Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 14, 15, 16 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pon 13:32, 07 Gru 2020    Temat postu: Opowieść Hayde

Ciekawa opowieść Hyde.
Jak w klasycznym melodramacie bohaterka zostaje skrzywdzona ,a potem wynagrodzona szczęściem.
Pokochała hrabiego i stworzyli razem udaną rodzinę i nie przeszkodziły im w tym blizny z przeszłości.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 2:39, 08 Gru 2020    Temat postu:

W sumie opowieść nie wniosła wiele do historii, ale mimo wszystko jest ważna, bo uzupełnia całość o kilka faktów, a dodatkowo jeszcze potwierdza to, co Kronikarz już wie, a to nie byle co.

Dodatkowo niektórzy sobie kpią, że Edmund zamienił Mercedes na młodszy model, ale sądzę, że to lekka przesada. Ostatecznie Mercedes i tak go nie chciała, a i on nie palił się do ponownego związku z nią. Za to Hayde pokochała go szczerze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 12:45, 18 Gru 2020    Temat postu:



Rozdział LV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

28 lipca 1855 r. c.d.
Po wysłuchaniu opowieści hrabiny Hayde, musiałem przyznać rację mojej jakże uroczej rozmówczyni. Bo choć nie dowiedziałem się wielu nowych faktów na temat samego hrabiego, to jednak poznałem o wiele lepiej charakter tego jakże niezwykłego człowieka, który tak wiele w swoim życiu zrobił dobrego, a tak wiele złego jemu samemu uczyniono. Wydawało mi się nawet, że człowiek ten nie jest zwykłą istotą ludzką, jakich pełno na tym padole łez. To chyba raczej anioł pod ludzką postacią. O tak! Anioł zemsty i sprawiedliwości jednocześnie. Człowiek okrutny i bezlitosny, a zarazem również miłosierny. Ktoś, kogo wrogiem być się nie powinno, a kogo przyjacielem zostać trudno, choć można liczyć w przyjaźni na prawdziwą lojalność z jego strony.
Miałem jednak wciąż mnóstwo pytań, które ciągle wymagały odpowiedzi. Ciekawiły mnie nie tyle same losy hrabiego Monte Christo, które mógłbym już teraz śmiało opowiedzieć każdemu, kto by mnie o nie zapytał, lecz charakter tegoż jegomościa. Naprawdę zadziwiał mnie on coraz mocniej i mocniej. Im więcej o nim słyszałem, tym większą miałem ochotę rozmówić się z nim osobiście i poznać go lepiej. W mojej głowie kłębiło się wiele pytań, które chciałem mu zadać. Jednak nie miałem pewności, czy on zechce mi na nie odpowiedzieć.
Gdy tak o tym wszystkim rozmyślałem, pojawił się nagle Giovanni Bertuccio z wiadomością, iż hrabia de Monte Christo właśnie powrócił do pałacu i jeżeli pan Chroniqueur nie ma nic przeciwko, to on prosi go do swego gabinetu na rozmowę, której jego gość z całą pewnością oczekuje.
Oczywiście, że taka propozycja bardzo przypadła mi do gustu. Miałem ochotę odbyć rozmowę z panem hrabią de Monte Christo i poznać wreszcie wszystkie koleje jego losu opowiedziane mi przez niego samego. Ogromna nadzieja w moim sercu drzemała, iż poznam dzięki temu historię jednego z najsłynniejszych ludzi na całym świecie, dlatego też postanowiłem skorzystać z okazji, która właśnie mi się nadarzyła.
Wstałem powoli i wziąłem kilka głębokich oddechów. Popatrzyłem na Hayde, która uśmiechała się do mnie zachęcająco, a także na Martę patrzącą na mnie w podobny sposób.
- No idź, najdroższy - powiedziała do mnie zachęcająco Marta - Nie bój się.
- Spokojnie - dodała Hayde - Mój mąż nie gryzie. Zazwyczaj.
To mówiąc obie panie zaśmiały się delikatnie. Ja uczyniłem podobnie, gdyż żart ten był naprawdę zabawny i przy okazji również rozładował napięcie, jakie towarzyszyło całej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Ścisnąłem jeszcze dłoń Marty, po czym udałem się do gabinetu hrabiego Monte Christo. Znałem ów gabinet już z wcześniejszej w nim wizyty, tak więc nie muszę go chyba ponownie opisywać. Zrobiłem to raz i to wystarczy.
Wszedłem do środka i spocząłem w fotelu naprzeciwko mojego gospodarza, który to właśnie siedział przy biurku i wpatrywał się we mnie z tajemniczym uśmiechem. Znaczenia tego uśmiechu nie umiałem sobie niestety, w żaden sposób wytłumaczyć. Wyglądał on co najmniej tajemniczo, ale też i niegroźnie, dlatego też nie obawiałem się niczego. Byłem raczej bardzo podekscytowany i trudno mi się chyba dziwić, w końcu bowiem udało mi się osiągnąć coś, na co już od dawna czekałem. Rozmowa z hrabią Monte Christo rozpoczęła się.
- A zatem, drogi panie Chroniqueur - zaczął mówić hrabia de Monte Christo powolnym, chwilami niemalże obojętnym tonem - Jest pan zapewne ciekaw tego, jak dokładnie wyglądały wszystkie koleje mego losu, mam rację?
Uśmiechnąłem się lekko słysząc jego słowa.
- No cóż, drogi panie hrabio... Nie będę udawał, że jest inaczej. Z ust ludzi, z którymi podczas mojej wyprawy rozmawiałem, dowiedziałem się o panu wielu rzeczy, jednak żadna z tych relacji nie jest w stanie zastąpić mi osobistej rozmowy z panem, jestem tego pewien.
Hrabia popatrzył na mnie, uśmiechając się delikatnie.
- Rozumiem pana. Opowieści, które pan dotychczas poznał, posiadają pewne luki dotyczące mojej osoby, nie mówiąc już o tym, że pozostają również kwestie, których poznanie przez pana leży jedynie w mojej gestii.
Popatrzyłem na niego i pokiwałem lekko głową na znak, że całkowicie się z nim zgadzam.
- Panie hrabio... Sam bym tego lepiej nie ujął. Otóż to. Chciałbym wreszcie od pana dowiedzieć się, jakże wyglądało to wszystko, co pana spotkało. Pana punkt widzenia w tej sprawie jest niezbędny. Sam pan hrabia rozumie, jeżeli mam napisać odpowiedni artykuł, to wówczas muszę...
- Musi pan posiadać jak najwięcej danych z jak największej liczby źródeł - uśmiechnął się hrabia, kończąc za mnie moją wypowiedź - A zatem, skoro jest pan ich ciekaw, to nie będę przed panem ukrywał szczegółów mojego życia. Czytałem bardzo wiele z pańskich artykułów i jestem pod wielkim wrażeniem pańskich umiejętności. Nie mówiąc już o tym, że szczerze kocha pan moją córkę, a ona kocha pana, a to już samo w sobie zachęca mnie do pomocy panu. Dowiadywałem się o panu i wiem doskonale, że zasługuje pan na jej miłość. Jest pan człowiekiem uczciwym i szlachetnym. Z radością oznajmiam, że moja córka dobrze ulokowała swoje uczucia.
- Pan hrabia jest nazbyt łaskaw...
- Wręcz przeciwnie. Ja bardzo kocham moją córkę i jestem dla niej gotów zrobić wszystko. Rozumie pan? Wszystko, żeby była ona szczęśliwa. Co prawda wolałbym, aby jeszcze nieco czasu upłynęło, zanim moja mała córeczka zakocha się i opuści rodzinny dom, ale skoro już obdarzyła kogoś uczuciem, to cieszę się, że tym kimś jest właśnie pan. Dlatego też, chociaż jej miłość do pana nie jest mi jakoś specjalnie na rękę, to jednak wolę, żeby kochała ona człowieka uczciwego niż jakiegoś zwyrodnialca, który tylko by jej zniszczył życie.
Musiałem wówczas przyznać hrabiemu rację. Nie tylko dlatego, że jego słowa przemawiały na moją korzyść, ale również i dlatego, iż uważałem takie słowa za słowa każdego człowieka, który szczerze kocha swoje dziecko, czym hrabia zyskał jeszcze bardziej w moich oczach.
- Ale nie pora mówić teraz o mojej córce i jej uczuciach do pana, gdyż ten temat omówiliśmy dokładnie i ze wszystkimi szczegółami. Mamy teraz przed sobą poważniejszą rozmowę do odbycia. Jest ona jednak dość długa i obawiam się, że wszystkiego nie zdołam panu opowiedzieć w jeden dzień. Proponuję zatem panu, abyśmy rozłożyli ją na kilka dni. Najlepiej podzielę moje życie na kilka etapów, dzięki czemu łatwiej będzie panu je zrozumieć. Godzi się pan na to?
Nie widziałem innego wyjścia, jak tylko zgodzić się na taką oto propozycję. Wyjąłem więc notatnik, ołówek, zanurzyłem lekko jego rysik w ustach i zacząłem pisać uważnie to, co hrabia mi mówił.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 12:46, 18 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 14:35, 18 Gru 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Jestem podekscytowana niemal jak kronikarz ,wywiad z samym hrabim Monte Christo.
Człowiekiem o niepokojącej urodzie i hipnotyzującym spojrzeniu anioła zemsty.
Który okazuję się jednak wyrozumiałym ,kochającym ojcem.
Chce poznać tajemnicę ,które zna tylko on sam i w końcu je nam przed nami uchyli.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Pią 14:35, 18 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:06, 18 Gru 2020    Temat postu:

Cieszę się, że rozdział ten wywołał w Tobie aż takie podekscytowanie, Iwonko. Nie ukrywam, że sprawia to mnie, jako pisarzowi i autorowi tej książki, prawdziwą przyjemność. Na taką zresztą reakcją liczyłem. Zaczyna się ostatni etap tej powieści, czyli tytułowy wywiad z hrabią Monte Christo.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:56, 22 Gru 2020    Temat postu:



Rozdział LVI

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. I - Młodość i uwięzienie

Urodziłem się w roku 1796, w czasach, kiedy to w naszej ukochanej Francji szalały jeszcze echa rewolucji francuskiej. Moim ojcem był Ludwik Dantes i jako jeden z niewielu ludzi na świecie, nie mieszał się on nigdy do polityki. Zajmował się swoją osobą, dzięki czemu przeżył spokojnie upadek i śmierć Ludwika XVI, a potem terror jakobinów oraz rządy pierwszego cesarza, Napoleona I Bonaparte. W czasach, kiedy się urodziłem, ten pan nie wykazywał jeszcze najmniejszej chęci do tego, aby zasiąść na tronie Francji jako cesarz. Był on wówczas jedynie słynnym generałem z zasługami na polach walki, a prócz tego udzielał się w polityce. O cesarstwie jeszcze nikt w ogóle nie myślał, a już na pewno nie ja, któremu bardziej w głowie były wówczas zabawy na podwórku z rówieśnikami aniżeli zajmowanie się polityką. Dorastałem więc w błogiej niewiedzy politycznej i nie przejmowałem się tym, kto zasiada, a kto nie zasiada na tronie. Było mi to wszystko zupełnie obojętne, podobnie jak też i to, czy władzę we Francji sprawowali Burbonowie, jakobini, rojaliści czy bonapartyści. W końcu i tak ja, prosty marynarz z Marsylii, nie odnosiłem żadnych korzyści z tego, które z tych stronnictw rządzić miało naszą ukochaną Francją. Przecież one i tak wszystkich biedaków, czyli ludzi takich jak ja, traktowały tak samo, dlatego też wszelkie sprawy polityczne były mi obojętne.
W naszym rodzinnym domu nigdy się nie przelewało, dlatego też w wieku osiemnastu lat zacząłem pracować na statku handlowym „Faraon”, który należał do firmy „Morrel i syn”. Firmą rządził jeden ze zwolenników Napoleona, Piotr Morrel. Kiedy cesarz upadł, mój pracodawca nie miał już tylu klientów co kiedyś, ale nie zmieniało to faktów, że wciąż wielu ludzi niezwykle go szanowało, dlatego też mógł powiedzieć, iż całkiem dobrze mu się powodzi. Mnie również dobrze się powodziło, ponieważ byłem lojalnym pracownikiem pana Piotra Morrela i choć nie wypada mi się chwalić, to muszę tu powiedzieć, że uczciwie wykonywałem wszystkie powierzone mi zadania. Po jakimś czasie awansowałem na II oficera statku „Faraon”. Dowodzący nim kapitan Leclerc był ze mnie zadowolony, pan Morrel również. Załoga mnie lubiła poza jednym wyjątkiem. Był nim o kilka lat starszy ode mnie Danglars, sprawujący na naszym statku funkcję buchaltera. Zazdrościł mi on mojego stanowiska oraz zaufania, jakim darzył mnie kapitan, ale nie podejmował żadnych poważniejszych kroków przeciwko mnie. Na razie.
Podróżowaliśmy po wielu miejscach na świecie i zwiedziliśmy wiele portów. Poznałem w ten sposób wiele kultur i wiele sposobów myślenia, a także zaznałem rozkoszy cielesnych z kobietami. Mam nadzieję, że nie gorszy to pana. W końcu każdy z moich kompanów to robił, a ja jakoś nie chciałem być gorszy. Taki rodzaj miłości nie był jednak tym, czego wówczas poszukiwałem. Chciałem mieć jedną jedyną kobietę na całe życie i w tym wypadku los się do mnie uśmiechnął.
Moją pierwszą prawdziwą miłość poznałem w pięknej dzielnicy katalońskiej na terenie Marsylii. Była ona Katalonką, czyli Hiszpanką i nazywała się Mercedes Herrera. Ona i jej kuzyn, Fernand Mondego, byli rybakami. Fernanda długo nie miałem okazji poznać, gdyż prowadził on swoje własne życie i często nie było go w domu. Zresztą jakoś nigdy specjalnie mi na tym nie zależało. Powiedziałbym nawet, że jego nieobecność nam zakochanym była wówczas na rękę. Kochaliśmy się i bardzo chcieliśmy być ze sobą. Przysięgaliśmy wręcz, że jeśli jedno umrze, to drugie natychmiast popełni samobójstwo i podąży za pierwszym. Dość śmieszne, nieprawdaż? Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, jak strasznie żałosne były te wszystkie deklaracje, podobnie jak i fakt, że nigdy nie skonsumowaliśmy naszej miłości. Chcieliśmy zaczekać z tym do ślubu. Teraz widzę, jak żałośnie śmieszne były nasze postanowienia z tamtego okresu naszego życia. Gdybym miał wtedy mój obecny rozum, to na pewno bym uniknął całego swego nieszczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje, ale cóż... Łatwo jest człowiekowi z bagażem doświadczeń mówić o tym, co by było, gdyby znów był młody i mógł przeżyć całe swoje życie w inny sposób.



Nie brakowało mi na tamte czasy rozumu, jednak obecnie wiem, jak strasznie śmieszny i naiwny wtedy byłem. Nie umiałem porządnie rozprawić się z ludźmi, którzy wyraźnie mi zagrażali. Wierzyłem, że ludzie są dobrzy, tylko nieszczęśliwi, a co za tym idzie, nad wyraz łatwo umiałem wtedy wybaczyć największe nawet przewiny wobec siebie. Zbyt łatwo, niestety. Dlatego też w ogóle nie zauważyłem, jak poważnym zagrożeniem są dla mnie Danglars i Fernand Mondego.
Seria mych cierpień rozpoczęła się w roku 1815. Wypłynęliśmy wtedy w rejs „Faraonem”. W drodze powrotnej kapitan Leclerc poczuł się nagle bardzo źle, a w końcu zasłabł do tego stopnia, że nie był w stanie się ruszyć z łóżka. Leżał w nim długo, cierpiąc przy tym nieopisane męczarnie, aż do chwili, kiedy zmarł. Przed śmiercią jednak wezwał mnie do siebie i powiedział, że ma pewien bardzo ważny list, który muszę dostarczyć pod wskazany adres. Wręczył mi go, po czym nakazał popłynąć z nim na Elbę. Na tę samą Elbę, na którą to został zesłany upadły cesarz Napoleon Bonaparte. On i jego najbliższe otoczenie przebywali tam w całkowitym odosobnieniu, z zakazem powrotu do Francji. Ostatnią wolą mojego kapitana było więc, żebym popłynął na tę wyspę i przekazał list do generała Bertranda, czyli marszałka dworu Napoleona. Kapitan zażyczył sobie również, że jeśli otrzymam w zamian inny list, to mam go zawieść pod wskazany adres. Niezbyt mi się to wszystko podobało, ale cóż... Wola umierającego zawsze była dla mnie święta, więc wziąłem list. Chociaż cała sprawa pachniała mi polityką, to jednak zgodziłem się wziąć w niej udział.
Kapitan Leclerc niedługo potem zmarł, wcześniej ogłaszając wszem i wobec całej swojej załodze, że ja mam go zastąpić na stanowisku dowódcy „Faraona”. Załoga przyjęła to bez protestu... poza jednym człowiekiem, Danglarsem. On jeden bowiem uważał, że byłby lepszym kapitanem ode mnie i głośno zbojkotował wolę naszego dawnego dowódcy, jednak ja nie przejmowałem się tym wcale. Objąłem stanowisko zgodnie z prawem i z wolą dowódcy, po czym skierowałem okręt na Elbę. Dopłynęliśmy tam bez żadnych przeszkód. Następnie zaś zszedłem na ląd i skontaktowałem się z adresatem listu. Pan generał Bertrand wziął ode mnie list wręczając mi w zamian inny. Miałem go zanieść człowiekowi, którego to adres widniał na kopercie tego listu. Człowiek ów nazywał się Noirtier. Wziąłem list i wróciłem na statek.
Och, gdybym go wtedy cisnął do morza! Gdybym to zrobił! Byłbym pewnie teraz mężem Mercedes i mieszkalibyśmy oboje w dzielnicy katalońskiej, raczej średnio zamożni, wychowując grupkę słodkich dzieci. Czy bylibyśmy szczęśliwi? Pewnie i tak, choć teraz, w swojej obecnej sytuacji, doszedłem do wniosku, że taki los nie uszczęśliwiłby mnie wcale. W każdym razie nie po tych przygodach, które przeżyłem jako hrabia Monte Christo. Zbyt poważne to były doświadczenia. Tak, zbyt smutne oraz zbytnio refleksyjne, abym miał po ich przeżyciu zadowolić się życiem z kobietą, która to nie była warta mojej miłości. Zdecydowanie nie była jej warta. Umiała ona dużo mówić o swojej miłości, lecz gdy przeszło do czynów, zawiodła całkowicie.



Na swoje własne nieszczęście, wziąłem ten przeklęty list i daliśmy kurs na Marsylię. Po drodze jednak Danglars zaczął podważać moje stanowisko i zrobił to on na tyle mocno, że zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym lądzie, aby zgodnie z morskim kodeksem na lądzie, uzbrojeni w kordelasy mogli rozstrzygnąć nasz spór. Wygrałem, ale niestety Danglars nigdy nie uznał mego zwycięstwa nad sobą. Znienawidził mnie przez nie jeszcze bardziej. Ironia losu... Wyspą, na której obaj stoczyliśmy ów pojedynek, była wyspa Monte Christo. Nie miałem oczywiście wtedy pojęcia, że odegra ona jeszcze tak ważną rolę w całym moim życiu.
Dopłynęliśmy do Marsylii, gdzie nasz pracodawca oczekiwał swojego statku. Z powodu zatrzymania się na Elbie i Monte Christo mieliśmy nieco opóźnienia, ale było ono niewielkie. Wskutek tego pan Piotr Morrel nie ukarał nas za to, a zresztą nie był do tego zdolny. To był prawdziwie szlachetny oraz wrażliwy człowiek. Zdałem mu dokładny raport ze swoich poczynań, jak również przyznałem się do otrzymania listu do niejakiego pana Noirtiera. Pan Morrel uznał na szczęście, że słusznie postąpiłem, przyjmując pismo oraz dowództwo nad „Faraonem”. Uznał też, że powinienem zostać kapitanem oficjalnie. Obiecał porozmawiać ze swoim wspólnikiem i zaproponować mu to. Liczył na to, że ten nie będzie robił obiekcji. Ucieszyłem się bardzo. Poprosiłem o pozwolenie na wyjazd do Paryża, abym mógł dostarczyć ów feralny list pod wskazany adres. Najpierw jednak pobiegłem do mojego ojca. Uściskałem się z nim radośnie, a potem podarowałem mu kilka drobnych przedmiotów, które przemyciłem dla niego. Przy okazji dowiedziałem się, że Kacper Caderousse, nasz sąsiad, zażądał od mojego ojca spłaty długu, jaki u niego rzekomo zaciągnąłem. Prawdę mówiąc, nie pamiętałem, abym kiedykolwiek od tego człowieka pożyczał pieniądze. Niewątpliwie ta podła gnida sobie ten dług wymyśliła lub być może kiedyś tam otrzymałem od niego małą sumkę, lecz on przemienił ją w ogromny dług niezbędny do spłacenia. Faktem jednak jest, że ojciec mój, chociaż zostawiłem mu przecież przed wypłynięciem w podróż aż dwieście franków, to jednak głodował przez kilka miesięcy, jako że musiał oddać te pieniądze Kacprowi Caderousse’owi na spłatę mojego długu, jeżeli on w ogóle kiedykolwiek istniał. Zasmuciło mnie to, ale dałem ojcu nieco pieniędzy w złocie i powiedziałem o swoim awansie. Następnie pobiegłem do dzielnicy katalońskiej. Tam zaś spotkałem się z Mercedes i jej kuzynem, Fernandem Mondego. Po raz pierwszy miałem okazję go poznać. Wcześniej nigdy go nie widziałem. Nie muszę chyba panu mówić, że wywarł on na mnie niezbyt miłe wrażenie. Wyglądał na człowieka zawziętego i okrutnego, a nade wszystko mściwego, choć oczywiście nie wiedziałem wtedy, dlaczego miałby się na mnie mścić. Naiwnie sądziłem, że Fernand po prostu troszczy się o swoją kuzynkę i nie chce jej oddać byle komu. Jakiż ja byłem wtedy głupi. Oczywistym przecież było to, że ten nędznik był w niej zakochany, ale bez wzajemności. Mercedes go nie chciała, gdyż pokochała mnie, co z kolei wywołało u niego naprawdę wielką nienawiść przeciwko mnie. Niewątpliwie ten oto podły i narwany Hiszpan rozstrzygnąłby ze mną swój spór po męsku, gdyby nie pewien człowiek, a był nim Danglars.



Tak, właśnie tak. Znowu on, ten nędznik Danglars. Pamiętam jakby to było wczoraj. Poszliśmy na spacer z Mercedes i widzieliśmy, jak Danglars siedzi z Caderoussem przy stoliku w oberży „Pod Flaszą i Dzwonem”. Obaj pili, Kacper o wiele więcej niż powinien. Do tej jakże podłej dwójki dosiadł się nagle Fernand Mondego. Caderousse zawołał wesoło do nas, abyśmy podeszli. Zrobiliśmy to i przez chwilę rozmawialiśmy o naszym przyszłym ślubie, po czym ja i Mercedes odeszliśmy, zaś Danglars zaczął spiskować przeciwko mnie. Dowiedziałem się tego później od Kacpra Caderousse’a, że ten oto nędzny buchalter od siedmiu boleści nabuntował przeciwko mnie Fernanda. On oczywiście wolał mnie nie zabijać, bo wiedział doskonale, że jeśli to zrobi, to Mercedes popełni samobójstwo, czego przecież nie chciał. Danglars z kolei zaproponował, żeby mnie nie zabijać, ale zadenuncjować. Nędznik ów bowiem widział doskonale, iż kapitan Leclerc przed śmiercią wręczył mi list i kazał go zawieść na Elbę oraz dał polecenie, abym wziął w zamian inny list i zaniósł go pod wskazany adres. Oczywiście ten łajdak powiedział o tym wszystkim Fernandowi, po czym zaproponował mu, aby mnie oskarżyć o bonapartyzm. Osobiście wziął też pióro i papier, napisał donos i dał go Fernandowi. Caderousse, chociaż mocno pijany, obserwował to wszystko uważnie uznając, że jest to czyn niegodny i on nie chce pozwolić na jego realizację. Danglars więc dla świętego spokoju pogniótł papier, po czym wyrzucił go w kąt gospody, a następnie opuścił oberżę, zabierając ze sobą swego kompana, wcześniej upewniwszy się, że Fernand podniesie donos z ziemi. Fernand zaś podniósł go i wysłał na najbliższy komisariat. O tym wszystkim dowiedziałem się po latach od Caderousse’a, ale o tym opowiem innym razem.



Ja sam wtedy nie miałem pojęcia o tym wszystkim. Gdybym od razu pojechał do Paryża i dostarczył list na miejsce, to mógłbym potem śmiało zaprotestować, że kiedykolwiek dostałem do ręki jakiekolwiek pismo. Ale nie zrobiłem tego. Zamiast tego, ja i moja ukochana postanowiliśmy zrobić przyjęcie zaręczynowe. Niestety, właśnie na tym przyjęciu spotkała mnie największa tragedia w życiu. Pojawili się żandarmi i aresztowali mnie pod zarzutem bycia bonapartystą. Nie było chyba w tamtych czasach gorszej zbrodni aniżeli ta i to właśnie ja zostałem o nią oskarżony. Nie wiedziałem wówczas, za co i dlaczego spotyka mnie taka kara. Sądziłem więc, że to pomyłka i szybko się ona wyjaśni. Poszedłem z żandarmami i udałem się z nimi do Pałacu Sprawiedliwości. Tam miał mnie przesłuchać prokurator królewski, ale ponieważ go nie było, zrobił to jego zastępca, pan Gerard de Villefort. Był on niewiele starszy ode mnie, więc poczuł zapewne swego rodzaju sympatię do mojej osoby. Powiedział, że chętnie mnie wypuści, bo uważa, że nie zawiniłem niczym w tej sprawie. Nakazał mi jedynie, abym mu oddał ów list i powiedział mu, do kogo on był. Naiwnie wierząc jego słowom, uczyniłem to. Na kopercie niestety był adres. Villefort ledwo go ujrzał, a zbladł i zrobił coś bardzo dziwnego. Spalił list, nawet go nie otwierając, po czym powiedział, abym udał się z żandarmami na noc do więzienia. Ponoć takie były wtedy procedury. Rano miano mnie wypuścić. Ja, jak kto głupi, uwierzyłem w to wszystko i poszedłem wraz ze swoimi strażnikami posłusznie, nie stawiając oporu. Nie stawiałem go nawet wtedy, kiedy wsadzono mnie do łodzi i odpłynęli prosto na wyspę If. Znajdujący się na niej zamek If był twierdzą więzienną przestępców politycznych. Ja natomiast miałem w nim spędzić resztę swego życia.
Gdy tylko sobie to uświadomiłem i kiedy jeden z żandarmów mnie o tym zapewnił, przerażony chciałem wyskoczyć za burtę z szalupy, którą mnie wieźli, jednak nie udało mi się, ponieważ żandarmi mnie pochwycili i nawet nie podając powodu mojego aresztowania, wrzucono mnie do jednej z cel.
Na tym oto momencie, pragnę zakończyć pierwszą część opowieści o moim życiu. O moim pobycie w więzieniu dowie się pan jutro.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 16:10, 22 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:35, 22 Gru 2020    Temat postu:



Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 1934 roku.




Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 1954 roku.




Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 1961 roku.




Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 1975 roku.




Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 1998 roku.




Edmund Dantes i Mercedes Herrera - wersja z 2002 roku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 16:38, 22 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 17:01, 22 Gru 2020    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. I - Młodość i uwięzienie

Biedny Edmund padł ofiarą intrygi i najlepsze lata swego życia spędził w wiezieniu. Najgorsze ,że takie rzeczy dzieją się często i współcześnie ,że niewinni ludzie trafiają wskutek pomówień do aresztu.
Jeśli jednak chodzi o Mercedes czy jest czego żałować ? Skoro nie walczyła o swojego ukochanego i tak łatwo uwierzyła w pomówienia.
Jej miłość chyba nie była prawdziwym uczuciem ,tylko magiczną mieszanką młodości i fascynacji nowym odczuwaniem.
Ładny rozdział ,choć jest w nim odrobina nostalgii i goryczy.
Śliczne zdjęcia ,niektóre widzę po raz pierwszy. Wykonałeś kawał porządnej pracy ,brawo.
Czekam na dalsze odcinki przygód hrabiego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 2:26, 23 Gru 2020    Temat postu:

Niestety, niby to jest powieść o dawnych czasach i zwyczajach, a jednak wiele z tego wszystkiego, co ukazuje nam ta książka, wciąż jest przerażająco aktualne.

A wiesz, chyba masz rację, że Mercedes nie darzyła Edmunda prawdziwą miłością. Tylko takim zauroczeniem typowym dla młodego pokolenia. Przykre, ale prawdziwe.

Cieszę się, że nie tylko podobał Ci się rozdział, ale i jeszcze dobór zdjęć. Pomyślałem, że doskonale oddadzą one klimat całej historii.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 3:38, 31 Gru 2020    Temat postu:



Rozdział LVII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. II - Pobyt w twierdzy If

Przejdźmy teraz do drugiej części mojej opowieści. Jest to z całą pewnością najmniej przyjemny dla mnie fragment mojego życia, gdyż stanowi on czternaście ciężkich lat spędzonych w zamku If. Ten, kto nigdy nie przeżył czegoś podobnego, nigdy nie będzie w stanie sobie wyobrazić tego, co się dzieje z człowiekiem, kiedy przechodzi przez takie piekło, jak to. Dlatego też, jeżeli oczywiście nie będzie to panu przeszkadzać, panie Chroniqueur, opowiem wszystko najkrócej jak się tylko da, nie zapominając jednak przy tym o najważniejszych szczegółach.
Zostałem wtrącony do więzienia na wyspie If roku pańskiego 1815. Jak już była o tym mowa poprzedniego dnia, przyczyną mojego uwięzienia był rzekomy bonapartyzm. Oczywiście wówczas nie miałem zielonego pojęcia o tym, jakie są prawdziwe powody mego aresztowania, gdyż pan de Villefort zadbał o to, aby nikt nigdy nie udzielał mi na ten temat żadnych informacji. Miałem pozostać w błogiej nieświadomości, chociaż błoga to ona zdecydowanie nie była. W każdym razie nie dla mnie.
Z chwilą, w której wsadzili mnie do więzienia, przestałem już być Edmundem Dantesem. W ogóle przestałem być wtedy kimkolwiek. Stałem się tylko numerem więziennym. Numerem 34. Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie taką cyfrę mi przypisali i tak właśnie mnie nazywali wszyscy ludzie pracujący w więzieniu, jakby moje prawdziwe nazwisko nigdy nie istniało. Prawdę mówiąc, ja po jakimś czasie sam siebie tak nazywałem. Powoli przyzwyczaiłem się do tego, że nie ma już Edmunda Dantesa, a jest jedynie numer 34, więzień z ponurego zamku If. Zapewniam pana, że nie ma dla więźnia nic gorszego, niż stać się niczym więcej jak tylko numerem. Jednym z wielu numerów, jakie znajdowały się w więzieniu. Jednym z wielu numerów, które równie dobrze mogą istnieć, jak i nie istnieć.
Nie wiedziałem za co zostałem aresztowany i przez kogo. Nie znałem prawdy i długo jeszcze nie miałem jej poznać. Wrzucono mnie do celi i pozostawiono własnemu losowi. Nie miałem pojęcia, co robić. Początkowo sądziłem, iż padłem ofiarą pomyłki, która z pewnością szybko się wyjaśni. W końcu jednak pojąłem, że nawet jeżeli moje uwięzienie jest faktycznie jedynie błędem urzędników, to i tak nikt nie zwróci na mnie uwagi, chyba iż sam tego dokonam. Chciałem się widzieć z naczelnikiem więzienia. Strażnik jednak, który przynosił mi jedzenie do mojej celi każdego dnia, odmówił mi tego przywileju. Powiedział mi jedynie tyle, że za drobną opłatą mogę sobie pozwolić na pewnego rodzaju przywileje, jak książki do czytania, jednakże ja byłem tak wściekły, że nie chciałem go słuchać. Zażądałem jedynie widzenia się z naczelnikiem. Gdy po raz kolejny mi odmówiono, rzuciłem się na strażnika z zamiarem uduszenia go. Oczywiście skrępowano mnie i zaraz pojawił się naczelnik, bardzo zdziwiony moim zachowaniem. Zapytałem go wtedy, dlaczego zostałem uwięziony. Naczelnik zaspokoił moją ciekawość i powiedział mi, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest mój rzekomy bonapartyzm, po czym za moją napaść na strażnika przeniesiono mnie do lochu. Pomstowałem wówczas na swój los, ale dziś wiem, że było to nie moje przekleństwo, lecz błogosławieństwo.
W celi obok mnie znajdował się więzień noszący numer 27. Strażnik mi o nim opowiedział. Prawdę mówiąc, strażnicy zamku If byli okropnymi gadułami, jednak trudno im się dziwić. Nie mieli komu się wygadać, chyba że kolegom po fachu lub też jakiemuś więźniowi. Pomijając te krótkie chwile na rozmowy zwykle musieli oni zawsze zachowywać milczenie. Stąd właśnie bierze się ich gadulstwo. Nam więźniom również było to bardzo na rękę. Siedzieliśmy bowiem każdy w swojej celi, skazani na piekielne nudy, przygnębienie, a także nic nierobienie, poza jedzeniem albo krótkim porozmawianiem ze strażnikami. Siedząc samemu w celi, w towarzystwie jedynie własnych myśli, łatwo było oszaleć i niejednego to już spotkało. Podobno mojego sąsiada również, a był nim więzień numer 27, który według słów strażnika opowiadał mu ciągle o bajecznych skarbach, jakie rzekomo posiadał i ponoć ciągle obiecywał naczelnikowi lub innym pracownikom więzienia w zamian za swoje uwolnienie część tego skarbu, a nawet i całość. Wszyscy mieli go za wariata. Ja również. Bałem się, że podzielę jego los i prawdę mówiąc, to o mało co, taki właśnie los by mnie spotkał. Spędziłem bowiem w samotności siedem lat. Siedem bardzo długich oraz męczących lat spędzonych w samotności i na bezczynności.



Siedziałem tak w swojej celi, nie wiedząc nic na temat tego, co też się dzieje na świecie. Nie miałem zielonego pojęcia o tym, że w czasie, kiedy ja gniłem w lochu, to Napoleon Bonaparte uciekł podstępnie z Elby, po czym przeciągnął na swoją stronę większość wojska francuskiego, natomiast król Ludwik XVIII uciekł z Paryża i schronił się w bezpiecznym miejscu. Monarchia na całe sto dni upadła, ustępując ponownie miejsca cesarstwu. W całym kraju rozpoczęła się nagle szczęśliwa passa dla bonapartystów, ale trwała ona, jak już panu powiedziałem, zaledwie sto dni i zakończyła się ogromną przegraną Napoleona w bitwie pod Waterloo. Po tej klęsce Napoleon wiedząc dobrze, że poparcie dla niego spada oraz Francja może mocno ucierpieć, kiedy on pozostanie u władzy, zrzekł się korony, po czym został zesłany na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził już resztę swego życia. Na tron powrócił Ludwik XVIII, a po nim zasiadł na tronie jego brat, Karol X, który rządził aż do roku 1830, po czym, na wskutek rewolucji nazwanej przez historię lipcową, ustąpił miejsca swemu kuzynowi, Ludwikowi Filipowi I.
Ja jednak nie miałem pojęcia o niczym, co się wtedy działo na świecie. Bo niby skąd miałem to wiedzieć? Siedziałem w lochu odcięty od ludzi, zaś strażnicy albo nie wiedzieli nic o tym, co się dzieje na świecie, albo przeciwnie, doskonale to wiedzieli, jednak mieli zakaz mówienia więźniom zamku If o tym, co się dzieje na świecie. Także nie miałem wtedy najmniejszej nawet możliwości dowiedzenia się czegokolwiek o świecie. Zresztą prawdę mówiąc, specjalnie mnie to i tak nie interesowało. Obchodziła mnie wtedy jedynie moja własna wolność, którą zdawało mi się, że już nigdy nie odzyskam.
Cień nadziei dla mnie pojawił się pewnego dnia, kiedy to w więzieniu zjawił się nagle inspektor do spraw więziennictwa z inspekcją. Odwiedzał on więźniów, wypytywał ich o nastroje, warunki pobytu w celi itp. sprawy. Poczułem wówczas, że mam możliwość odzyskania wolności. Inspektor zainteresował się moją sprawą, zwłaszcza, iż opowiedziałem mu o tym, że aresztowano mnie nawet bez procesu sądowego. Obiecał mi pomóc, jednak nie uczynił tego. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że postąpił on w taki sposób, gdyż zajrzał do moich akt, w których była notka pana de Villeforta. Przedstawił on mnie w niej jako człowieka podejrzanego politycznie, zatem inspektor uznał, że lepiej nie tykać tej sprawy i dał sobie z nią spokój, a ja zostałem sam w swojej celi załamany i zrozpaczony. Przez pewien czas żywiłem nadzieję na ocalenie, ale widząc brak efektów w mojej sprawie, znów pogrążyłem się w rozpaczy. Wiedziałem już, że nikt się za mną nie wstawi, że nikt mi nie pomoże. Miałem być więźniem całe swoje życie. Czułem, iż powoli tracę zmysły. Modliłem się do Boga o pomoc, a potem zacząłem tracić w Niego wiarę i tak na zmianę. Aż w końcu, kiedy minęło już siedem lat od mojego uwięzienia, a ja powoli myślałem, że umieram... Myślałem wtedy wiele o śmierci. Błagałem o nią, rozmyślałem o niej, po głowie chodziła mi chęć skrócenia moich męczarni. Wtedy właśnie usłyszałem chrobotanie za ścianą.



Nie umiem opisać, jakie uczucia towarzyszyły mi, kiedy usłyszałem ten jakże dla mnie błogosławiony dźwięk. Najpierw pomyślałem sobie, że się przesłyszałem. Potem jednak, gdy się upewniłem, iż to się dzieje naprawdę, dałem znak osobie, która drapała za ścianą, że ją słyszę. Chciałem się jakoś z nią skontaktować, ale popełniłem w ten sposób poważny błąd, gdyż osoba ta była więźniem kopiącym tunel ku wolności i na pewno wzięła mnie za strażnika, wskutek czego zaprzestała tego, co robiła. Byłem załamany i bałem się już, że ów człowiek nie będzie więcej kopał. Miałem jednak ogromną nadzieję na to, iż w końcu wróci do swego zajęcia. Potrzebowałem narzędzia do kopania. Wziąłem więc talerz i położyłem go pod drzwiami celi. Strażnik wchodząc do środka ze śniadaniem nawet nie zauważył go pod swymi nogami i rozdeptał go na kawałki. Zły zwyzywał mnie za kładzenie rzeczy w nieodpowiednim miejscu, ale nie zabrał owych kawałków. Na szczęście, gdyż ja tych kawałków użyłem do zrobienia małej dziury w celi. Dzięki temu udało mi się zrobić mały podkop do miejsca, w którym usłyszałem ów tajemniczy chrobot.
Tak właśnie poznałem mojego sąsiada, więźnia numer 27, ponieważ to on właśnie był autorem owego tajemniczego chrobotania. Od kilku lat kopał tunel ku wolności i niestety, pomylił się w swoich obliczeniach. Załamał się, kiedy odkrył, że tunel jego prowadzi nie na wolność, ale do sąsiedniej celi. Pomimo tego chętnie się ze mną zapoznał. Więzień numer 27 nazywał się ksiądz Faria i był Włochem z pochodzenia. Został aresztowany jeszcze za rządów Napoleona. Powód? Dążył on do połączenia się w jedno państwo księstw włoskich. Napoleon, który to chciał podporządkować je sobie, zdecydowanie wolał, aby te księstwa pozostały w takim stanie, jakim były, dlatego też działania mojego nowego przyjaciela nie były mu na rękę. Faria trafił więc do twierdzy If i pomimo zmiany władz nigdy nie odzyskał wolności. Ironia losu. Ja zostałem uwięziony za rzekomą wierność Napoleonowi, Faria zaś za to, że był przeciwko niemu.



Ksiądz Faria bardzo chętnie zapoznał się ze mną i zaprosił mnie do swojej celi. Przeszliśmy do niej przez wykopany tunel. Cela Farii była bardzo podobna do mojej, jednakże w przeciwieństwie do mnie, ksiądz był człowiekiem niezwykle przedsiębiorczym. Podczas pobytu w więzieniu zrobił kilka narzędzi, za pomocą których obecnie drążył podkop ku wolności. Poczułem nagle chęć, żeby pomóc mojemu towarzyszowi niedoli. Opowiedziałem mu o swoim planie, który wówczas przyszedł mi do głowy. Zaproponowałem, żebyśmy kopali obaj tunel, przedostali się na wolność, po czym zabili strażnika, jeżeli będzie tam stał (było to więcej niż pewne) i wskoczyli do morza, którym to byśmy dopłynęli do najbliższego lądu. Faria jednak przeraził się mojej wizji naszej wspólnej ucieczki. Nie pomyślał o tym, że będzie on musiał kogoś zabić, żeby osiągnąć wolność. Dlatego postanowił zrezygnować z planu kopania tunelu. Próbowałem go przekonać do zmiany zdania. W końcu nie musieliśmy od razu zabijać strażnika, wystarczyło go tylko ogłuszyć. Niestety, ten biedny i jakże dobroduszny Faria nie chciał osiągać wolności czyjąś krzywdą, chociażby najmniejszą. Musiałem więc pożegnać się ze swymi planami.
Aby mi to osłodzić, ksiądz stał się moim przyjacielem, a także i mentorem. Odwiedzaliśmy się w swoich celach, a w ciągu siedmiu kolejnych lat mojego uwięzienia, Faria nauczył mnie wszystkiego, co sam umiał. Była to szeroka wiedza z najróżniejszych dziedzin: historii, matematyki, chemii, fizyki, geografii, języków obcych itd. Jemu to zawdzięczam całą swoją wiedzę. Człowiek ten odmienił moje życie na lepsze. To dzięki niemu zyskałem wiedzę, o jakiej mogłem dotąd jedynie marzyć. Wielkie uniwersytety były dla takich ludzi jak ja zamknięte, a jeżeli już były otwarte, to za wielkie pieniądze. Pieniądze, których ja nigdy nie posiadałem. Natomiast ksiądz Faria bez najmniejszego problemu ofiarował mi całą swoją wiedzę i to jedynie za moje towarzystwo, lecz nie tylko wiedzę mi podarował. Otworzył mi też oczy na prawdę. Pozwolił mi bowiem odkryć, dlaczego znalazłem się w zamku If.



Opowiedziałem mu całą swoją historię, zaś on wywnioskował z niej, że to Danglars i Fernand Mondego odpowiadają za moje uwięzienie. Tylko oni mogli zadenuncjować mnie jako bonapartystę i jako jedyni ludzie mieli w tym czynie jakikolwiek interes. Ksiądz Faria prócz tego skojarzył również ze sobą nazwiska de Villefort i de Noirtier. Powiedział mi, że podczas pobytu na dworze królowej Etrurii poznał on człowieka, który nazywał się Francois de Noirtier de Villefort. Był on wręcz zagorzałym zwolennikiem Napoleona i... rówieśnikiem księdza Farii, a więc skoro posiadał takie samo nazwisko jak mój zastępca prokuratora, to musiał być blisko spokrewniony z de Villefortem. Nie mogło być innego wyjaśnienia. Tylko z tego powodu ten oto człowiek skazał mnie na dożywocie i zniszczył list do pana Noirtiera. Chronił go, a raczej chronił samego siebie. Gerard de Villefort był bowiem nędznym egoistą i na pewno nie kiwnąłby palcem za adresata tego listu, gdyby jego wydanie nie mogło mu zaszkodzić. Faria doszedł do wniosku, że skoro Noirtier był w jego wieku, to na pewno był ojcem de Villeforta. Stąd też właśnie jego chęć zatajenia całej tej sprawy. Wielki zastępca królewskiego prokuratora wiedział, że jeżeli wyjdzie na jaw działalność ojca, jego kariera będzie skończona. Kariera, a także i dobre imię. Żaden porządny dom nie zechce go przyjąć u siebie. Wszystkie urzędy publiczne będą przed nim zamknięte. Dlatego też, aby ratować swoją ciepłą posadkę, pozbył się mnie i tego listu.
Kiedy już to zrozumiałem, w moim umyśle pojawiła się wielka chęć zemsty. Wiedziałem, że nie spocznę, dopóki nie zemszczę się na tych trzech ludziach za swoje krzywdy. Danglars, Mondego i de Villefort musieli mi odpowiedzieć za to wszystko, co zrobili. Faria był przerażony moją chęcią zemsty i próbował mnie odciągnąć od tego pragnienia. Nie udało mu się to jednak, gdyż zemsta stała się moją prawdziwą obsesją, celem mego życia.
Po jakimś czasie Faria zgodził się ze mną, że należy kopać tunel na wolność. Zaczęliśmy więc obaj to robić. Kopaliśmy i kopaliśmy. Codziennie kilka metrów tunelu. Niestety, pewnego dnia Faria dostał ciężkiego ataku. Okazało się, że cierpi na poważną chorobę, wskutek której może umrzeć. Zanim mnie poznał, to miał już pierwszy atak, a w mojej obecności dostał drugiego, który sparaliżował mu lewą część ciała, odbierając tym samym możliwość pracy. Trzeci atak groził mu już śmiercią. Zrozumiałem wówczas, że niedługo stracę mego jedynego, prawdziwego przyjaciela. Faria poprosił mnie więc, abym kopał tunel sam i zostawił go samego, jednakże ja wolałem z nim pozostać, gdyż pokochałem tego człowieka jak ojca lub starszego brata. Postanowiłem nie opuszczać księdza do chwili, w której on nie umrze. Dlatego też Faria kazał mi zasypać wykopany przez nas tunel ku wolności. Nie chciał, aby strażnicy go odkryli. Nie rozumiałem wówczas tego polecenia, ale posłuchałem go. Sprawiłem, że tunel się zawalił. Zrobiłem to z ciężkim sercem nie wiedząc, jaki jest plan mego jedynego przyjaciela. Faria tymczasem, spodziewając się śmierci, opowiedział mi pewną niezwykłą historię.
Okazało się, że w XV wieku żył pewien bogaty kardynał, Cezar Spada. Został on otruty przez papieża Aleksandra VI Borgię, który był jego wrogiem. Papież ów jednak nie wysłał go na tamten świat bez powodu. Kardynał Spada zebrał ogromny majątek - nie muszę chyba mówić, że w nieuczciwy sposób. Aleksander VI Borgia liczył na przejęcie tego skarbu, jednakże otrucie Spady nie przyniosło mu żadnego pożytku, ponieważ w testamencie kardynała była jedynie wzmianka o oficjalnym majątku przekazanym w spadku jego krewnym, ale nie było nic o wielkim skarbie, jaki zebrał w nieuczciwy sposób. Nigdzie nie znaleziono śladu po nim i długo nikt nie wiedział o miejscu, w którym go ukryto. Odkrył to dopiero mój drogi ksiądz Faria, pracując wtedy jako sekretarz hrabiego Spady, jednego z licznych potomków wielkiego kardynała. Hrabia ów posiadał liczne papiery rodowe. Wśród nich Faria odnalazł dokument mówiący o miejscu ukrycia skarbu. Dokument ten został przez księdza niechcący w części spalony, ale Faria był bystrym człowiekiem. Udało mu się, z pomocą wielu innych rodowych papierów hrabiego Spady, dorobić brakujące słowa na spalonym dokumencie i odkrył, że skarb znajduje się na wyspie Monte Christo. Faria po śmierci Spady chciał zabrać skarb, ale przeszkodziło mu w tym aresztowanie. Czując zaś zbliżającą się śmierć wiedział, że nie zdoła wykorzystać tego skarbu i poprosił mnie, abym ja to uczynił. Był już tylko jeden problem. Jak miałem to zrobić, skoro byłem więźniem?
Jak już mówiłem, drogi ksiądz Faria opowiedział mi o skarbie wyspy Monte Christo. Początkowo myślałem, że bredzi i jest to objaw jego słynnego szaleństwa, ale dość szybko uwierzyłem w prawdziwość jego opowieści, gdy pokazał mi ów dokument potwierdzający miejsce ukrycia skarbu. Faria wręczył mi go, po czym kazał nauczyć się na pamięć. Gdy już znałem jego treść na tyle dobrze, że mogłem ją recytować nawet przez sen, kazał mi spalić ów dokument, aby nie dostał się on w niepowołane ręce. Uczyniłem to, po czym ksiądz Faria nakazał mi uczynić jeszcze jedną rzecz. Mianowicie, gdyby dostał on trzeciego ataku swojej choroby, miałem mu siłą otworzyć usta i wlać do nich lekarstwo, jakie posiadał w swojej celi. Lekarstwo swojej własnej produkcji. Nie wiedziałem wówczas, czym ono jest, ale zrobiłem tak, jak mi powiedział. Już wcześniej, podczas drugiego ataku jego choroby dałem mu kilka kropel tego jakże zbawiennego lekarstwa, ale tym razem miałem wlać mu całą butelkę do gardła. Trzeci atak nastąpił i wtedy wykonałem ostatnią wolę mojego przyjaciela. Musiałem sobie pomóc nożem, ponieważ szczęki tego biedaka zwarły się ze sobą tak mocno, że rękoma nie mogłem ich rozważyć, ale z pomocą noża (który był kolejnym wynalazkiem Farii) rozwarłem biednemu księdzu szczęki i wlałem mu potem do ust całą butelkę jego lekarstwa. Niestety, nie uratowało mu to życia, albowiem po zażyciu lekarstwa ksiądz Faria nagle odzyskał przytomność, jęknął z bólu, wił się chwilę po podłodze, po czym zmarł.



Tak oto straciłem mego pierwszego i jedynego w tamtym czasie prawdziwego przyjaciela, a także możliwość odzyskania wolności. Na całe szczęście przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Wiedziałem, że strażnicy odkrywszy, że Faria już nie żyje, zechcą go pochować. Dlatego też, kiedy tylko ciało mego drogiego księdza zostało zawinięte w całun pogrzebowy, odwinąłem go szybko, ciało Farii ukryłem w swojej celi, a sam z nożem w ręku zawinąłem się bardzo dokładnie w ów całun i czekałem. Liczyłem na to, że strażnicy zakopią mnie na cmentarzu, a ja z pomocą noża wydostanę się na wolność. Jakież więc było moje przerażenie, gdy strażnicy zabrali mnie nie w głąb wyspy, ale na mury zamku, po czym przyczepili mi do nogi kulę armatnią i zrzucili mnie do morza. Wówczas dopiero dotarła do mnie straszna prawda. To morze było cmentarzem zamku If. Przerażony krzyknąłem, zdradzając tym samym swój jakże genialny plan, jednakże było już za późno, aby mi przeszkodzić w ucieczce. Strażnicy już zdążyli wyrzucić moje ciało do morza. Słysząc mój krzyk domyślili się wszystkiego, ale nie przejęli się tym zbytnio, gdyż pomyśleli, że utonąłem. Na pewno tak by się stało, gdyby nie nóż, który ze sobą zabrałem. Dzięki niemu uwolniłem się jakoś z kuli i wypłynąłem na powierzchnię. Byłem wolny. Po czternastu latach w więzieniu, nareszcie byłem wolny.



Na tym oto zakończymy tę część mojego życia. Gwoli ścisłości, muszę tutaj jednak jeszcze coś dopowiedzieć. Po latach udało mi się odwiedzić zamek If już jako wolny człowiek i za drobną opłatą kupiłem rzeczy z celi księdza Farii, w tym flakonik z jego lekarstwem. Na dnie buteleczki zostało na szczęście kilka kropli tego jakże tajemniczego płynu. Dałem go do analizy. Okazało się, że ten lek to w rzeczywistości brucyna - środek, który w małej dawce jest lekiem, ale w większej to śmiertelna trucizna. Zrozumiałem wszystko. Ksiądz Faria cierpiał na chorobę, która spowodowała u niego wylew krwi do mózgu. Najprawdopodobniej była to apopleksja. Nie zabiłoby go to, ale sparaliżowało całkowicie i to do końca życia. Doskonale wiedziałem, że taki człowiek jak on, na pewno nie zechce wieść życie jako sparaliżowany. Poza tym paraliż wygląda jak śmierć dla człowieka, który się na tym nie zna. Faria więc mógłby być przez strażników pochowany żywcem, a nawet gdyby się tak nie stało, to na pewno by cierpiał katusze musząc tak żyć, czego przecież nie chciał. Dlatego też nakazał mi, abym wlał mu do ust ogromną dawkę brucyny. Chciał umrzeć i zrobił to, a przy okazji także wiedział (bo przecież musiał wiedzieć), w jaki sposób chowa się zmarłych na wyspie If. Wpadł on więc na pomysł, aby za pomocą tej małej buteleczki uwolnić siebie od życia gorszego niż śmierć, a przy okazji uratować i mnie. Wiedział, że na pewno zechcę uciec, wsuwając się w jego całun pogrzebowy i chciał mi to po prostu znacznie ułatwić, przy okazji także ułatwiając sobie drogę do nieba. Mądry człowiek. Szkoda tylko, że nic mi nie powiedział o swoim planie. Nie zdradził mi jego żadnego szczegółu. Wierzył on widocznie w moją przenikliwość. Problem w tym, że gdyby ksiądz Faria mylił się co do mnie, to ja mógłbym do dzisiaj jeszcze siedzieć w więziennej celi i gnić w niej bez celu, zaś moi wrogowie tuczyliby się na mojej krzywdzie.
No, może nie do końca tak by się potoczyły moje losy. Ostatecznie przecież, po rewolucji lipcowej ogłoszono powszechną amnestię dla więźniów politycznych i objęło to również tych przebywających w zamku If, który przestał być wówczas więzieniem, a stał się atrakcją turystyczną. Gdybym zatem odczekał jeszcze rok, to mógłbym wyjść z więzienia jako oficjalnie wolny człowiek. Oczywiście wtedy nie mogłem tego wiedzieć. Ta wiedza była dla mnie niedostępna. Podobnie jak i ta, co by się ze mną stało, gdyby mądry i wspaniały ksiądz Faria przeceniał mnie i moje możliwości. Wiedza ta jest do dzisiaj dla mnie niedostępna i właściwie wolę chyba nie wiedzieć, co by było, gdyby... Co by było, ksiądz Faria się pomylił.
Dzięki Bogu, Faria nie mylił się co do mnie. Codziennie dziękuję za to Bogu i jemu, oczywiście. Bogu za to, że obdarzył księdza tak wielką mądrością, a Farii za to, iż umiał ją właściwe wykorzystać, aby mi pomóc.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 3:59, 31 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 14:00, 31 Gru 2020    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. II - Pobyt w twierdzy If

Biedny Edmund ,jego los najlepiej dowodzi prawdziwości powiedzenia ,że jak nie zainteresujesz się polityką ,to polityka zainteresuje tobą.
Jednak jeśli można tak powiedzieć ,to miał też trochę szczęścia i poznał w wiezieniu prawdziwego przyjaciela księdza Farię.
Ciekawa jest postać księdza ,który mimo stanu duchownego jest prawdziwym dzieckiem swojej epoki oświecenia i ceni najbardziej wiedzę oraz mądrość.
Prawdziwy paradoks ,że śmierć księdza dała Edmundowi wolność.
Edmund Dantes umarł ,niech żyje hrabia Monte Christo.
Co będzie dalej ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 3:49, 01 Sty 2021    Temat postu:

Niestety, taka sytuacja jak Edmunda, może nie w sposób dosłowny, ale jednak mogłaby mieć równie dobrze miejsce dzisiaj. Faria to jest taki nietypowy ksiądz u Dumasa, bo zwykle duchowni u niego to ludzie żałośni. Faria to jednak miły wyjątek, człowiek oświecenia i w ogóle prawdziwy wierny przyjaciel. To dzięki niemu Edmund zdobył nie tylko skarb, ale i wiedzę, która wszak też jest skarbem. Już niedługo dowiesz się, co było dalej.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 2:39, 13 Sty 2021    Temat postu:

Rozdział LVIII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. III - Przemytnicy i skarb



Ostatnim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, o tym, jak wyglądał mój pobyt w zamku If, a także i o tym, jak poznałem człowieka, który na zawsze odmienił moje życie. Wspominałem również o szczegółach mojej pomysłowej ucieczki z więzienia po czternastu latach niezasłużonego w nim pobytu. Jeśli moja opowieść pana wciągnęła, to zapraszam na jej dalszy ciąg.
Gdy już strażnicy wrzucili mnie do morza, to zorientowałem się, że to właśnie ono jest cmentarzem zamku If. Obciążony ciężką kulą armatnią przywiązaną do moich nóg, szedłem na dno jak kamień. Nie straciłem jednak zimnej krwi. Dobrze wiedziałem, że za wszelką cenę muszę się wydostać z pułapki w jaką wpadłem, bo inaczej będzie po mnie. Miałem pod ręką nóż księdza Farii, dlatego też szybko go użyłem, aby rozciąć moje węzły i uwolnić się od tej okropnej kuli, która ciągnęła mnie na dno morza. Kiedy wreszcie udało mi się to zrobić, to wypłynąłem na powierzchnię i dziko nabrałem powietrza w płuca. Po raz pierwszy od czternastu lat uczyniłem to jako wolny człowiek. Nie umiem nawet opisać tej radości, jaka mi wtedy towarzyszyła. Byłem wolny! Nareszcie wolny! Edmund Dantes nareszcie odzyskał wolność.
Szybko jednak zrozumiałem przykry dla mnie fakt, że jeżeli natychmiast nie opuszczę miejsca, w którym się znajduję, to równie szybko tę wolność utracę, co ją zyskałem. Dlatego też natychmiast zacząłem płynąć przed siebie. Spieszyłem się, gdyż strażnicy pewnie usłyszeli krzyk, który tak nieopatrznie z siebie wydałem podczas upadku z murów. Z całą pewnością go usłyszeli, chociaż wówczas wciąż się łudziłem fałszywą nadzieją, że może tak się nie stało, ale rozsądek mówił mi co innego. Nakazywał mi jak najszybciej płynąć przed siebie w stronę najbliższego lądu. Wiedziałem, że nawet jeśli strażnicy nie usłyszeli mojego krzyku, to już na pewno rano podczas rozdawania posiłków zorientują się, że nie ma mnie w mojej celi. Oczywiście mogli pomyśleć, iż utonąłem podczas próby ucieczki, ale równie dobrze ich wnioski mogłyby być też zupełnie inne. Wszystko to musiałem brać pod uwagę w swoich rozważaniach.
Dlatego też ruszyłem w drogę i zacząłem płynąć przed siebie, ile sił w rękach. Płynąłem i płynąłem, jednakże moja droga wcale nie zbliżała się do końca, a wręcz przeciwnie. Wszystko wskazywało na to, że utonę na pełnym morzu, choć tak szczerze mówiąc, to wolałbym już to, niż wrócić do zamku If. Kiedy już myślałem, że nie ma dla mnie żadnej nadziei, ujrzałem przed sobą ląd. Z trudem, bo z trudem, ale udało mi się do niego dotrzeć. Była to mała wysepka, której nazwa niestety wyleciała mi z głowy. Ona to właśnie ocaliła moje życie, gdyż z całą pewnością utraciłbym je, gdyby nie udało mi się na ten zbawienny ląd jakoś dotrzeć. Tam też wypocząłem i powoli odzyskałem siły. W międzyczasie jednak na morzu rozpętał się sztorm. Byłem mimowolnym świadkiem zatonięcia pewnego okrętu wraz z całą jego załogą. Widok ten powalił mnie na łopatki swoją grozą i okrucieństwem. Był tak potworny, iż ten, kto go nigdy nie widział na oczy, nie jest w stanie go sobie w pełni wyobrazić. Na szczęście szybko on minął, bo inaczej bym chyba zwariował, gdybym musiał dłużej na niego patrzeć.
Zmęczony pływaniem, jak i również oglądaniem katastrofy statku, padłem na piasek i usnąłem. Gdy się ocknąłem, to było już po wszystkim, a po wczorajszym sztormie zostały zaledwie nikłe ślady. Ja zaś poczułem, jak we wszystkie moje członki wchodzi powoli nowe życie. Byłem wówczas gotów zmierzyć się nawet z całym światem, jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba. Na szczęście nie zaistniała ona. Musiałem za to spojrzeć prawdzie w oczy. Znajdowałem się na jakieś samotnej wysepce pozbawiony jakichkolwiek szans na to, że zostanę odnaleziony przez kogoś, komu bym mógł zaufać. Dlatego też ze szczątków rozbitego wczoraj okrętu zbudowałem tratwę i na niej ruszyłem przed siebie, mając nadzieję, iż ktoś mnie odnajdzie. Los się do mnie uśmiechnął, ponieważ dość szybko trafiłem na statek o nazwie „Panna Amelia”. Uradowany dałem więc mu znać o sobie, dzięki czemu zostałem zabrany na jego pokład. Załodze tego oto zbawiennego dla mnie okrętu powiedziałem, że jestem rozbitkiem ze statku, którego straszną katastrofę wczoraj obserwowałem. Słowom moim jednak zaprzeczał mój wygląd: łachmany, długie włosy, a prócz tego jeszcze gęsta broda. Ich obecność wytłumaczyłem załodze tym, iż jestem biedny oraz tym, że złożyłem śluby niegolenia się przez pewien czas. Oczywiście kłamstwo to było szyte bardzo grubymi nićmi i załoga nie uwierzyła mi, tym bardziej, iż usłyszała wystrzał armatni z zamku If, który zawsze oznaczał ucieczkę jakiegoś więźnia. A więc strażnicy wiedzieli już o moim zniknięciu. Bałem się, że moi wybawcy z miejsca wydadzą mnie najbliższemu patrolowi, jednak szybko pojąłem, jak bardzo się wobec nich myliłem. Ludzie, którzy mnie ocaleli, okazali się być przemytnikami i tym chętniej zaoferowali mi swoją pomoc, przyjmując mnie do swej bandy. Nadali mi przydomek Zattara, co po włosku miało oznaczać „tratwę”, czy też „dryfującą kłodę”. Przydomek mój był włoski, gdyż tak się złożyło, że większość załogantów z „Panny Amelii” to byli Włosi. Dość szybko ten przydomek stał się moim drugim imieniem, które używałem z przyjemnością, lecz od czasu do czasu tęskniąc za swoim prawdziwym nazwiskiem, o którym na długi czas musiałem jednak zapomnieć.



Tak oto właśnie z marynarza stałem się więźniem, zaś z więźnia stałem się przemytnikiem. A jak z przemytnika stałem się hrabią de Monte Christo, o tym opowiem później. Na razie dodać muszę, iż z radością zgodziłem się na propozycję moich wybawców i przystałem do nich. W najbliższym zaś mieście poszedłem do balwierza, u którego zgoliłem sobie u niego brodę i skróciłem włosy. Nareszcie poczułem się naprawdę wolny. Resztki zamku If zniknęły ze mnie bezpowrotnie i mogłem rozpocząć nowe życie.
Przystąpiwszy do przemytników ze statku „Panna Amelia”, szybko zacząłem jednocześnie brać udział w akcjach, które organizowała jej załoga. Zwykle były one przyjemne i pozbawione większego ryzyka, jednak niektóre z nich okazały się być mrożącymi krew w żyłach groźnymi sytuacjami. Pewnego razu doszło wręcz do ostrej walki pomiędzy nami a celnikami. Potyczkę tę, rzecz jasna, wygraliśmy, jednakże podczas tej strzelaniny otrzymałem postrzał w ramię i musiałem przez kilkanaście dni powoli dochodzić do siebie. Paradoksalnie wydarzenie to sprawiło, iż znalazłem prawdziwego przyjaciela, na którego to, jak dotąd, zawsze mogłem liczyć. Był to młody Włoch o imieniu Jacopo. Kula, która mnie zraniła, była przeznaczona dla niego, a ja uratowałem mu życie, zasłaniając go własnym ciałem. Dlatego też Jacopo uznał, iż odtąd ja i on jesteśmy już na zawsze ze sobą połączeni i zostaliśmy przyjaciółmi.
Och, cóż to była za cudowna chwila! Jednego dnia zyskałem szacunek wśród załogi oraz szczerego, prawdziwego przyjaciela. Czułem powoli, że wracam do życia, chociaż wciąż daleko mi jeszcze było do chwili, w której pełni zaufałem swoim kompanom. Nie czułem się też jeszcze na siłach do tego, aby zrealizować marzenie księdza Farii i wydobyć skarb z wyspy Monte Christo. Wciąż czułem, że należy się z tym wstrzymać.
Aż w końcu, pewnego pięknego dnia, „Panna Amelia” zawitała u brzegów interesującej mnie wyspy. Okazało się bowiem, iż Monte Christo była od czasu do czasu tymczasową bazą wypadową moich przemytników, a prócz tego doskonałym miejscem na przechowywanie łupów. Kilkakrotnie już znajdowaliśmy się w jej pobliżu i miałem wówczas możliwość oddzielania się od załogi oraz wydobycia skarbu, ale nie skorzystałem z niej. Czułem, iż jeszcze nie nadszedł na to czas, lecz tego właśnie dnia pojąłem, iż ten czas już nadszedł. Musiałem wreszcie wydobyć skarb i wypełnić przysięgę daną księdzu Farii, że wykorzystam go dla czynienia dobra oraz sprawiedliwości. Zwłaszcza sprawiedliwości, która z dobrem jest jak najbardziej tożsama. Bo czyż ukaranie Danglarsa, Mondego i Villeforta za to, co mi uczynili nie byłoby z gruntu rzeczy jak najbardziej słuszne oraz dobre? Czyż to nie zło pozwalać takim ścierwom chodzić po tym świecie bez należnej im kary za ich zbrodnie? Gdybym im odpuścił i okazał litość, to nigdy bym nie mógł spojrzeć w swoje odbicie bez wstydu. Bo jakże to? Oni mnie zniszczyli, a ja mam ich nie ukarać? Toż to dopiero byłoby ogromną wręcz zachętą dla wszystkich nędzników, którzy by zechcieli brać z nich przykład. Zrozumieliby oni wtedy, że zbrodnia jak najbardziej popłaca, zaś sprawiedliwości na tym świecie nie ma i nigdy nie było. Jeżeli jeden zbrodniarz nie poniesie kary za swoje występki, to pozostali również poczują się bezkarni, zaczną jeszcze bardziej szaleć i zniszczą jeszcze więcej ludzi. Nie ma zatem litości dla nędzników! Nie ma i nie powinno jej nigdy być, a już zwłaszcza dla zdrajców, albowiem zdrajcy to jest najgorszy rodzaj winowajców. W najsłynniejszym dziele Dantego Judasz razem z Brutusem i Kasjuszem gniją w pierwszym i najokrutniejszym kręgu piekła. Uznałem więc, że należy posłać im trzech współlokatorów, z których to jeden zdradził swojego kompana z załogi dla nędznego stanowiska, drugi zdradził pierwszy raz na oczy widzianego człowieka dla zdobycia kobiety, a trzeci zdradził niewinnego obywatela oraz jego prawa dla ratowania swojej nędznej kariery. Oni wszyscy musieli za to zapłacić. Musieli, aby sprawiedliwości stało się zadość. A skarb z wyspy Monte Christo miał mi w tym pomóc. Przynajmniej miałem nadzieję, że tak się stanie.
Gwoli ścisłości przyznać muszę, iż wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, w jaki sposób zniszczę swych wrogów. Nie wiedziałem w jaki sposób się za to zabrać. Pojmowałem jedynie fakt, że muszę jakoś tego dokonać, inaczej nigdy nie zdołam spojrzeć w oczy sobie ani wszystkim ludziom, którzy w podobny jak ja sposób zostali zniszczeni ze zwykłej zazdrości oraz chciwości przez ludzi, od których ciosu nigdy by się nie spodziewali. Prawdę mówiąc, to wtedy myślałem przede wszystkim o własnej zemście, jak również o krzywdzie, która to mnie spotkała. Chęć pomszczenia przy okazji innych pokrzywdzonych przez nich ludzi przyszła mi do głowy dopiero z czasem. Wówczas jednak, jak chyba każdy człek na moim miejscu, ogarnięty byłem jedynie dość egoistyczną chęcią pomsty na nich jedynie za własne krzywdy. Szlachetniejsze w tym zakresie pobudki narodziły się we mnie dopiero później.



Wracając jednak do mojej opowieści, muszę zauważyć, że obawiałem się wydobywać skarb wyspy Monte Christo w obecności swoich kompanów z „Panny Amelii” Nie mówiłem im jak dotąd nic o sobie, a oni nie zadawali zbędnych pytań, co mnie bardzo cieszyło. Mimo wszystko obawiałem się powiedzieć cokolwiek o moim skarbie tym ludziom, z którymi pływałem w kontrabandzie. Nie żebym im nie ufał lub też podejrzewał ich o jakieś złe zamiary wobec mnie. Nikt z nich, a już na pewno nie Jacopo, nie mógłby chcieć skrzywdzić swego druha, choćby pływał z nim dopiero od wczoraj. Dlatego też wiedziałem, że od nich mogę się spodziewać jedynie wszystkiego dobrego. Nie obawiałem się więc ze strony moich kompanów zdrady. Jedyne, co napawało mnie lękiem, to ich dość lekkomyślny tryb życia. Oni zarabiali co nieco na swoich wyprawach, po czym wszystko przepuszczali w domach publicznych i karczmach. Następnie ruszali na kolejną wyprawę, po której realizacji robili dokładnie to samo, co robili po zakończeniu poprzednich i tak w kółko bez końca. Nie chciałem, aby moje życie tak wyglądało ani nie pragnąłem, żeby mój skarb, który to miał mi posłużyć do realizacji wyższych celów, został przepuszczony na alkohol oraz kobiety lekkich obyczajów. Oczywiście wydanie w takich przybytkach tak wielkiego skarbu musiałoby zająć sporo czasu, ale przecież nie oznaczało to, że było to niemożliwe. Dlatego też mój lęk był jak najbardziej uzasadniony. Gdybym tak wydobył skarb w obecności moich kompanów, to wtedy, zgodnie z prawem obyczajowym, musiałbym się tym całym bogactwem z nimi wszystkimi podzielić, sobie zostawiając jedynie jego niewielką część, za którą na pewno nie zdołałbym zrealizować mojej zemsty. No, a poza tym złoto potrafiło już odebrać rozum nawet najbardziej lojalnym kompanom, więc choć ufałem moim przemytnikom, to jednak i tak wolałem obudzić się bez noża wbitego pomiędzy moje żebra.
Biorąc więc to wszystko pod uwagę, musiałem wymyślić skuteczny plan, który odsunie daleko ode mnie wszelkie ryzyko i pozwoli mi samemu skorzystać ze skarbu kardynała Spady. Dość szybko udało mi się wymyślić dokładny plan działania. Podczas postoju na wyspie Monte Christo, udałem się zapolować na kozice. Wracając z tego rzekomego polowania celowo poślizgnąłem się na skale i zleciałem z niewielkiej wysokości w dół. Nic mi się nie stało, jednak skutecznie udawałem, iż skręciłem sobie nogę do tego stopnia, że nie byłem w stanie się podnieść, zaś wszelkie poruszenie mojej osoby wywoływało we mnie ogromny ból. Moi kompani bardzo szybko zdali sobie sprawę z tego, że jeśli chcą wypłynąć na wyprawę, to muszą ruszyć na nią beze mnie albo nie wyruszać wcale. Jakoś namówiłem ich, aby wybrali oni tę pierwszą możliwość. Muszę im tutaj oddać sprawiedliwość, iż nie zgodzili się na to zbyt łatwo, ponieważ lojalność wobec mnie była dla nich o wiele większa aniżeli chęć zdobycia zarobku. Do tego Jacopo zaproponował mi, że pozostanie ze mną na wyspie, rezygnując w ten sposób z własnego udziału w zyskach. Wzruszyło mnie to bardzo, ale musiałem zrealizować swój plan i z trudem przekonałem wszystkich moich kompanów, aby wyruszyli na wyprawę sami, pozostawiając mi jedynie na wyspie nieco zapasów jedzenia oraz broń z amunicją, a wrócili po mnie tydzień później, gdy już ich wyprawa zostanie ukończona. Po dość długich negocjacjach zgodzili się na moją prośbą i odpłynęli. Ledwie tylko zniknęli za horyzontem, a ja natychmiast cudownie „ozdrowiałem”, niczym te rzekome kaleki z Placu Cudów i zabrałem się za poszukiwania skarbu wyspy Monte Christo. Było to niezwykle trudne oraz dość żmudne pomimo tego, iż wciąż miałem w pamięci dokładnie zapisane wszystkie niezbędne wskazówki od księdza Farii. W końcu jednak moje poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, a ja znalazłem wreszcie skarb zamurowany w ścianie jednej z grot. Była to piękna skrzynia podzielona w środku na trzy spore przegrody. Pierwsza napełniona była złotymi dukatami, druga sztabami złota, a trzecia maleńkimi diamentami, z których każdy wart był kilka lub kilkanaście tysięcy. Skarb kardynała Spady był więc mój. Z radością uklęknąłem przed skrzynią i podziękowałem głośno Bogu, a także i miłosiernemu więźniowi numer 29 z zamku If, dzięki którym stałem się bogaczem oraz zyskałem możliwość pomszczenia wszystkich moich krzywd.



Doskonale wiedziałem, iż nie zdołam od razu wynieść całego skarbu z wyspy. Dlatego też szybko zapakowałem sobie do kieszeni jedynie co nieco diamentów i wróciłem na plażę, aby czekać na „Pannę Amelię”. Wkrótce jej zarys ukazał się na horyzoncie. Moi kompani zgodnie z tym, co mi obiecali, wrócili po mnie, od razu wypytując o moje zdrowie, jak również opowiadając o tym, jak im poszło. Jacopo szczególnie narzekał na to, iż ominęły mnie niezłe zyski. Nie miałem sumienia mu powiedzieć, że to, co zyskałem, zostając na Monte Christo było znacznie więcej warte niż ich roczne dochody razem wzięte. Dlatego połączyłem się z nimi w żalu, po czym wróciłem razem z nimi do Leghorn. Tam sprzedałem diamenty i to za cztery tysiące franków za każdy. Następnie zaś opuściłem załogę „Panny Amelii”, wynagrodziwszy ich wcześniej hojnie za to, co dla mnie zrobili. Część z nich, łącznie z samym kapitanem, zaraz po otrzymaniu ode mnie dość sporej sumki, natychmiast porzuciła przemyt i zajęła się uczciwym życiem, pozostali zaś oddali się pod komendę Jacopa, któremu to zakupiłem piękny statek. Jacopo natychmiast przyjął na niego jako załogę dawnych kompanów oraz kilku nowych ludzi, po czym wszyscy razem oświadczyli, że mogę im śmiało rozkazywać, gdyż jestem ich panem. Ja odpowiedziałem im, iż chcę od nich jedynie prawdziwej przyjaźni, nie zaś posłuszeństwa, jednak Jacopo uznał mnie wszem i wobec za swojego kompana oraz dowódcę jednocześnie. Nie chciałem go ranić, więc uszanowałem jego wolę. Czas pokazał, iż przyjaźń tego szlachetnego Włocha i jego załogi miała znacznie większą wartość od całego złota świata.
Ponieważ Jacopo oświadczył, iż jest dla mnie gotów uczynić wszystko i w razie potrzeby zawsze mi pomoże, to z miejsca postanowiłem skorzystać z jego szlachetności. Poprosiłem go, żeby popłynął do Marsylii i dowiedział się czegoś na temat losów Ludwika Dantesa oraz Mercedes Herrera. Ja przez ten czas wyrobiłem sobie paszport na nazwisko lorda de Wilmore, a prócz tego kupiłem niewielki jacht z tajnym pomieszczeniem, w którym ukryłem moją skrzynię ze skarbem. Niestety wieści, jakie przyniósł mi Jacopo, nie były dla mnie pomyślne. Mój ojciec nie żył, zaś narzeczona zniknęła i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Postanowiłem sam zbadać tę sprawę. Mój drogi przyjaciel oświadczył, że tam, gdzie wyruszam ja, tam pójdzie i on, dlatego też muszę zaakceptować jego obecność podczas podróży. Z początku nie chciałem się na to zgodzić, ale widząc, iż mogę zawsze na nim polegać, uszanowałem jego decyzję i nasze oba okręty ruszyły w stronę Marsylii.
Wiedziałem wtedy, że jest tylko jedna osoba, od której mogę się dowiedzieć, co działo się w mych rodzinnych stronach przez czternaście lat mojego uwięzienia. Tą osobą był człowiek tak uwielbiający plotki, że wręcz nimi żył. Człowiek, który nigdy nie kochał nikogo ani niczego poza pieniędzmi i alkoholem. Nazywał się on Kacper Caderousse. Ale wydobycie od niego informacji wymagało użycia sprytu i podstępu. Ja jednak miałem już pewien plan działania.
A jaki to był plan i co z niego wyszło, opowiem panu następnym razem, panie Chroniquer.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 2:52, 13 Sty 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 2:55, 13 Sty 2021    Temat postu:



Edmund Dantes i jego skarb - wersja z 1922 roku.




Edmund Dantes znajduje skarb - wersja z 1954 roku.




Edmund Dantes i Mario znajdują skarb - wersja z 1961 roku.




Edmund Dantes znajduje skarb - wersja z 1975 roku.




Edmund Dantes i Jacopo poszukują skarbu - wersja z 2002 roku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 13:17, 13 Sty 2021, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 14:18, 13 Sty 2021    Temat postu: Opowieść hrabiego Monte Christo cz. III

Cudownie poczuć smak wolności ,która została niesłusznie i okrutnie odebrana.
Przemytnicy uznali Edmunda za swojego i nie zadawali zbędnych pytań.
Cierpliwość ma gorzki smak ,ale przynosi słodkie owoce. Zemsta zaś jest rozkoszą bogów.
Podoba mnie przydomek Zattara,nawiązanie do filmu. Bardzo ładne zdjęcia wkleiłeś. Chętnie bym weszła do głowy Edmunda i poznała jego drobiazgowy plan ,ale muszę poczekać do następnego odcinka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 14, 15, 16 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 15 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin