowadziłem ich do sypialni, której celowo nie udekorowałem tak, jak innych pokoi, zachowując ją w stanie surowym. Obserwowałem uważnie reakcję Villeforta oraz Herminii. Była ona dokładnie taka, jakiej się spodziewałem, czyli pełna przerażenia. Ja natomiast, napawając się ich lękiem opowiedziałem im historię, jak to tajemnicza kobieta rodzi dziecko swojego kochanka, ten zaś wmawia jej, iż ich dziecko urodziło się martwe, po czym wsadza je do skrzynki i zakopuje żywcem w ogrodzie tego domu. Opowiadając o tym zaprowadziłem moich gości do ogrodu, tam natomiast skłamałem, iż w chwili, kiedy zakupiłem ten dom, kazałem ogrodnikom przekopać ogródek, a ci znaleźli w nim skrzynkę ze szkieletem noworodka. Pani Danglars o mało nie umarła na zawał, słysząc moje słowa, zaś Villefort ledwo trzymał się na nogach tym bardziej, gdy na pytanie majora Cavalcanti, jakaż to kara we Francji spotyka dzieciobójców, Danglars odpowiedział mu, że obcina im się głowę. Ich reakcje sprawiły mi wielką przyjemność. Byłem z niej bardzo zadowolony. Mój plan zadziałał. Villefort poczuł, że zaczynam właśnie szykować dla niego trumnę i świadomość ta podwajała ból, jaki mu zadawałem i zamierzałem dalej zadawać.



Następnego dnia odwiedził mnie Danglars. Od chwili, w której to przegrał na giełdzie w sprawie hiszpańskich obligacji, w interesach powodziło mu się coraz gorzej. Wyraźnie chciał podreperować domowy budżet w typowy dla takich jak on sposób, wydając swe jedyne dziecko za mąż. Odwiedziwszy mnie, drogi pan baron zaczął wypytywać o wicehrabiego Cavalcanti. Wyraźnie go on interesował, co było mi bardzo na rękę. W rozmowie z Danglarsem zatem potwierdzałem wszystkie jego podejrzenia wobec tego panka, ale zapytałem jeszcze, co się stanie z Albertem de Morcerfem, wszak to przecież właśnie za niego miała wyjść Eugenia. Danglars jednak odpowiedział mi, że Albert nie jest dostatecznie dobrą partią chociażby dlatego, iż chociaż on i ojciec młodzieńca pochodzą z gminu, to jednak on, baron Danglars, może światu się pochwalić tym, iż nazywa się tak, jak się nazywa, czyli Danglars. Z kolei zaś pan hrabia de Morcerf nie używa prawdziwego nazwiska, gdyż brzmi ono Mondego. Powiedziałem wówczas, że słyszałem już co nieco o działalności Fernanda w Janinie, na co Danglars rzekł mi, iż on również, choć nie zna wszystkich szczegółów. Dałem mu więc namiary na moich znajomych z Janiny, od których to pan baron mógł poznać prawdę o człowieku napawającym go takim wstrętem. Oczywiście baron Danglars tak zrobił, a gdy już dowiedział się czegoś, zaraz opowiedział mi o tym. Ja zaś zabrałem się do dzieła. Podałem do gazety Alfonsa de Beauchampa (rzecz jasna anonimowo) zdobyte wiadomości i wkrótce miały one ujrzeć światło dzienne. A na razie odwiedził mnie Albert, który w imieniu swych rodziców zaprosił mnie na bal u nich. Zaproszenie przyjąłem, choć na swój sposób żal mi było młodzieńca. Miałem ośmieszyć jego ojca, a tym samym również i jego, którego już zdążyłem serdecznie polubić. Z bólem serca jednak muszę przyznać, iż wówczas nie interesowało mnie to w zupełności.



Zresztą sam miałem wtedy dość własnych problemów. Jacopo poprzez swoich ludzi (sam nawet nie wiem, skąd on ich wszystkich brał) doniósł mi, że Villefort zamierza wysłać kogoś zmyślnego, aby się o mnie jak najwięcej dowiedzieć. Był to efekt przedstawienia, które to urządziłem podczas balu w Auteuil. Gerard poczuł pętlę na swojej szyi i chciał się ratować. Wiedziałem jednak, że nikomu nie zaufa na tyle, aby powierzyć mu zbadanie mojej osoby i sam pójdzie w przebraniu policjanta. Dlatego musiałem dać mu informacje, jakie były dla mnie wygodne. Do akcji ponownie musieli wkroczyć ksiądz Busoni oraz lord de Wilmore. Najpierw Villefort odwiedził tego pierwszego. Przebranie moje było na tyle doskonałe, że pan prokurator nie rozpoznał we mnie hrabiego Monte Christo. Jako Busoni wmówiłem mu, iż interesujący go człowiek jest synem bogatego maltańskiego budowniczego okrętów. Do tego poradziłem mu odwiedzić lorda de Wilmore, choć uprzedziłem go przy tym, że lord jest osobistym wrogiem hrabiego i z pewnością nie wyrazi się o nim w sposób pochlebny. Villefort udał się więc do domu tego pana, czyli mnie. Ja zaś bardzo skutecznie wmówiłem mu, iż hrabia de Monte Christo zrobił majątek, odnajdując żyłę złota na Wschodzie, zaś dom w Auteuil kupił po to, żeby poszukiwać w jego pobliżu złóż drogich kamieni. Uspokojony tymi słowami pan de Villefort powrócił do siebie nie wiedząc, że dopiero teraz zaczynają się jego problemy.



Ja natomiast udałem się przy najbliższej okazji na przyjęcie do hrabiostwa de Morcerf. Ponieważ nie mogli zjawić się oni na balu, który ja niedawno wydałem, teraz chcieli się przede mną zrehabilitować. Od razu przyjąłem ich propozycję. Albert bardzo ucieszył się na mój widok, Fernand zachowywał się raczej obojętnie, z kolei zaś Mercedes wyraźnie miała wobec mojej osoby dosyć mieszane uczucia. Zastanawiałem się wówczas, czy naprawdę rozpoznała mnie, czy tylko jej się tak wydawało? Bo w końcu minęło już tyle czasu, zaś po dwudziestu trzech latach pamięć zaczyna szwankować, jednak nie w jej przypadku, jak się później okazało, gdyż... ale wtedy tego nie wiedziałem. Tamtego dnia oddawałem się zabawie wraz z innymi gośćmi, jednakże moje usta nie tknęły żadnego posiłku ani też żadnego napoju, które tam serwowano. Mercedes bardzo to poruszyło. Znała ona bowiem arabskie zwyczaje mówiące, iż jeśli dwoje ludzi podzieli się wzajemnie posiłkiem w jednym domu, to już na zawsze pozostaną przyjaciółmi. Tym bardziej, jeżeli gościa częstuje czymś gospodarz. Podeszła do mnie proponując mi jakiś owoc, ja z żalem jednak musiałem jej odmówić, chociaż trudno było mi podać jakiekolwiek rozsądne argumenty w tej sprawie. Mimo wszystko rozmawiało się nam obojgu dość przyjemnie, o ile oczywiście dwoje kochanków sprzed wielu lat może tak ze sobą rozmawiać.
Nieco później razem z Benedettem odwiedziłem dom Danglarsa. Pan baron oczywiście z radością przyjął ten fakt. Opowiedziałem mu wtedy co nieco o tym młodzieńcu wyrażając się o nim w superlatywach, ten zaś od razu upatrzył go sobie na przyszłego zięcia. Także do młodego Alberta de Morcerfa, który właśnie przyszedł odwiedzić pannę Eugenię, był co najmniej nie uprzejmy, żeby nie powiedzieć gorzej. Alberta jednak przejęło to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Był on tak właściwie z tego zadowolony, gdyż wiedział, iż dzięki temu ma pretekst, aby nie musieć żenić się z dziewczyną, której nie tylko nie kochał, ale też i uważał za zbyt męską oraz zbyt inteligentną (obu tych cech Albert u kobiet bynajmniej nie cenił). Odwożąc go do domu, rozmawiałem z nim o sprawie jego małżeństwa, a także o kilku miejscach, jakie zwiedzaliśmy. Podczas tejże rozmowy Albert zapytał mnie, czy może odwiedzić Hayde i poznać jej jakże smutną historię, o której tak często wspominałem, choć bez wdawania się w zbędne szczegóły. Nie miałem nic przeciwko temu, jednakże przed tą rozmową poradziłem mojej podopiecznej, aby nie wyjawiła pod żadnym pozorem w swojej opowieści nazwiska człowieka, który zdradził jej ojca, gdyż ten młodzieniec, z którym będzie rozmawiać, to jego syn. Hayde spełniła moją prośbę i opowiedziała wicehrabiemu de Morcerfowi smutne koleje swojego losu, ale pomijając przy tym nazwisko tego Judasza, który stał się przyczyną wszystkich jej nieszczęść. Biedny Albert tak bardzo jej wtedy współczuł i jednocześnie też pomstował na owego zdradzieckiego, francuskiego oficera, nie mając przy tym pojęcia, że obraża własnego ojca.
Przyznam się, iż było mi wówczas nawet żal tego chłopca, w końcu za swoich rodziców nikt nie może odpowiadać, jednakże chęć zemsty na jego ojcu była zbyt wielka, żebym miał zmienić plany. Fernand Mondego, hrabia de Morcerf musiał zapłacić za swoje czyny, podobnie zresztą, jak baron Danglars i prokurator Gerard de Villefort. Jeśli do osiągnięcia tego celu musiałem zdeptać też ich potomstwo, to byłem gotów to zrobić. Dzisiaj przeraża mnie sama myśl o tym, wtedy jednak moje myśli i pragnienia były o wiele mniej łagodne. Wówczas byłem jedynie okrutnym aniołem sprawiedliwości, któremu całkiem obce są takie pojęcia jak współczucie czy wybaczenie. Zbyt mocno cierpiałem, abym umiał je okazywać. Dziś wiem, jakim byłem głupcem. Mam nadzieję, wielką nadzieję, że dobry Bóg kiedyś zdoła mi to przebaczyć. Czy jednak ktoś, kto nie znał litości dla innych, może na nią liczyć od Najwyższego?
Niech pan się zastanowi nad tym pytaniem, drogi panie Chroniqueur, kiedy będzie się pan dzisiaj udawał na spoczynek, albowiem na tym właśnie pytaniu zakończymy naszą dzisiejszą rozmowę.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 16:43, 22 Sty 2021, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 15, 16, 17, 18, 19, 20  Następny
Strona 16 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin