Forum Serial Zorro Strona Główna Serial Zorro
Forum fanów serialu Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 19, 20, 21  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Serial Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 22:25, 13 Cze 2021    Temat postu:

Ja również. Jesteś cudowną czytelniczką i prawdziwą muzą.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:19, 11 Mar 2024    Temat postu:

Sery bajery, czyli miłość w sam raz



Drzwi otworzyły się niespodziewanie, a do domu wpadły, oprócz ciepłych promieni słońca oraz powiewu wiatru, trzy osoby, wszystkie w naprawdę dobrych humorach. Gwar, jakiego narobili, zwłaszcza, że śpiewali głośno wesołą piosenkę, nie uszedł uwagi Zoe. Uśmiechnęła się ona delikatnie, kiedy do jej uszu doszedł ten wesoły przerywnik ciszy, jak czasem dowcipnie nazywał taki gwar jej mąż i wyszła powoli z kuchni, aby zobaczyć przyczynę takiego stanu rzeczy.
Oczom jej wówczas ukazał się naprawdę wesoły widok. Po salonie skakało z radością w oczach dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, a także jakaś mysz, nieco większa od przeciętnej domowej myszy i do tego nosząca na sobie ubranie. Rzecz jasna, w innej okoliczności przeciętna kobieta na widok takiego stworzenia pewnie by podniosła raban i chciała koniecznie wiedzieć, z czym ma do czynienia i co też za dziwaczne stworzenie jest towarzyszem obojga dzieci. Nie były to jednak inne żadne okoliczności, a Zoe nie była przeciętną kobieta. Doskonale znała tę mysz, a także dzieci, dlatego więc to, że wpadły one wesoło do jej domu, śpiewając wesoło jakąś piosenkę, nie było dla niej czymś niezwykłym. Przeciwnie, podobne sytuacje widywała już ona wielokrotnie, a nawet dziwnie by się czuła, gdyby taki widok ją ominął.
Cała trójka nie widziała jej jednak, gdyż nieprzerwanie, wciąż w bardzo dla siebie radosnych nastrojach, śpiewała:

Na morza dnie!
Na morza dnie!
Bo tam, gdzie sucho,
Może być krucho!
Posłuchaj mnie!
Oni na górze, uwierz mi
W słońcu harują całe dni.
My tylko jemy i dryfujemy
Na morza dnie!


Mysz śpiewała najgłośniej z całej trójki i wesoło dyrygowała dziećmi, kiedy nagle obróciła się w kierunku kuchni i zobaczyła, że w drzwiach ich stoi Zoe. Od razu się do niej uśmiechnął i zawołał ją po imieniu. Gdy to zrobiła, dzieci zaraz przerwały śpiew i spojrzały na kobietę z uśmiechem na słodkich buziach.
- Cześć, mamo! - zawołała dziewczynka.
- Dzień dobry, pani! - dodał chłopiec.
Zoe uśmiechnęła się radośnie do dzieci i myszki, po czym odpowiedziała od razu na powitanie:
- Cześć, Jane. Witaj, Josh. Jak się masz, Gigio?
- Jak się mamy? Doskonale! - zawołała mysz, która była płci męskiej i nosiła imię Gigio, a właściwie Topo Gigio, choć wszyscy zwracali się do niego jedynie drugą częścią jego imienia.
Zoe uśmiechnęła się do tego uroczego gryzonia. Odkąd tylko pamiętała, to on prawie zawsze był w doskonałym nastroju i miał mnóstwo pomysłów na minutę. To bywało nieco kłopotliwe, ale ostatecznie za to przecież go kochała. Wszyscy go takim kochali i dobrze, że taki był. Mimo upływu lat, Zoe bowiem poznała Gigia wtedy, gdy miała dziewięć lat, nie zmienił się on za bardzo. Wciąż miał te uroczą blond czuprynę, jasne futerko, sweterek w białoniebieskie pasy i niebieskie dżinsy z kieszeniami z każdej możliwej strony. Jego ulubiony strój, który rzadko zmieniał, podobnie jak swój nastrój. Wciąż był taki sam i tak samo był kochany przez tych, którzy raz go pokochali.
- O! To ciekawe. A dlaczego macie się aż doskonale? - zapytała dowcipnym tonem Zoe, spodziewając się usłyszeć jakiś naprawdę niesamowity powód.
- Bo zostałem reżyserem! - zawołał Gigio.
Zoe spojrzała pytająco na swoją córkę Jane i jej przyjaciela Josha, licząc na to, że oni jej wyjaśnią, o co chodzi. Oboje oczywiście nie zawiedli jej oczekiwań.
- W szkole będą wystawiać „Małą syrenkę” - odpowiedziała Jane.
- I to nie byle jaką, bo najładniejsza ze wszystkich wersji. Disneyowska - dodał podnieconym głosem Josh, który był wielkim fanem bajek Walta Disneya.
Zoe uśmiechnęła się do chłopca. Jak bardzo przypominał jej on swoją matkę, a jej najlepszą przyjaciółkę, Emily. Podobnie jak ona miał brązowe oczy i brązowe włosy, a do tego nosił okulary. I bywał, podobnie jak ona, czasami nieśmiały, a już zwłaszcza w kwestiach uczuć, jednak w obecności osób, które go lubiły i z którymi dobrze się czuł, umiał się naprawdę bardzo rozkręcić. Szczególnie robił to, kiedy przebywał z Jane. Jakoś ta urocza posiadaczka gęstych rudych włosów, niebieskich oczu i delikatnego głosu, chodząca zwykle w lekkich sukienkach jasnych kolorów, zupełnie zawróciła mu w głowie. A on jej, ponieważ Jane już nie wyobrażała sobie spędzać wakacji, ferii czy w ogóle wolnego czasu bez niego. Oboje byli w zasadzie nierozłączni, potrafili godziny cale spędzać czytając książki, oglądając bajki lub też rozmawiając o swoich ulubionych tematach. Oczywiście w zabawach bardzo często towarzyszyli im Gigio oraz inne dzieci, ale tak czy inaczej Josh i Jane byli już niemal nierozłączną parą. Emily zaś, która to, podobnie zresztą, jak sama Zoe była romantyczna, choć jej poziom romantyzmu był zdecydowanie większy niż przyjaciółki, obserwując kiedyś zabawę ich pociech, zażartowała sobie:
- Kochana, lepiej szykuj wyprawę ślubną i posag, bo coś mi mówi, że za kilka lat zostaniemy teściowymi.
Gigio, który akurat był w pobliżu, spojrzał zdumiony na obie kobiety i spytał:
- Dlaczego chcecie zostać brzydkimi czarownicami na miotłach?
Zoe i Emily spojrzały na niego zdziwione.
- EEE... O czym ty mówisz, Gigio? - zapytała Zoe.
- No przecież teściowe to wredne wiedzmy, które latają na miotłach i bywają nieprzyjemne i opowiada się o nich dowcipy - wyjaśnił Gigio - Po co chcecie być takie jak one?
Gdy obie przyjaciółki zrozumiały, o co mu chodzi, zaczęły się głośno śmiać, co jeszcze bardziej zdziwiło ich mysiego uroczego kompana.
- Nie, Gigio. To tylko bajki. Teściowe nie muszą być brzydkie i złe. Bywają też takie miłe - wyjaśniła mu Emily - I my chcemy takimi zostać. Bo jeżeli mój syn i córka Zoe się pobiorą, to kiedyś będziemy rodziną.
- I nie będziecie wrednymi teściowymi?
Potwierdziły to.
- Sery bajery, co ty wygadujesz? Przecież to chyba niemożliwe.
Zoe i Emily tylko parsknęły śmiechem, rozbawione jego logika. Stary, dobry Gigio. Nic się nie zmienił przez te lata. Może to i lepiej? Bo czy byłby taki uroczy, gdyby był inny?
Zoe oderwała się od wspomnień i spojrzała na Gigio i dzieci, pytając:
- Czyli teraz, na koniec roku szkolnego, wystawiacie „Małą syrenkę”? To jest bardzo ciekawe, ale co to ma wspólnego z Gigio?
- Bo pani dyrektor zdecydowała, że to ja, jako osoba spoza szkoły, najlepiej wystawię tę sztukę - odpowiedział Gigio - A poza tym, posiadam do tego najlepsze predyspozycje, bo jestem uroczy, utalentowany i romantyczny.
Zoe spojrzała na niego ironicznie i zapytała:
- Poważnie tak powiedziała?
Gigio zarumienił się lekko, spuścił wzrok na podłogę i odparł, chowając przy tym ręce za plecy:
- No, może nie do końca tak, ale na pewno to miała na myśli. Przecież to jest oczywiste, że jestem właśnie taki.
Josh i Jane chichotali delikatnie, rozbawieni słowami przyjaciela. Ten jednak spojrzał na nich lekko urażony i odparł:
- A co? Nie widać tego? Przecież każdy, kto mnie zna, na pewno może łatwo to odkryć. I właśnie dlatego zostałem reżyserem.
To mówiąc, nałożył na oczy przeciwsłoneczne okulary i czapkę z daszkiem, aby poczuć się bardziej reżyserem. Dzieciaki niemalże dusiły się ze śmiechu, gdy go takim zobaczyły, a Zoe uśmiechnęła się nieco złośliwie i rzuciła:
- No tak. Jeszcze jeden, któremu się wydaje, że kręci „Park jurajski”.
Josh i Jane nie wytrzymali, upadli na podłogę i łapiąc się za brzuchy, turlali się po dywanie, niemalże płacząc ze śmiechu. Gigio zaś zdjął okulary i spojrzał na nich groźnie, mówiąc:
- Możecie się śmiać, ile chcecie. Ale zobaczycie, to będzie przedstawienie nad przedstawienia i to będzie moja zasługa!
Zoe uśmiechnęła się i delikatnie poklepała go po główce, mówiąc:
- Dobrze, dobrze, mój ty przyszły Spielbergu. Ale na razie odpocznijcie od przedstawienia i lepiej coś zjedzcie. Jesteście głodni, kochani?
Dzieci przestały się śmiać i otarły łzy z oczu, powoli podnosząc się z podłogi.
- Tak, mamo - odpowiedziała Jane.
- To super, bo obiad za chwilę będzie gotowy - odparła Zoe - Josh, zostaniesz na obiad?
- Jeśli można, to chętnie - odpowiedział chłopiec.
Gigio zaczął nagle węszyć, wyczuwając coś, co niezbyt mu się spodobało.
- Zoe, co tak dziwnie pachnie? Jakby spalenizna?
Kobieta krzyknęła przerażona, dopiero teraz przypominając sobie, że kiedy wyszła z kuchni do dzieci, zapomniała wyłączyć gaz pod patelnią z kotletami. Nie myśląc za wiele, ruszyła biegiem do kuchni i podbiegła do gazówki, wyłączając gaz. Było jednak za późno. Talarki z ziemniaków i kotlety, które smażyła, stały się całe czarne i do tego narobiły sporo dymu. Tak wiele, że musiała otworzyć okno w kuchni, aby wrócił do pomieszczenia normalny zapach.



Gigio z dziećmi powoli wkroczył do kuchni, gdzie cała trójka obserwowała w milczeniu działania Zoe, która bezskutecznie próbowała ocalić obiad choćby tylko w cząstkowej jego wersji. Starania jej jednak poszły na marne. Załamana kobieta lekko się oparła o ścianę i spojrzała na Gigio.
- Tylko ani słowa, Gigio. Ani słowa, rozumiesz?!
Jej mysi przyjaciel uśmiechnął się do niej delikatnie, jakby miał satysfakcję z tego powodu, że Zoe, która przed chwila mu dokuczyła, teraz sama okazała się nie być zbyt doskonała.
- No i to by było na tyle, jeśli chodzi o obiad - mruknęła ze złością na siebie sama Zoe.
Miała sobie za złe, że umiała być doskonałym chemikiem oraz świetnie radzić sobie w laboratorium, ale zrobienie obiadu stanowiło dla niej często problem. Nie zawsze, ale dosyć często.
- Mamo, obrazisz się, jeśli zadzwonię po pizzę? - zapytała Jane, biorąc do reki telefon komórkowy.
- Co? Nie, skądże, kochanie. Albo poczekaj, ja sama zadzwonię.
Po tych słowach, Zoe chwyciła za swój telefon, wybrała dobrze już znany jej numer, a kiedy rozpoczęło się połączenie, powiedziała:
- Cześć, tu znowu Zoe! Chciałam zamówić pizze. Dwie duże oraz jedna małą. Tak, takie jak ostatnio. Dokładnie tak, to czekam.
Gigio i dzieci potarli zadowoleni ręce na myśl o tym, jaka przekąska ich zaraz czeka. Zoe zaś zakończyła połączenie i popatrzyła na nich, mówiąc:
- Przepraszam was, ale będziecie musieli nieco poczekać. Tak z pół godziny, może trochę mniej.
- Nie szkodzi, mamo. Poczekamy - odpowiedziała Jane.
- To może czekając, poćwiczymy sobie swoje role? - zaproponował Josh.
Jane klasnęła z radości w dłonie i pociągnęła chłopca za rękę, po czym oboje wyszli do ogrodu.
Już po chwili dało się z tego miejsca słyszeć wesołe odgłosy dobrej zabawy. Zoe i Gigio wyjrzeli przez okno i zobaczyli dzieci, ćwiczące swoje role Arielki i Eryka, wyraźnie doskonale się przy tym bawiąc. Widok ten był bardzo przyjemny dla kobiety i jej mysiego przyjaciela, którzy przez długi czas nie mogli oderwać od nich wzroku.
- Och, jak oni razem słodko wyglądają - powiedziała Zoe wzruszona.
- Oj tak. A myślisz, że to prawda, co mówi Emily? Oni kiedyś się pobiorą i już na zawsze będziemy jedna wielka rodzina? - zapytał Gigio.
- Kto wie? Bardzo bym tego chciała, ale nie możemy ich zmuszać.
- Sery bajery, co ty wygadujesz? Jakie zmuszanie? Oni przecież się kochają, to jasna jak żółty ser. Można oczywiście im nieco pomóc to zrozumieć i osobiście znam kogoś, kto chętnie to zrobi.
Zoe spojrzała na Gigio przerażona, domyślając się, co ma on na myśli.
- Nie, Gigio! Tylko nie to! Nie waż się im pomagać! Oni sami muszą do tego dojść i nie wolno im pomagać na siłę.
Gigio uśmiechnął się do Zoe w sposób bardzo pobłażliwy i odparł:
- A kto tu mówi o pomaganiu na siłę? Ja... To znaczy, ta osoba, o której mowa, pomoże jedynie z życzliwości i dobroci swego serca. Nic więcej.
Zoe pogłaskała go delikatnie po główce i powiedziała:
- Gigio, to bardzo miłe z twojej strony, ale naprawdę miłość nie musi, a wręcz nie powinna być wymuszona. I nie zawsze warto się wtrącać. Czasami trzeba dać zakochanym czas na to, aby się pokochali i sami wyznali sobie uczucie.
Gigio spojrzał na kobietę z politowaniem w oczach.
- Sery bajery, co ty wygadujesz? Przecież, gdyby nie ja, to chyba nigdy byś nie powiedziała Bobowi, że go kochasz. Pamiętasz? To, że oboje wyznaliście sobie miłość było wyłącznie moją zasługą.
- Wiesz, ja jakoś nieco inaczej to zapamiętałam - stwierdziła Zoe.
- O szczegóły nie będę się z tobą kłócić. Ale prawda jest taka, że to ja was ze sobą połączyłem i dzięki mnie twoja pierwsza miłość stała się prawdą, a nie tylko twoim marzeniem. Ja wiem, nie wszystko poszło według planu, ale liczy się to, że wszystko dobrze się skończyło. Czy potrzeba czegoś więcej niż happy endu?
Zoe uśmiechnęła się do niego i spojrzała jeszcze raz przez okno. Gdy patrzyła na dzieci, które właśnie wesoło ćwiczyły swoje role, przypomniała sobie, jak ona była w wieku Jane i miała podobne perypetie z chłopcem, który jej się bardzo, ale to bardzo podobał. I podobnie jak ona, długo nie powiedziała mu, co do niego czuje. No cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni, jak to mówią. Jane była do swojej matki niesamowicie podobna. W zasadzie stanowiła niemalże jej kopię. Była tak jak ona ruda, miała gęste i puszyste włosy i była romantyczna, jak i też uparta w dążeniu do celu. Jedyne, czym się od siebie poważnie różniły, był kolor oczu. Zoe miała zielone, Jane z kolei oczy odziedziczyła po ojcu, a mężu Zoe. Miała więc oczy niebieskie, niczym niebo w pogodę.
Takie same oczy miał też Bob, gdy go poznała. Miał wtedy dziesięć lat, a ona była o rok młodsza od niego. Właśnie się wprowadziła z rodzicami do tego miasta i już pierwszego dnia spotkała kilkoro dzieci z okolicy, w tym Boba. Jeździł wtedy na rowerze i lekko się wygłupiał. Zawsze lubił to robić. Nie dlatego, żeby miał być on głupi, po prostu zwyczajnie uważał, że życia szkoda na to, aby być wiecznie poważnym, a ponadto śmiech to zdrowie. No cóż, pewnie z tego powodu rzadko go widziano chorego. Zoe na jego widok od razu straciła głowę. Był czarujący. Co z tego, że nieco błaznował, skoro miał urocze brązowe włosy, niebieskie oczy jak niebo w pogodę i piegi na twarzy? No i jeszcze czarująco się uśmiechał. Jak więc mogła go nie pokochać od pierwszego wejrzenia? Bo co do tego, że to była miłość, Zoe nie miała najmniejszych wątpliwości. Tylko w przypadku miłości przecież się takie rzeczy dzieją, że gardło dziewczynie wysycha, serce w piersi mocno bije, a nogi stają się miękkie jak galareta. Tak, to są czyste efekty miłości.
Bob ponadto zyskiwał w oczach przy bliższym poznaniu. To prawda, niejeden raz nie traktował zbyt poważnie tego, co się do niego mówiła i bzikował, ale taki miał styl. Umiał być poważny, kiedy trzeba, ponadto posiadał talent do budowania wynalazków. Inna sprawa, że wynalazki te nieraz nie działały jak trzeba lub też miały tendencję do wybuchania, ale który geniusz już na początku swojej kariery osiąga sukces? Ponadto, miał najpiękniejszą cechę ze wszystkich. Mogła zawsze, ale to zawsze na niego liczyć. Nieważne, z jaką sprawą do niego zadzwoniła, on w jednej chwili wszystko rzucał i ruszał jej z pomocą. Raz nawet w środku nocy do niej przybył, aby jej pomoc przepłoszyć ducha, który to podobno grasował na ich strychu, a który okazał się być później sową zagubioną tutaj z powodu burzy. Bob bez wahania pomagał jej w każdej sytuacji, w której go o to poprosiła i nie miał żadnych obiekcji w tej sprawie. Czy to chodziło o pomoc w roślinie ze szklarni mamy, czy też o sprzątanie domów sąsiadów w zamian za drobna opłatę, czy też nawet o sprzedawanie ciastek w ramach szkolnych zajęć. Bob zawsze był u jej boku i pomagał, nie oczekując niczego w zamian. No dobrze, raz odmówił swojej pomocy, ale to było uzasadnione, bo chodziło o szukanie psa Twyli, który to pies słynął jako postrach całej okolicy i tylko jego właścicielka widziała w nim aniołka. Także to mogła wybaczyć Bobowi. Ważne, że w innych, poważniejszych dla Zoe sprawach zawsze jej pomagał. A już zwłaszcza wtedy, gdy Gigio wpadał w jakieś tarapaty, co zdarzało mu się dosyć często i kiedy trzeba było ruszyć mu z pomocą, Bob zawsze był tym, którego mogla wezwać, aby nie musiała ratować Gigia sama. A więc jak mogla go nie kochać?
To prawda, czasami ją drażnił swoim zachowaniem, bo dosyć często mu się zdarzało za lekko podchodzić do tego, co ona traktowała śmiertelnie poważnie. Ale to niczego nie zmieniało. Wystarczył jeden czuły uśmiech Boba, a Zoe wiedziała, że wszystko mu wybaczy. Ponadto, niekiedy nieco źle oceniała jego zachowanie. Jak choćby wtedy, kiedy przygotowywali się zagrania w przedstawieniu „Romeo i Julia”. Oczywiście grali tytułowe postacie. Bob miał trudności w nauczeniu się tekstu i jeszcze za mocno się wygłupiał, ale mimo wszystko, kiedy przyszło już do przedstawienia, Bob pięknie i wspaniale wygłosił swoją kwestię i to ona, mocno wzruszona i zachwycona na całego tym, jak mówił on słowa Romea, zaczęła mylić swoje kwestie i zamiast „Romeo” zwracała się do niego „Bob”. I kto tu niby był zwariowany?
Ale racja, w jednym Gigio miał rację. Gdyby nie pomoc ich uroczego i tak mocno przez nich kochanego przyjaciela, nigdy by nie wyznała miłości Bobowi i również on nigdy pewnie nie przyznałby się, że niemalże od początku mu się ona podobała i to uczucie rosło z każdym rokiem ich znajomości. I że zawsze chętnie przybywał jej na pomoc we wszystkich sprawach, jakie tylko się trafiły nie tylko dlatego, że był jej przyjacielem, ale również dlatego, że odwzajemniał jej uczucie, lecz podobnie jak ona, nie umiał tego powiedzieć, bo mógł mówić o wielu, bardzo wielu rzeczach, ale zdecydowanie nie o uczuciach. Pod tym względem oboje byli do siebie niezwykle podobni.
Tak więc, to prawda. Gigio rzeczywiście ich połączył. Nie zmienia to jednak faktu, iż nieco więcej on namieszał niż pomógł, ale przecież chciał dobrze. I liczy się ostatecznie to, jak dobre wyniki jego pomoc przyniosła. Choć rzeczywiście, to wszystko, co on wymyślił w ramach połączenia zakochanych, wywołało naprawdę sporo zamieszania. Jak zresztą wszystko, co kiedykolwiek on wymyślił.

***



A wszystko zaczęło się w chwili, gdy oboje kończyli już szkołę. To znaczy, Bob jako rok starszy skończył szkole nieco wcześniej, ale tak się złożyło, że jego mama wtedy chorowała na serce, miała mieć operację i chłopak pozostał przy niej na miejscu, aby wraz z tata pomagać jej w oczekiwaniu na operację, a potem już wydobrzeć po jej przeprowadzeniu. Rehabilitacja mamy Boba była długa i dlatego Bob pozostał w domu, stwierdzając, że studia mogą poczekać. Zoe uznała, że jest to piękne i szlachetne z jego strony, a do tego czuła, iż kocha go za ten piękny czyn jeszcze mocniej. Och, gdyby tylko nie była taka nieśmiała i powiedziała mu, co do niego czuje! Niestety, choć Zoe świetnie sobie radziła z projektów chemicznych czy fizycznych, które były jej konikiem, to już w kwestii uczuć była praktycznie całkowitym laikiem. Dlatego nie umiała nic powiedzieć w tym temacie, choć rzecz jasna wiedziała, jak bardzo ryzykuje, iż jakaś inna dziewczyna, chociażby Twyla, której Bob też zawsze się podobał, zechce skorzystać z okazji i go zdobyć. Jednak, co naprawdę Zoe dziwiło, Bob nie interesował się Twylą. To było dość niezwykle, bo koleżanka Zoe była wysoką i bardzo ładną Mulatka o zgrabnej figurze, do tego też bogatą i niejeden chłopak w szkole za nią latał. Bob jednak nie. Zresztą, on za żadną nie latał. Złośliwi mówili, iż to dlatego, że jego jedyna miłością była nauka, a konkretnie wynalazki, w których tworzeniu był istnym geniuszem. Zoe jednak w głębi serca czuła, że powód tego jest inny. Bob kochał ją, ale nie był pewien jej uczuć do niego i aby nie niszczyć ich przyjaźni, nic nie mówił. To oczywiście było z jej strony jedynie nadzieją, pewnym przeczuciem, które kłębiło się w jej sercu, ale nie miała w tej sprawie żadnej pewności. To była tylko pobożne życzenie, jak to się czasem mówi o tego rodzaju nadziejach.
Mimo tego, że jej nadzieje wydawały się jej nieraz złudne, Zoe również nie szukała sobie chłopaka. Choć Twyla miała co kilka miesięcy nowego ukochanego, Emily zaś raz czy dwa próbowała, ale coś jej nie wychodziło, to Zoe nigdy jakoś nie miała w planach związku. Chyba, żeby z Bobem, ale jego uczuć do siebie nie znała i nie wiedziała, czy są one odwzajemnione. Walentynki co prawda zawsze im się udawało spędzić razem, a pierwsze wspólne zawdzięczała Gigio, przynajmniej częściowo i zwykle chodzili wówczas do kina, na lody lub na spacery lub jeździli rowerem na długie wycieczki. To wszystko było wspaniałe dla Zoe, a zwłaszcza te jazdy na rowerze, bo Bob miał specjalny rower, który sam ulepszył, poprawiając w nim siodełko, aby było długie i dość szerokie i aby mogły na nim siedzieć dwie osoby. I tak często jeździła z nim, siadając z tyłu za nim i obejmując go mocno w pasie. Bob też lubił z nią tak jeździć, nawet woził ze sobą drugi kask dla Zoe, żeby mogła bezpiecznie z nim podróżować. Zoe uwielbiała te podróże rowerem z nim, zwłaszcza, kiedy mogła się do niego tulić i czuć jego zapach. To szczególnie było jej miłe.
Nigdy jednak oboje nie posunęli się poza przyjaźń, choć kilka razy czule go pocałowała w policzek, a on widocznie się wtedy rumienił, wyglądając wtedy tak słodko i zabawnie. Niejeden raz też rzuciła mu się na mocno na szyję i przytulała się do niego, ale mimo wszystko nie ruszyli dalej do przodu, pozostając w miejscu. Obojgu pozornie było z tym dobrze. Tylko pozornie, bo Zoe niejeden raz, gdy już szła spać, przeglądała w telefonie ich wspólne selfi lub zdjęcia zrobione im przez jej mamę ułożone w albumie, a potem zasypiała z myślą, co by było, gdyby tak on powiedział jej, iż ją kocha i ją pocałował. Nigdy jednak nie zrobiła pierwszego kroku w tej sprawie, być może uważając, że to on jako chłopak powinien wyjść z inicjatywą. Oczywiście zdawała sobie sprawę, jak głupie to podejście, ale mimo wszystko strach przed odrzuceniem odbierał jej mowę. Poprzestawała więc tylko na tych cudownych chwilach, gdy on ją przytulał lekko do siebie lub też zachęcał, aby jadąc z nim na rowerze trzymała się go mocno. To było wszystko, na co mogła liczyć, jeżeli sama czasami nie wychodziła z inicjatywą, aby pocałować go czule w policzek lub mocno przytulić się do niego sama z siebie, na co jednak zdobywała się niezmiernie rzadko. Cieszyło ją to jednak, bo uważała, iż lepiej mieć mało niż nie mieć nic. Ponadto, chwile spędzone z nim nie były wcale takie złe. Niektóre miały również charakter bardzo romantyczny.
Na ostatnie Walentynki, Bob zabrał ją na wzgórze, gdzie do późna w nocy z teleskopem obserwowali razem gwiazdy i starali się wypatrzeć coś, co mogliby razem odkryć, a potem leżeli na kocu i rysowali palcem po niebie nowe układy gwiezdne. Szczególnie ją rozbawił, gdy narysował na niebie głowę Królika Bugsa i potem naśladował jego głos. Zoe śmiała się wówczas do rozpuku, czując w sercu, że nie ma drugiego takiego jak Bob, a ona jest szczęściara, mogąc być w takiej chwili u jego boku.
Teraz jednak sytuacja miała się zmienić. Po szkole Zoe planowała pójść na studia, Bob zresztą podobnie, więc mieli opuścić te ukochane strony, w których tak dobrze im się zawsze żyło. Co prawda, mieli potem do nich wrócić, ale przecież to wszystko oznaczało, że mieli się nie widzieć przez długi czas. Czy zatem powinna mu teraz powiedzieć, co do niego czuje? Czy może jednak odpuścić to sobie, skoro i tak długo się nie zobaczą i mówienie o tym było pozbawione sensu? Zoe już nie wiedziała, co powinna zrobić, przez co w ostatnie dni szkoły chodziła jak struta. Zdała idealnie egzaminy końcowe, ale został jeszcze bal maturalny. Miał on być w tym roku wyjątkowy, mieli się przebrać na nim za znane postacie z filmów i choć Bob już skończył szkołę, oznajmił jej, iż chce pójść tam przebrany za muszkietera.
- Powiedz sama, Zoe, byłby ze mnie niezły d’Artagnan?
Zoe uśmiechnęła się do Boba, gdy ten zadał jej to pytanie i odparła:
- Byłbyś lepszy od wszystkich aktorów, którzy go grali.
Bob zachichotał radośnie, szczęśliwy ze słów Zoe i odpowiedział:
- Dzięki, Zoe. Wiem, skończyłem już szkołę, ale mogę wziąć udział w balu. I chętnie to zrobię. Chciałbym się pożegnać z niektórymi, nim pojadę na studia. Bo to tak nie wypada wyjeżdżać bez słowa, prawda?
- Tak, zdecydowanie to nie wypada - odpowiedziała Zoe.
W tej samej chwili naszły ją smutne myśli. Oboje wyjeżdżali, oboje mieli się długo nie widzieć. Może nawet nigdy się już nie zobaczą. Jaki miało sens więc mu powiedzieć, co do niego czuje? A może właśnie powinna to zrobić, skoro i tak już nie ma nic do stracenia, za to wiele do zyskania? Chociaż, czy naprawdę miała coś do zyskania? Co niby zyska, wyznając mu uczucie? Czy porzuci studia? Czy może będzie studiował blisko niej? Czy w ogóle odwzajemni jej uczucia? Nie wiedziała, jakie są odpowiedzi na te pytania. A ponieważ nie mogła ustalić na pewno tychże odpowiedzi, wolała nie podejmować żadnych działań.
Gigio oczywiście wyczuł, że coś jej dolega. Nie od razu jednak zgadł, jaka jest przyczyna jej smutku, ponieważ powiedział do niej, tuż po tym, jak Bob wrócił już do domu:
- Smutno jest wyjeżdżać, prawda?
Zoe spojrzała na niego smutno i uśmiechnęła się delikatnie. Kochany Gigio. Widocznie sądził, iż powodem jej smutku jest wyjazd na studia i pożegnanie na dość długi czas tego miejsca. Oczywiście, miał sporo racji i było jej smutno także i z tego powodu, ale nie tylko dlatego. Główny powód jej dołka był zupełnie inny.
- Tak, Gigio. Smutno jest wyjeżdżać, ale nie tylko o to tu chodzi.
- A o co? - zapytał Gigio.
Zoe pokręciło przecząco głową i powiedziała, że to nieważne. Jednak Gigio nie dał się zbić z pantałyku. Widząc, iż jego przyjaciółka ma poważne powody do smutku, przysunął się bliżej niej, wspiął się na łóżko i delikatnie dotknął jej reki.
- No powiedz mi, proszę. Przecież mnie możesz wszystko powiedzieć. Wiesz o tym, prawda?
Zoe pokiwała głową na znak potwierdzenia i uśmiechnęła się do niego czule, po czym pogłaskała go po czuprynie i odparła:
- Wiem, Gigio. Ale przecież i tak mi nie pomożesz, to po co mam mówić?
- Żeby poczuć się lepiej. Mama mówi, że wygadanie się pomaga. Pamiętasz? Więc powiedz mi, co cię gryzie i poczuj się lepiej.
Zoe westchnęła głęboko, układając sobie w głowie, co powinna zrobić, aż w końcu powiedziała mu, co jej dolega. Oczywiście wiedziała, że Gigio nie jest jej w stanie pomoc, ale faktycznie poczuła się lepiej. Gigio rzecz jasna, wysłuchał tego, co mu mówiła bardzo uważnie, a gdy zwierzenia dobiegły końca, odpowiedział:
- Zoe, to cudownie, że wciąż kochasz Boba! To przecież takie romantyczne i takie wspaniale! Jak na filmach, które ogląda mama, tylko lepiej! Więc na co ty jeszcze czekasz? Idź i powiedz mu, że go kochasz. Jestem pewien, że on odpowie, że odwzajemnia to uczucie.
Zoe westchnęła głęboko i uśmiechnęła się pobłażliwie. Dla Gigio wszystko było zawsze takie proste. Niestety, nie dla niej. I nie dla całego świata.
- Gigio, proszę cię. I co z tego mi przyjdzie, że mu powiem, co czuję? On i tak mnie nie kocha. A jeśli nawet kocha, to co z tego? Ja niedługo pojadę daleko stąd, on również. Nie zobaczymy się przez kilka lat. A jak wrócimy, będziemy już zupełnie innymi ludźmi, rozumiesz?
- Sery bajery, co ty wygadujesz? Wy przecież zawsze będziecie tacy sami. Ty zawsze będziesz moją kochaną Zoe, a Bob będzie Bobem. Niby co się może w was zmienić?
- Wszystko, Gigio. Wszystko. Będziemy starsi o kilka lat i zupełnie inni.
- Ale nasza miłość może już nie istnieć. Bo przecież związki na odległość się nigdy nie sprawdzają.
- Dlaczego? Przecież w wielu filmach się taki związek udaje, jeśli tylko para się o to postara.
Zoe westchnęła delikatnie, z lekką irytacją i pobłażaniem jednocześnie. Nie miała jakoś ochoty tłumaczyć Gigio, dlaczego komedie romantyczne, tak bardzo lubiane przez jej mamę, bynajmniej nie są poradnikiem prawdziwej miłości i lepiej nie traktować ich jako wyroczni w tym kierunku. Zamiast tego ponownie czule go pogłaskała po głowie i odpowiedziała:
- Gigio, daj spokój. To nie ma sensu. Nie mówmy o tym.
Jej mysi przyjaciel uśmiechnął się do niej zadziornie i odpowiedział:
- Jak chcesz. To ja mogę powiedzieć Bobowi o wszystkim.
Zoe spojrzała na niego przerażona, kiedy to usłyszała. Wiedziała, że Gigio jest do tego zdolny i jeżeli go nie powstrzyma, powie o wszystkim Bobowi, a nie powinien tego robić. Jeszcze, nie daj Boże, Bob źle to zrozumie i wtedy straci ona nawet te ostatnie dni, które im zostały. Dlatego zawołała ze strachem w głosie:
- Nie, Gigio! Błagam, tylko nie to! Nie możesz tego zrobić!
- Ale dlaczego? - zdziwił się Gigio - Skoro ty tego nie możesz zrobić, to ja chętnie to zrobię.
- Gigio, nie rozumiesz? Bob może to źle zrozumieć i stracić do mnie szacunek i sympatię, a tego bym nie przeżyła.
- Moim zdaniem, zrozumiałby wszystko i jeszcze powiedział, że cię kocha, a potem tylko zostałaby wam randka oraz życie długo i szczęśliwie.
Zoe spojrzała uważnie na Gigia, wiedząc, że jest on święcie przekonany, co do tego, że ma rację, co jednak nie oznaczało, iż ją ma. Dlatego, cały czas bardzo przerażona możliwościami, jakie jej wyobraźnia rysowała przed nią, zawołała:
- Nie, Gigio! Nie i jeszcze raz nie! Nie wolno ci mówić Bobowi niczego! Nie wolno ci mówić, że go kocham, bo inaczej... Koniec z naszą przyjaźnią!
Wiedziała doskonale, jak okrutny jest to argument, ale lepszy taki jak żaden. Gigio bardzo poważnie podchodził do sprawy przyjaźni, a zwłaszcza tej, która ich łączyła i nie chciał za nic w świecie jej stracić. Dlatego słowa Zoe przeraziły go. Jęknął głucho, gdy to powiedziała i rzekł:
- Jak to? Och, Zoe! Nie mówisz tego na serio, prawda?
- Owszem, mówię zupełnie na serio - poważnie rzuciła poważnym i surowym tonem Zoe, starając się brzmieć najgroźniej, jak to tylko możliwe - Jeżeli powiesz mu, że go kocham, to koniec z naszą przyjaźnią! I to na zawsze! Rozumiesz?
Oczywiście blefowała. Nie byłaby w stanie zerwać przyjaźni z najlepszym przyjacielem, ale mimo wszystko musiała go nastraszyć, aby odpuścił on sobie te swoje zwariowane pomysły, które mogły skończyć się tragicznie. To było jedyne możliwe wyjście z sytuacji. Tylko w ten sposób mogła oszczędzić sobie kłopotów, jakich na pewno napytałby jej Gigio, gdyby tak zrealizował swoją propozycję.
Gigio potraktował oczywiście jej słowa poważnie. Dlatego, gdy niesamowicie poważnym tonem zagroziła mu zerwaniem przyjaźni, opuścił powoli łepek w dół i powiedział:
- No dobrze, już dobrze. Niech będzie. Nie powiem Bobowi, że go kochasz. Daję ci na to moje mysie słowo honoru.
Zoe uśmiechnęła się do niego delikatnie i pocałowała go w czubek głowy.
- Dziękuję ci, Gigio. Jesteś prawdziwym przyjacielem.
Po tych słowach, wyszła z pokoju. Zeszła szybko na dół, nie wiedząc, że już chwilę po jej odejściu, gdy kroki dziewczyny ucichły już na schodach, Gigio lekko zatarł łapki zadowolony i powiedział sam do siebie:
- Obiecałem, że nie powiem nic Bobowi, ale nie obiecywałem, że nie powiem o tym komu innemu. Och, Zoe! Wybacz, jednak przyjaciel musi czasem robić to, co przyjaciel zrobić musi. Nawet, jeśli nie jest to zbyt przyjemne. Ale spokojnie, jeszcze będziesz mi za to dziękować, zobaczysz.

***



Gigio wyszedł z domu i wezwał na pomoc swoich zwierzęcych przyjaciół, czyli tzw. Drużynę G. Członkowie tej wesołej kompanii, czyli Gołąbek, Króliczki, Krecik, Ropuch i Żółwik wysłuchali jego opowieści z wielką uwagą. Jak się tego Gigio domyślał, historia ta nie zrobiła na nich zbyt wielkiego wrażenia. Każde z nich już od dawna się domyślało, że Zoe jest zakochana w Bobie i to od pierwszej chwili, w której go zobaczyła. Czy on jednak odwzajemniał te uczucia? Tego nie byli do końca pewni, choć wszyscy z nich na 90 procent byli pewni tego, że tak jest. Ale w kwestii miłości potrzebne jest pełne 100 procent, dlatego Gigio, który miał się za wielkiego eksperta w kwestii miłości, bo wszak nieraz oglądał z mamą Zoe komedie romantyczne i inne filmy miłosne, doszedł do wniosku, że to pora na to, aby do akcji wkroczyli wierni przyjaciele, którzy pomogą swoim nieśmiałym przyjaciołom zrozumieć, jak bardzo się oni kochają. Pomysłów mu nie zabrakło, bo w końcu tyle filmów na ten temat oglądał. No, może komedie romantyczne to nie był wyznacznik prawdziwej miłości, ale inne to i owszem. Zwłaszcza te, które miały lekki wątek dramatyczny. Te były poważnymi produkcjami i zdecydowanie stanowiły dla Gigio prawdziwy podręcznik do miłości.
- Kochani, należy nam zatem zrealizować plan, który pomoże nam połączyć ze sobą naszych zakochanych - powiedział Gigio tonem prawdziwego przywódcy w stylu Napoleona - Plan ten będzie bardzo złożony i niezwykle ryzykowny, ale sukces, jaki możemy dzięki niemu osiągnąć, to coś, o co warto podjąć chociażby najpoważniejsze ryzyko. Czy jesteście gotowi mi pomoc?
Drużyna G zareagowała wielkim entuzjazmem na jego propozycję, dlatego Gigio uśmiechnął się zadowolony z tego faktu, tym bardziej przekonany o tym, że jego pomysł jest słuszny i koniecznie musi zostać zrealizowany.
- A więc, kochani moi, trzeba zacząć działać. Nie możemy tracić czasu, bo bal maturalny już jest blisko. Musimy doprowadzić do tego, aby oboje na niego poszli jako para. Zatem zaczynamy! Najpierw punkt pierwszy, czyli dowiedzieć się, czy nasze podejrzenia względem Boba i tego, że on kocha Zoe są prawdziwe. Punkt drugi zaś...
Drużyna G spojrzała na Gigio zaintrygowana.
- Zrealizujemy po wykonaniu punktu pierwszego - dokończył Gigio - A więc, nie ma na co czekać! Do dzieła, kochani!
Punkt pierwszy zrealizować było niezwykle łatwo. Z całego planu Gigia był to najprostszy etap. Należało dowiedzieć się, czy Bob kocha Zoe i co za tym idzie, on także pragnie jej powiedzieć, co do niej czuje, tylko nie ma dość odwagi, aby mówić o swoich uczuciach. Jak jednak należało się tego dowiedzieć? Gigio miał w tej sprawie konkretny plan. Wiedział, co musi zrobić, aby poznać ten sekret. Filmy oglądane przez niego podpowiadały mu wiele dobrych pomysłów i aż go chwilami głowa rozpierała od ich ilości. Ponieważ jednak można było zrealizować jedynie jeden pomysł, postanowił wybrać ten najlepszy i stopniowo wprowadzać w życie. Gigio rozważył sobie w głowie, który z konceptów najlepiej pasuje do sytuacji i już po krótkiej chwili wiedział, co powinien zrobić.
Wieczorem pozostawił Zoe, która wybierała sobie z pomocą mamy kreację na bal maturalny, który miał mieć miejsce za kilka dni i udał się do domu Boba. Jak zwykle, zastał go w garażu, gdzie chłopak spędzał większą część swojego czasu, gdyż jako zapalony wynalazca tworzył w nim swoje różne techniczne dzieła, a też niekiedy po prostu majsterkował sobie, aby rozładować napięcie lub ot tak, dla zwykłej zabawy, bez większych planów na to, żeby cokolwiek zbudować. Gigio z zadowoleniem zauważył, gdy zerkał przez okno w ścianie garażu, że Bob nie jest w zbyt dobrym nastroju. Tym lepiej, łatwiej przeprowadzi swój plan.
- A więc teraz pora na etap pierwszy akcji „Bob i Zoe razem na zawsze”.
Po tych słowach, Gigio przybrał najbardziej ponury wyraz, jaki tylko zdołał stworzyć na swoim pyszczku i zastukał delikatnie w szybę okna. Bob od razu się oderwał od swojego wiernego roweru, przy którym coś właśnie naprawiał i od razu dostrzegł Gigia. Zaintrygowany otworzył okno i wpuścił przyjaciela do swojego warsztatu i samotni w jednym.
- Gigio, co ty tu robisz? I czemu jesteś taki smutny?
Jego mysi przyjaciel wysilił w pełni swój talent aktorki i opuszczając powoli swój łepek w dół, westchnął głęboko i powiedział:
- Mogę z tobą posiedzieć? Potrzebuję pomocy przyjaciela.
- No jasne, że możesz posiedzieć. Ale co się stało? Coś z Zoe?
- Nie, z nią wszystko dobrze. To moje biedne serce pęka na kawałki. Czuję się po prostu okropnie. Wybacz, że ci zawracam głowę, jednak Zoe mi nie może w tej sprawie pomoc. Tu może pomoc mi i mnie zrozumieć tylko mężczyzna.
Bob nie bardzo wiedział, co jego przyjaciel ma na myśli, ale poczuł, że to, co dręczy Gigia musi być naprawdę poważne, skoro Zoe nie jest w stanie mu pomoc. Aby pomoc mysiemu kompanowi, posadził na stole poduszkę, ułożył na niej Gigia i potem wyciągnął z przenośnej lodówki, która zawsze brał ze sobą do warsztatu zimny napój, nalał go do dwóch szklanek i jedną podał Gigio. Co prawda, myszka była o wiele za mała na picie bezpośrednio ze szklanki, ale słomka naprawiła ten problem. Już po chwili, Gigio, udając dalej zrozpaczonego, spojrzał bardzo ponuro na Boba i kiedy ten ponownie go zapytał, co mu dolega, odpowiedział:
- Złamane sercu, przyjacielu. Złamane i podeptane ślicznymi nóżkami, które chodzą na wysokim obcasie.
- Wow, stary! To faktycznie kiepsko - odpowiedział ponuro Bob.
- Jak ty to lubisz mówić, Bob... Boom!
- Oj tak, wielkie boom! Tylko niestety niewesołe.
Bob usiadł naprzeciwko Gigia, wpatrując się w niego smutno, po czym zaczął powoli sączyć swój sok, pytając o szczegóły problemu swojego przyjaciela. Gigio zaś, nie wychodząc dalej ze swojej roli, zaczął opowiadać o tym, jak zakochał się jakiś czas temu w pewnej uroczej mówiącej myszce płci przeciwnej, która była tak urocza, jak żadna inna myszka urocza nigdy nie była. Nie mówił jednak nikomu o tym, bo bał się, że zostanie wyśmiany, nawet jej nie powiedział o niczym. W końcu ona jest najpiękniejszą myszką na świecie, a on po prostu zwykłym gryzoniem, tym różniącym się od innych, że gada ludzkim głosem. Zaczął ją odwiedzać, ona i on zaczęli się bardzo lubić, ale mimo wszystko ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo on się bał jej powiedzieć, co czuje, a tego dnia stało się to, co stać się musiało w takiej sytuacji.
- Dziś właśnie to się stało. Dziś przyszedł inny, bogatszy i lepszy ode mnie i wraz z nią, skradł szczęście me - dokończył swoją opowieść Gigio.
Bob spojrzał na niego zdumiony. Czego jak czego, ale tego się w ogóle nie spodziewał. Gigio zakochany? To dopiero wielkie boom! Ale z drugiej strony, to nie było znowu takie niewiarygodne. Gigio miał zawsze wielkie serce i zdolne do wielkiej miłości. Nie było zatem niezwykle, że kogoś to serce w końcu pokochało. Tylko dlaczego niby tamta myszka go nie chciała? Tego nie potrafił pojąć. Czemu nie pokochała ona Gigia? Przecież on jest tak uroczy i kochany, że jak można go było nie kochać?
Gdy zaczął go o to pytać, Gigio popatrzył na niego, najbardziej ponurym oraz smutnym wzrokiem, jaki tylko zdołał z siebie wykrzesać i przeszedł do głównej części swojego planu.
- To wszystko moja wina, stary.
- Twoja? Nie wierzę w to. To niemożliwe!
- Ale prawdziwe. Sam do tego doprowadziłem, nie mówiąc jej tego, co do niej czuję. Gdybym jej powiedział, ona by wiedziała i wtedy może bylibyśmy dzisiaj razem i świętowalibyśmy swoją pierwszą rocznicę.
Bob nie był jednak do tego tak całkowicie przekonany.
- Stary, daj spokój. Nie warto się obwiniać i myśleć o tym, co by było, gdyby inaczej się postąpiło. Poza tym, nie masz przecież pewności, że ona cię kochała i czy by cię chciała, gdybyś powiedział jej, co czujesz.
- Ale przynajmniej ona by wiedziała, co do niej czuję i powiedziałaby mi, czy odwzajemnia to uczucie, czy nie. Przynajmniej bym wiedział, na czym stoję. A tak co? Wielkie boom, ale niewesołe, Bob.
Bob pokiwał głową na znak, że teraz to się z nim zgadza. Jednocześnie sam się zrobił jeszcze smutniejszy i zaczął sączyć ponownie sok ze swojej szklanki. Gigio uznał, że to idealny moment do ataku i powiedział:
- Nie chcę, żebyś cierpiał tak jak ja. Dlatego zrób coś dla mnie, w imię naszej męskiej przyjaźni.
- Wszystko, co chcesz, Gigio. Jeśli to choćby trochę poprawi ci humor, to ja bardzo chętnie to zrobię.
- To miłe, że tak mówisz. To więc, skoro jesteś taki miły, powiedz Zoe, że od dawna się w niej kochasz.
Bob, który właśnie dopijał sok ze szklanki, wypluł przerażony i zaszokowany napój prosto na Gigia i wykrzywił się przerażony, widząc jego złą minę. Szybko doskoczył do niego ze ścierką i zaczął go wycierać, przepraszając w panice za to, co zrobił. Gigio zapanował nad złością i pozwolił mu na to, aby Bob go wytarł do końca, a potem, gdy chłopak już skończył, powiedział:
- Co się stało? Nie wiedziałeś, że ja, twój najlepszy przyjaciel wiem o tym, że ty i Zoe jesteście dla siebie stworzeni? I że ty ją kochasz?
Bob zmieszał się i poczerwieniał z nerwów na twarzy. Nie wiedział, co ma mu odpowiedzieć, bo cała ta sytuacja wydawała mu się zdecydowanie dziwna. To, że kochał się w Zoe nie ulegało wątpliwości, ale to, że Gigio to odkrył, pomimo tego, iż nic mu o tym nie mówił, to już było niezwykłe. Ten gryzoń był faktycznie równie bystry, co uroczy.
- No wiesz, ja... Tego no... Zaskoczyłeś mnie tym. Nie spodziewałem się, że ty... Że ty mogłeś... Czy ktoś jeszcze o tym wie?
Gigio uśmiechnął się delikatnie. A więc miał rację, Bob kochał Zoe. Teraz już zyskał całkowitą pewność. To tylko chciał wiedzieć i dzięki swemu znakomitemu talentowi aktorskiemu, wykonał pierwszą część zadania.
- Tego nie wiem, ale na pewno nie wie o tym Zoe. Może więc powinieneś to zmienić i to jak najszybciej?
Bob uśmiechnął przyjaźnie do Gigia i poklepał go lekko po głowie, mówiąc:
- Stary, to bardzo miłe, że się tak przejmujesz, jednak to nic nie da. Ona mnie tylko lubi.
- A skąd to możesz wiedzieć? Pytałeś ją o to?
Bob zrobił przerażoną minę i spojrzał na Gigia załamanym wzrokiem.
- Stary, żartujesz sobie? Ja miałbym jej powiedzieć, co czuję? Mówić o tym, co ja czuję? O uczuciach? Tak po prostu słowami? To nie dla mnie. Ja jestem od dziecka całkowicie nieśmiały w tej sprawie. Umiem opowiadać o tym, co lubię i to bardzo długo, ale nie o uczuciach. Po prostu nie potrafię!
- Bob, ale popatrz na mnie! Ja też nie umiałem i zobacz, co się stało! Jestem teraz samotny jak ten palec! A mogło być zupełnie inaczej.
- Ale przecież nie miałeś pewności, czy coś z tego będzie. Nie miałeś żadnej pewności. Tak jak i ja nie mam pewności. Bo przecież ja nie wiem, czy Zoe mnie kocha. A ty wiesz?
Gigio już miał odpowiedzieć, że tak, ona go kocha i od dawna czeka na to, aby jej powiedział te dwa piękne słowa, ale nagle przypomniał sobie, co niedawno usłyszał od Zoe. Jeżeli powie Bobowi o tym, co ona czuje do niego, to koniec ich przyjaźni na zawsze. Nie był pewien, czy Zoe naprawdę by spełniła swoją groźbę, ale mimo wszystko nie chciał ryzykować. Poza tym, dał słowo, że tego nie zrobi, choć teraz żałował, iż tak się stało. Gdyby nie dał tego głupiego słowa, już teraz by mógł połączyć Boba i Zoe, a tak co? Jednak będzie musiał zrealizować drugą część planu i nieco skomplikować wszystko. Ale co tam! Ostatecznie nie takie rzeczy już robiono w filmach o miłości. Zresztą, w nich zawsze trzeba się postarać o to, aby miłość wygrała. Żadne prawdziwe uczucie nie osiągnęło sukcesu bez pracy. Jeśli więc trzeba wykonać więcej pracy, to on ją wykona. Wszystko w imię miłości i w imię prawdziwej przyjaźni. Dlatego właśnie na pytanie Boba, Gigio odpowiedział:
- Nie, stary. Nic o tym nie wiem.
- No i sam widzisz - odpowiedział Bob - Okropne. Nie mam żadnej pewności na temat tego, co czuje do mnie dziewczyna, którą kocham. Ja mam złamane serce, bo nie mam pewności, a ty masz złamane, bo zyskałeś pewność. Życie jest czasami w taki zły sposób napisane. Takie złe boom!
Gigio uśmiechnął się do niego przyjaźnie, pocieszył go przez chwilę, jeszcze trochę obaj porozmawiali i potem wyszedł zadowolony przez okno. Wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Zostało mu zatem zrealizowanie drugiej części jego planu. A ten zaczął mu się układać w głowie, kiedy wracał do przyjaciół, aby się z nimi naradzić i opowiedzieć im, co odkrył.



W tym samym czasie, Zoe stała przed lustrem i przymierzała kostium, który chciała założyć podczas balu maturalnego. Ponieważ miał być to bal kostiumowy, postanowiła się przebrać za kogoś znanego. Jej wybór padł na cesarzową Sissi, którą tak rozsławiła w swoich filmach Romy Schneider. Filmy te lubiła mama, wielką fanką starych filmów i w zasadzie Zoe częściowo podzielała tę pasję. Tak więc uznała, że z przyjemnością na swój ostatni bal w tej szkole przebierze się za Romy w roli Sissi. Ciekawiło ją, co też założy Bob na ten bal. W zeszłym roku był chyba Zorro, o ile dobrze pamiętała. Ciekawe, czy teraz też w niego się wcieli, czy też wybierze innego znanego bohatera z filmów przygodowych, które oboje nieraz oglądali razem podczas wspólnych seansów? Bardzo była tego ciekawa. Mówił on niedawno, że chce tam iść jako muszkieter d’Artagnan, ale kto wie, czy przez ten czas nie zmienił kilka razy zdania, zwłaszcza, iż byłoby to bardzo zgodne z jego charakterem.
Niestety, ciekawość ta sprawiła, że Zoe poczuła ogromny smutek. Przecież już niedługo miała jechać na studia i pewnie więcej go nie zobaczy. I nie powie mu tego, jak bardzo go kocha, jak wiele on dla niej znaczy. Nie powie mu, jak zawsze umiał jej poprawić humor. Ani tego, że nawet wtedy, kiedy ją irytował był dla niej zawsze najlepszym i najbardziej uroczym chłopakiem na świecie. Ani tego, jak ją zawsze bawiło, kiedy mówił „Boom” lub jak się niekiedy opaćkał podczas lizania lodów. Jak serce jej mocno biło, kiedy się mogła do niego przytulić podczas jazdy na rowerze. Jak wdzięczna mu była za to, jak zawsze jej pomagał, nie ważne, o co chodziło. I jak serce jej pęka na myśl, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Ale tego mu nie powie. Nie powie mu niczego z tych rzeczy. Jaki by to miało sens, skoro ona jedzie na studia, on też, pewnie na drugim końcu Stanów i pewnie już nigdy się nie zobaczą? To wszystko nie ma sensu. A po co robić coś, co nie ma sensu?
Zasmucona Zoe podeszła do zawieszonych na ścianie półek i spojrzała na znajdujące się na nich zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało ją z rodzicami, Gigio i Bobem podczas wycieczki do lasu. Pamiętała doskonale to wydarzenie. Ona była zbyt przejęta czekającym ją sprawdzianem z fizyki i szalała po prostu, więc Gigio schował jej książkę do fizyki i namówił ją do relaksu w lesie. Spotkali tam Boba, który szukał tam elfów i ofiarował się pomoc jej w poszukiwaniu książki. Cała ta przygoda skończyła się tym, że książka znalazła się w plecaku taty, który potem im wszystkim zrobił wspólne zdjęcie. Ciekawa przygoda. Szkoda, że to już nie czas na przygody i więcej ich nie przeżyją.
- Śliczna z ciebie Sissi, kochanie - odezwał się nagle głos mamy.
Zoe lekko podskoczyła zaskoczona jej obecnością, po czym uśmiechnęła się delikatnie do mamy, która zobaczyła w progu i odłożyła zdjęcie na półkę.
- Dzięki, mamo.
Kobieta uśmiechnęła się czule do swojej jedynaczki. Obie były do siebie tak bardzo podobne i zarazem tak różne. Mama Zoe miała oczy brązowe i rude włosy, ale miała je krotko obcięte. Dodatkowo zwykle chodziła w koszulce i dżinsach, co już szczególnie odróżniało ją od córki. Zoe bowiem chronicznie nie lubiła spodni. Nawet dres do ćwiczeń przed wyścigiem, w którym kiedyś brała udział, niechętnie założyła. Zawsze uwielbiała mieć mieć długie i geste włosy, a nosić lubiła sukienki lub spódniczki i dziwiła się mamie, jak może paradować ciągle w dżinsach. Mimo to, obie doskonale się rozumiały w wielu sprawach. To po niej, Zoe odziedziczyła pasje do nauki i do starych filmów. To z nią mogła wreszcie porozmawiać o swoich problemach. Ale nawet jej nie była w stanie powiedzieć, jak bardzo kocha Boba i jakie to wszystko jest bez sensu.
- Myślisz, mamo, że będę się podobać na balu w tym stroju? - zapytała mamy, okręcając się dookoła własnej osi, aby w pełni zaprezentować swój strój.
Mama jednak nie odpowiedziała jej na to pytanie, tylko westchnęła smutno i odparła:
- Powinnaś mu powiedzieć, kochanie.
Zoe spojrzała na nią zdumiona.
- Co powiedzieć i komu?
- Bobowi, co do niego czujesz. Powinien wiedzieć.
Dziewczyna wpatrywała się uważnie w mamę, przez chwilę będąc w wielkim szoku i nie wiedząc, co odpowiedzieć na takie stwierdzenie. Skąd mama wiedziała o tym, że ona kocha Boba? Przecież nigdy jej o tym nie mówiła. Więc jakim niby cudem ona teraz to wie? Gigio jej powiedział?
- Mamo, a skąd ty wiesz, że ja...
Kobieta uśmiechnęła się do córki pobłażliwie i powiedziała:
- Kochanie, naprawdę uważasz, że to takie trudne do odgadnięcia? Uwierz mi, to wcale nie była trudna zagadka. Jestem twoją matką, znam cię od zawsze. Wiem, kiedy jesteś zakochana, a jesteś zakochana już od dawna i to uczucie przez te lata tylko urosło. Uważam tylko, że ukrywanie go do niczego nie prowadzi. Powinnaś mu powiedzieć, co do niego czujesz.
Zoe spojrzała na mamę ze smutkiem w oczach.
- Ale jeżeli on nie odwzajemnia moich uczuć? Jeżeli nie czuje do mnie tego, co ja czuję do niego?
- Jeżeli tego nie sprawdzisz, nigdy się nie dowiesz - odpowiedziała mama.
Zoe jednak wcale nie była przekonana.
- Poza tym, mamo, nawet jeżeli on mnie kocha, jakie to ma znaczenie? Ja już po wakacjach wyjeżdżam na studia. Daleko stad. Nie wiem, kiedy znowu tu wrócę i kiedy go znowu zobaczę. Mam zdobyć jego miłość tylko na lato, a potem stracić ją ponownie?
- Kochanie, a kto tu mówi o stracie? - zapytała zdumiona mama.
- Mamo, przecież to jest oczywiste. Pójdziemy na studia w zupełnie różnych miejscach. Nie będziemy się mogli widywać za często. Nie będziemy mieli ze sobą stałego kontaktu. To oczywiste, że takie coś musi się rozpaść.
- Kochanie, przecież teraz jest dużo łatwiej niż kiedyś. Oprócz telefonów są wideorozmowy, istnieją także maile i inne rzeczy. Jest mnóstwo sposobów na to, abyście mogli kontaktować się ze sobą codziennie.
- Mamo, a ty wierzysz w związki na odległość?
- Oczywiście, kochanie. A ty nie?
- Mój rozum mówi mi, że one nigdy się nie udają.
Mama uśmiechnęła się pobłażliwie do córki, podeszła do niej i delikatnie ją pocałowała w czoło, mówiąc:
- To dobrze, że masz taki mądry i analityczny umysł, ale pamiętaj, że nauka nie jest w stanie wszystkiego wyjaśnić. Pewne rzeczy są dla niej niezrozumiale. I w tych kwestiach należy się słuchać swego serca.
Następnie kobieta pogłaskała rude włosy córki, w tym niesforny kosmyk przy prawym uchu, od niepamiętnych czasów farbowany ciągle przez Zoe na niebiesko i dodała:
- Spróbuj posłuchać czasami swojego serca, kochanie, nie tylko rozumu. Kto wie? Może serce pozytywnie cię zaskoczy? Sprawdź sama.
Po tych słowach, mama wyszła z pokoju, pozostawiając Zoe z jej własnymi myślami.

***



Gigio powrócił zadowolony do domu po rozmowie z Bobem. Kiedy tylko się w nim znalazł, od razu poszedł do swej tajnej kryjówki, jaką był domek na drzewie zasadzonym w ogrodzie Zoe. Tam spotkał się z Drużyną G, która wysłuchała jego relacji na temat misji u Boba. Wiadomości były pozytywne, dlatego przyjaciele Gigia zareagowali na to wielkim entuzjazmem.
- Jak widzicie, moje podejrzenia, że Bob kocha Zoe znalazły potwierdzenie w faktach - mówił zadowolony z siebie Gigio - Oczywiście cała sprawa mogłaby już być załatwiona, gdybym nie dał słowa Zoe, że nigdy nie powiem Bobowi, co ona do niego czuje.
Drużyna G smętnie zwiesiła łepki na te informację. Gigio jednak nie należał do osób, które zrażają się tego rodzaju drobiazgami. Zwłaszcza, jeśli mają właśnie w głowie ułożony plan działania.
- Ale spokojnie, przecież nie poddamy się dlatego, że pojawiła się przeszkoda na naszej drodze, prawda? Poza tym, wracając do domu, obmyśliłem sobie bardzo dokładny plan działania. Wiem, jak sprawić, aby oboje dowiedzieli się o tym, co do siebie czują, a jednocześnie nie złamać danego słowa.
Drużyna G nadstawiła mocno uszu, słuchając bardzo uważnie tego, co ma im do powiedzenia ich lider, który uśmiechnięty wpatrywał się w nich i mówił:
- Posłuchajcie, co pomaga zrozumieć zakochanej osobie, że kocha i musi o tę swoją ukochaną osobę walczyć?
Zwierzaczki nie umiały odpowiedzieć na to pytanie, na co jednak Gigio wcale nie liczył, gdyż szybko dodał:
- Zazdrość, moi kochani! Zazdrość! Jeśli jedno poczuje się zazdrosne o drugie i poczuje, że musi walczyć o zachowanie swojego uczucia, to zrobi to i osiągnie w tej sprawie sukces. Oczywiście, musi mieć też przekonanie, że ma o co walczyć. Bo jeśli pomyśli, że ukochana osoba kocha innego, to nie będzie walczyć, bo jaki sens ma taka walka? Jeśli jednak będzie wiedział, że ukochana osoba go kocha i ma zagrożenie tylko w osobie rywala, który zabiega o jego ukochaną, to wtedy już będzie walczył i to jak lew! Tak, jestem tego pewien! Dlatego musimy zrobić tak, aby Zoe poczuła się zazdrosna o Boba, ale żeby też nie pomyślała, że Bob uwodzi inną, bo inaczej nie będzie chciała o niego walczyć. To samo tyczy się Boba. Musi się poczuć o nią zazdrosny, ale nie może pomyśleć, że ona kocha innego, tylko to, że może pokochać innego, jeśli on się nie zdeklaruje. Dopiero wtedy ich walka nie tylko będzie miała sens, ale i się uda! Tak! Jestem najbardziej romantyczną myszką na świecie! A przy okazji też najgenialniejszą. Ale do rzeczy. Teraz pora przejść do drugiego etapu mojego planu, a zacząć go trzeba od napisania odpowiednich listów do odpowiednich osób.
Chwile później, Gigio przygotował sobie kartki papieru oraz długopis, potem położył się na brzuchu i machając wesoło nóżkami, zaczął pisać to, co mu przyszło do głowy, a co wydawało mu się romantyczne i prowokujące zarazem do walki o ukochaną osobę. Trochę mu to zajęło, bo choć od jakiegoś czasu umiał już pisać, to musiał się starać, aby nie zostawiać błędów ortograficznych. Taki detal byłby w stanie go zdemaskować, bo przecież rzekomi autorzy listów, pod których chciał się podszyć, nie robili błędów. Oczywiście było w tej sprawie niezbędne korzystanie ze słownika ortograficznego, przez co praca się przedłużyła, ale w końcu udało mu się napisać oba listy. Zadowolony z wyników swoich starań, Gigio uśmiechnął się do przyjaciół, po czym przeczytał na głos oba listy. Pierwszy szedł tak:

Drogi Bobie,

Jak na pewno dobrze wiesz, od dawna mam do Ciebie słabość i to wielką. To jest prawdziwą słabość i nie powinieneś w to wątpić. Niestety, ciągle kręciłeś się koło tej uroczej, ale w ogóle pozbawionej gustu Zoe i dlatego nie chciałam być tą trzecią. Teraz jednak, skoro Zoe ma pojechać na studia i raczej prędko się tu nie zjawi, na pewno będziesz się czuł samotny. Pamiętaj jednak, że w tak cudownym mieście nikt nigdy nie jest sam, jeśli oczywiście tego nie chce. Ja mogę Ci pomoc zwalczyć Twoją samotność. Może zaczniemy od wspólnej wycieczki na szkolny bal maturalny? Jeśli jesteś za tym, bądź pod moim domem na swoim super i bardzo słodkim (podobnie jak i Ty) rowerze o godzinie 18:00. Pamiętaj, jestem pewna, że jesteś dżentelmenem, a dżentelmen nie odmawia prośbie damy, którą niewątpliwie ja jestem.
Całuski i moc przytulasków.

Twoja Twyla.


Gigio uśmiechnął się zadowolony, będąc przekonany, że Twyla nie tylko by mogła, ale wręcz potrafiłaby napisać taki list. Potem przeczytał drugi, który szedł w taki oto sposób:

Kochana Zoe,

Ponieważ kończymy szkołę i wiem, że nie będzie innej okazji, muszę Ci coś ważnego powiedzieć. Od dawna mi się podobasz. Niesamowicie mi się podobasz. Ale ciągle kręciłaś się koło Boba i czułem, że nie mam u Ciebie szans. Jednak nie chcę tracić okazji teraz, skoro jest już koniec szkoły i nie wiem, kiedy będzie ona jeszcze przede mną. Wiedz, że pójdę za Tobą nawet na koniec świata, jeśli tylko o to mnie poprosisz. Dlatego proszę, zacznijmy tę wspólną wędrówkę od pójścia na bal maturalny we dwoje. Jeśli się zgodzisz, czekaj na mnie pod swoim domem o godzinie 18:00.

Twój Joe.


Gigio uśmiechnął się zadowolony i zwinął oba listy w rulony, po czym zaraz zwrócił wzrok w kierunku swoich przyjaciół, mówiąc:
- A teraz posłuchajcie. Jeden z tych listów dostanie Bob, niby przez pomyłkę. Musi wiedzieć, że Zoe ma innego adoratora, ale jeszcze nic do niego nie czuje, ale to się może zmienić i dlatego właśnie on musi o nią zawalczyć, jeśli chce żyć z nią długo i szczęśliwie. Rozumiecie?
Drużyna G skinęła główkami na znak potwierdzenia.
- Świetnie. Z drugim listem sprawa ma się nieco trudniej. Zoe nie może go od nas dostać, bo jeśli my jej damy ten list, zaraz się we wszystkim zorientuje i nici z naszego planu. Ale spokojnie. Damy ten list Emily, jej najlepszej przyjaciółce.
Drużyna G zrobiła zdumione miny, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Gigio zaś szybko pospieszył z wyjaśnieniami.
- Bo widzicie, Emily jako wierna przyjaciółka, będzie oburzona takim listem od Twyli i na pewno powie o wszystkim Zoe. A wtedy Zoe zmobilizuje się do tego, aby wyznać Bobowi miłość, zanim będzie za późno. Już rozumiecie?
Teraz jego przyjaciele zrozumieli i zareagowali entuzjazmem na jego słowa.
- Doskonale! A zatem listy zostają tutaj i wy je pilnujcie. A jutro w południe, gdy zaczną się szykować do balu, rozpoczniemy drugi akt akcji kryptonim „Bob i Zoe razem na zawsze”. I bez nerwów, pamiętajcie o tym. Wszystko się na pewno uda. Bo w końcu, co może pójść nie tak? To plan bez dziur.
Drużyna G zgodziła się z nim, a ponieważ noc już nadeszła, powoli ułożyli się w domku na drzewie do snu. Gigio zaś wrócił do domu Zoe, zjadł dwie kanapki z serem, które pozostawiła mu mama i udał się po schodach na górę do swojego pokoju. Kiedyś mieszkał w jednym pokoju z Zoe, ale odkąd dziewczynka zaczęła dorastać, zmienił lokalizację drewnianego domku, w którym to miał sypialnię, na ścianę w jednym z dodatkowych pokoi gościnnych. Zanim jednak tam poszedł, w dyskretny sposób zajrzał do pokoju Zoe. Zobaczył dziewczynę w nocnej koszuli, jak siedzi na łóżku i przegląda coś na tablecie. Słysząc, jak ona wzdycha, domyślił się łatwo, że muszą to być zdjęcia jej i Boba. Poczuł, że naprawdę żal mu swojej serdecznej przyjaciółki i tym bardziej utwierdził się w przekonaniu, iż musi jej w tej sprawie pomóc.
Zoe tymczasem rzeczywiście przeglądała zdjęcia swoje i Boba, wzdychając przy tym smutno, gdyż przypominała sobie wiele wspólnych zabawnych perypetii, jakie ich spotkały, a które uwieczniły te zdjęcia. Ich wspólną sprzedaż ciastek, ich wycieczkę do zoo, stworzenie przez Boba lodowiska na ulicy, przygotowywanie kolacji dla ważnego profesora z pracy mamy, konkurs talentów, wyścig rowerowy, czy wreszcie odbicie Gigia z rąk ochroniarzy, gdy na chwile został gwiazdą i nieco od tego zbzikował. To wszystko były cudowne wspomnienia i smuciło Zoe to, że nie tylko już one nie wrócą, ale jeszcze nie będzie szans na to, aby przydarzyły się im podobne perypetie.
Zasmucona tym faktem, otarła łezkę z oka, kiedy nagle zobaczyła Gigia, jak stoi w drzwiach jej pokoju. Szybko odłożyła tablet i spytała:
- Coś się stało, Gigio?
- Nie, Zoe. Nic takiego. Chciałem ci tylko powiedzieć „Dobranoc”. A więc już mówię, dobranoc!
- Dobranoc, Gigio - odpowiedziała mu Zoe i położyła się na łóżku, patrząc ze smutkiem w sufit.
Gigio zaś pociągnął lekko drzwi od jej pokoju, aby się przymknęły, po czym ruszył w kierunku swojego drewnianego domku-sypialni, mówiąc:
- Nie bój się, Zoe. Jutro jest wielki bal maturalny, a na nim będziesz bardzo szczęśliwa jako dziewczyna Boba, albo ja nie nazywam się Topo Gigio. Tak, noc jutrzejsza będzie nocą balu i miłości. Dzięki niej, jak mówi piosenka, zapomnicie jeszcze raz o tym, że wam było źle, bo na to jeszcze przyjdzie czas, kiedy wstanie dzień.
Zaraz potem zaczął sobie nucić pod nosem:
- Daj mi tę noc. Tę jedną noc.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 16:57, 12 Mar 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:20, 11 Mar 2024    Temat postu:

***



Następnego dnia wszyscy przygotowywali się do balu maturalnego. Mieli już gotowe kostiumy, wystarczyło tylko zjeść śniadanie, potem obiad, upiększyć się w odpowiedni sposób poprzez kąpiel i inne dodatkowe atrakcje, a potem założyć na siebie stroje na i ruszyć do szkoły. Bal zaczynał się o 19:00 i miał trwać do bardzo późnych godzin nocnych. W końcu maturzyści skończyli już szkołę, byli także już pełnoletni i mogli sobie na takie szaleństwo pozwolić. Nastrój radosnej zabawy udzielił się wszystkim, nawet Zoe, chociaż ta wielkich powodów do wesołości nie posiadała. Mimo to, nawet ona wzięła dziś porządny prysznic, nasmarowała ciało kremem i do tego godzinę spędziła z maseczką upiększającą na twarzy, co przy okazji nieco przeraziło Gigio, kiedy ją przypadkiem w niej zobaczył. To ostatnie nieco rozbawiło Zoe i poprawiło jej delikatnie humor, jednak nie na tyle, aby była w stanie w pełni się cieszyć balem maturalnym. Nie wiedziała oczywiście, że jej drogi mysi przyjaciel za pomocą sprawnie przeprowadzonego planu zamierza tak poprowadzić sytuacje, aby miała jednak powody do radości i to wielkie.
W odpowiednim momencie, wymknął się z domu do domku na drzewie, a tam już czekała na niego Drużyna G. Zadowolony dzielny gryzoń przystąpił do wykonywania swojego zadania.
- Drużyno G, czas rozpocząć drugi etap naszego znakomitego planu. Szybko, wskakujcie w nasz Gigiobus i ruszajmy w drogę! I pamiętajcie, że wiele zależy od powodzenia tej misji.
Zwierzaki szybko wskoczyły wraz z nim do małego samochodzika, który był niegdyś zabawką, ale przerobiony przez Boba został pojazdem Drużyny G. Jechali szybko i nim się obejrzeli, dotarli do domu Emily. Tam zaś Gołąbek podleciał do drzwi i nacisnął nóżkami dzwonek. Nie minęło wiele czasu, a otworzyła im Emily, ubrana już w swój strój. Wysoka i szczupła dziewczyna o brązowych włosach i oczach tej samej barwy, poprawiła sobie delikatnie na nosie okulary, aby lepiej się przyjrzeć osobom, które ją odwiedziły i uśmiechnęła się zadowolona na ich widok.
- Drużyna G? Co wy tu robicie?
- Roznosimy specjalną przyjacielską pocztę - odpowiedział Gigio i spojrzał zdumiony na dziewczynę - A ty za kogo się przebrałaś, tak z ciekawości?
- Jak to, nie widać tego? - zachichotała Emily, okręcając się dookoła - Jestem Kleopatrą.
Gigio przyjrzał się dziewczynie uważnie. Faktycznie, jej strój przypominał i to bardzo mocno kostium, jaki nosiła na sobie Liz Taylor w tym słynnym filmie „Kleopatra” z lat sześćdziesiątych. Oczywiście, Gigio nie pamiętał, aby ta sławna królowa kiedykolwiek nosiła okulary, taktownie jednak zachował tę uwagę dla siebie, zamiast tego mówiąc:
- No faktycznie, nie poznałem od razu. Ale wybacz, spieszymy się. Tu jest list od wielbiciela do ciebie. My musimy już jechać, na razie!
Po tych słowach, wręczając w międzyczasie list Emily, odjechał wraz ze swą drużyną Gigiobusem. Udawał przy tym, że nie słyszy, jak dziewczyna otwierając list zauważa, że nie jest on do niej i woła za nimi:
- Hej, Gigio! Czekaj, to list do Boba!
Gigio nie odjechał jednak daleko. Wraz ze swoją załogą zaczaił się w pobliżu domu Emily i z bezpiecznego miejsca obserwował sytuację. Tak jak przewidział, Emily przeczytała otwarty przez siebie list, zrobiła przerażoną i zarazem zdumioną minę, po czym wbiegła do domu.
- Tak jak myślałem. Zaraz zawiadomi o wszystkim Zoe i będzie się działo. A teraz pora na Boba.
Drużyna G ruszyła autem w kierunku domu Boba. Mimo, iż nie miał on na to za wielkiej ochoty, postanowił skorzystać z możliwości pójścia na bal maturalny i dobrze się tam bawić, o ile oczywiście było to możliwe w jego przypadku. Bardzo z siebie zadowolony Gigio zadzwonił do jego drzwi, a potem w taki sam sposób, jak to mialo miejsce z Emily, wręczył mu list i odjechał. Bob oczywiście szybko się zorientował, że to list do Zoe, ale kiedy nie zobaczył już swoich zwierzęcych przyjaciół w pobliżu, spojrzał na tajemnicze pismo i je przeczytał. Obserwujący wszystko z bezpiecznej dla siebie odległości, Gigio bez trudu zauważył, że chłopak poważnie przejął się listem i wbiegł do domu, aby się przygotować do wyjścia, a następnie wybiegł z niego w stroju d’Artagnana i ze szpadą u boku, rzecz jasna gumową, ale dodającą mu uroku i powagi zarazem.
- Doskonale, Drużyno G! - zawołał zachwycony Gigio, zacierając przy tym łapki z radości - Wszystko idzie zgodnie z planem. Teraz zostaje nam tylko czekać na rozwój wypadków.
Biedny Gigio. Nie wiedział, że nie wszystko szło tak idealnie, jak to sobie wyobrażał. Bob co prawda wściekł się po przeczytaniu listu rzekomo pisanego do Zoe, ale nie pobiegł do niej, aby wyznać jej miłość, a do swojego rywala, aby się z nim rozmówić jak mężczyzna z mężczyzną. Szybko, dysząc żądzą zemsty i wielką zazdrością, zaczął dzwonić raz po raz w dzwonek do drzwi Joe, aż ten w końcu mu otworzył. Chłopak o wyraźnie azjatyckich rysach twarzy, miał już na sobie strój Rzymianina, gdyż przebrał się za Marka Antoniusza. Zdziwił go bardzo widok przyjaciela i zapytał:
- Bob, co ty tu robisz? Nie za wcześnie jeszcze na bal?
Bob jednak spojrzał na niego groźnie i rzekł:
- Joe, chcę ci powiedzieć, że czego jak czego, ale nigdy bym się po tobie nie spodziewał takiego świństwa. Myślałem, że jesteśmy kumplami na dobre i na złe, a tymczasem za moimi plecami robisz mi coś takiego.
- Nie rozumiem, co masz na myśli, stary.
- Mówię o tej twojej sekretnej miłości. Już łapiesz?
Joe zmieszał się, wyraźnie zaniepokojony tym, co usłyszał. Nerwowo potarł sobie ciemię dłonią i zaczął się jąkać, po czym w końcu wykrztusił:
- A skąd o tym wiesz?
- Nie ważne, skąd wiem. Ważne, że zachowałeś się wyjątkowo podle wobec mnie i wobec naszej przyjaźni.
Joe zmieszany przystąpił z nogi na nogę i wymamrotał:
- Wiem, powinienem był ci o tym powiedzieć od razu, ale jakoś nie umiałem. Chciałem zrobić to na balu. To miała być niespodzianka dla was wszystkich.
- No i wyszła ci niespodzianka, jeszcze jaka! - zawołał Bob - Odebrałeś mi moją ukochaną! Dziewczynę, którą od dawna kocham i choć nie miałem odwagi jej tego powiedzieć, nie miałeś prawa korzystać z okazji i ją nikczemnie uwodzić!
Mówił nieco patetycznym i wzniosłym tonem, ale strój, który nosił, udzielił mu klimatu tego rodzaju rozmów.
- Jak to? Więc ty też ją kochałeś? - zdziwił się Joe.
- Aha, więc będziesz teraz zgrywać nieświadomego? Wybacz, ale to i tak ci nic nie pomoże. Jest tylko jeden sposób, abyś mi zapłacił za tę zdradę przyjaźni!
Po tych słowach, Bob zdjął rękawicę i cisnął ją w twarz Joe.
- Wyzywam cię na pojedynek! I masz mi dać satysfakcję natychmiast!
Joe, w którym obudził się duch walki, spojrzał na niego bojowo i powiedział:
- W porządku! Gdzie mamy walczyć?

***



W tym samym czasie, gdy Bob biegł na spotkanie z Joe, do domu Zoe ktoś nagle zapukał. Mama Zoe otworzyła drzwi i zauważyła stojącą na progu Emily.
- Witaj, Emily. Piękny kostium Kleopatry.
- Witam, pani Lauro. Bardzo dziękuję. Jest jeszcze Zoe?
- Tak, kończy się szykować. Wejdź, proszę.
Kobieta wpuściła Emily do środka, a ta od razu poszła poszukać przyjaciółki. Zastała ją wychodząca właśnie z łazienki, gdzie dziewczyna kończyła zmywać z siebie maseczkę upiększającą. Miała już na sobie swój strój, w którym chciała iść na bal. Bardzo zaskoczyła ją obecność najlepszej przyjaciółki.
- Emily? Co tu robisz? Fajny kostium.
- Dzięki - odpowiedziała Emily - Ale ja nie po pochwały. Słuchaj, dostałam dziś taki oto list i myślę, że powinnaś go przeczytać.
To mówiąc, wręczyła przyjaciolce otrzymany od Gigio list. Zoe dość szybko zauważyła, że jest on do Boba, ale mimo to przeczytała go. Kiedy tylko skończyła to robić, złość się w niej zagotowała. Emily nigdy nie widziała jej aż tak wściekłej. Dla pewności, aby nie paść ofiarą jej gniewu, cofnęła się o kilka kroków.
- Jak ona śmie pisać do niego takie rzeczy?! - krzyknęła Zoe - A myślałam, że obie jesteśmy przyjaciółkami! To świństwo, którego nie można wybaczyć! Emily, idziemy! Mam z tą zdrajczynią do pogadania!
Emily uśmiechnęła się zadowolona, bo takiej właśnie reakcji spodziewała się po Zoe i obie zeszły po schodach na dół, gdzie Zoe założyła szybko buty i zaraz wyszła z domu, nawet nie żegnając się z mama, która zdumiona obserwowała ją, jak wraz z przyjaciółką opuszczają teren ich posesji i udają się w kierunku domu Twyli. Nie wiedziała, po co tam idą, ale uznała, że pewnie chcą przygotować się wspólnie do balu, więc wzruszyła tylko ramionami i wróciła do swoich zajęć.
Tymczasem Zoe z Emily dotarły do domu Twyli i tam Zoe zapukała mocno do drzwi rzekomej rywalki. Chwilę później otworzyła im wysoka oraz przesadnie chuda Mulatka w stroju z XVIII wieku i dużej, podniesionej do góry fryzurze.
- Co tam, moje drogie? O co chodzi? - zapytała.
- Twyla, musisz mi wyjaśnić... - zaczęła Zoe i nagle przerwała - Zaraz, a ty za kogo się przebrałaś?
- Jak to? Za Marię Antoninę, oczywiście. Królowa Francji i elegancji.
Zoe spojrzała na Emily z ironią w oczach. No tak, ona zawsze uwielbiała być królową wdzięku i stylu. Ale nie zmieniało to faktu, że była przy okazji wstrętną zdrajczynią, która próbowała uwieść Boba. Co prawda, już wcześniej stosowała w jego przypadku swoje sztuczki, zwykle przymilając się do niego, kiedy coś mu się udawało lub osiągał jakieś sukcesy, ale Zoe nigdy nie sądziła, że ta posunie się o wiele dalej w swoich działaniach. Dlatego musiała jej wygarnąć, co o tym myśli.
- Słuchaj, Twyla. Różnie między nami bywało, ale nie wiem, jak możesz mi zrobić coś tak podłego.
- Ale niby co takiego? O co ci chodzi? - zapytała Twyla.
- Nie udawaj! Napisałaś list do Boba z prośbą, żeby partnerował ci na balu i jeszcze kpiłaś sobie w tym liście ze mnie! Jak mogłaś coś takiego zrobić?!
To mówiąc, Zoe wyciągnęła list z kieszeni i podała go Twyli. Ta przeczytała go i uśmiechnęła się ironicznie, mówiąc:
- Wiesz, Zoe. Myślałam, że mnie nieco lepiej znasz. Owszem, Bob bardzo mi się podoba i chętnie bym mu otarła łezki po tobie, ale nie znaczy to zaraz, żebym pisała do niego takie listy. Poza tym, to nie jest moje pismo.
- Nie twoje? - zdziwiła się Zoe i wyrwała jej list, po czym zaczęła uważnie mu się przyglądać.
- No oczywiście, że nie. Chyba nie sądzisz, że dziewczyna z klasą, taka jak ja, mogłaby stawiać takie kulfony, prawda?
Zoe i Emily przyjrzały się listowi bardzo uważnie, aż Zoe z nich zobaczyła na liście ślad mysiej łapki. Pokazała go Emily, która powiedziała:
- Wiesz, Gigio go trzymał długo w łapkach, zanim mi go podał. Może więc to stąd ten odcisk?
Zoe spojrzała na przyjaciółkę jeszcze bardziej zdumiona.
- To Gigio dał ci ten list?
- Zgadza się. To on - odpowiedziała Emily.
- A więc chyba zaczynam rozumieć, co się tu dzieje. Ktoś nam zrobił niezbyt mądry dowcip.
Nagle do furtki w ogrodzeniu Twyli poszedł Tatum, ich kolega, będący teraz wysokim, nieco pulchnym i umięśnionym blondynem w stroju Elvisa Presleya.
- Hej, Twyla! Jesteś gotowa? Bo mieliśmy iść!
- Pewnie, że jestem - odpowiedziała Twyla - Ale ty chyba miałeś być w stroju króla Ludwika XVI, mam rację?
- Nic z tego! Ja nie będę nakładać tych kretyńskich pończoch! Mam jeszcze swoją godność - zawołał urażony Tatum - Wolałbym już być katem, lepsza fucha przy takiej królowej. Ale niestety, stroju kata nie było.
Twyla zrobiła urażoną minę, a Emily i Zoe parsknęły śmiechem.
- Hej, dziewczyny, a wiecie, co się stało? - zapytał Tatum - Widziałem przed chwilą, jak Bob i Joe idą do parku. Będą się pojedynkować czy coś w ten deseń.
Dziewczyny krzyknęły przerażone i zdumione, gdy to usłyszały. Bob i Joe się chcą pojedynkować? Ale po co? I o kogo lub o co? Przecież oni zawsze się lubili. Co mogło ich aż tak poróżnić? Emily szczególnie mocno się przeraziła i kładąc ręce na policzkach, zawołała:
- Musimy ich powstrzymać, zanim sobie coś zrobią!
- Tak, a potem poszukamy Gigia - powiedziała ze złością w głosie Zoe - Bo coś czuję, że ten pojedynek to również jego sprawka.

***



Bob i Joe dotarli do parku, gdzie akurat nikogo nie było. Mieli więc całkiem dużo przestrzeni dla siebie oraz pełną swobodę działania. A co ważniejsze, nikt im nie mógł przeszkodzić w rozstrzygnięciu honorowej sprawy, a ten aspekt również miał dla nich istotne znaczenie.
- Dobrze, mój fałszywy przyjacielu - powiedział Bob, gdy już się ustawili do pojedynku - Widzę, że czas i miejsce nam sprzyjają, więc nie ma na co czekać. Stań do walki i daj mi satysfakcję z powodu popełnionej przez ciebie nikczemnej zdrady!
Joe spojrzał na przyjaciela z niepokojem, ale i taką ilością odwagi, jaką tylko z siebie zdołał wykrzesać.
- Rozumiem, że walczymy na bron białą, mam rację? - zapytał.
- Otóż to, koleżko - odpowiedział Bob i wydobył szpadę - Walcz i pokaż, na co cię stać!
Joe wydobył więc miecz rzymski, który jako broń krótka, nijak się nie miał do broni posiadanej przez Boba, ale ostatecznie nie był to czas i miejsce na dobór odpowiedniego oręża. Stanęli więc do walki, krótki miecz kontra długa szpada. Jednak ledwie zadano kilka ciosów, a Bob, który od dawna chodził na szermierkę, bez większych trudności wytracił miecz przeciwnikowi. Ten z furkotem poleciał w krzaki, a Joe upadł na kolana, przerażony tym, co się zaraz stanie. Bob jednak nie zadał mu ciosu szpadą, zresztą i tak nie mógłby tego zrobić, skoro broń była tylko atrapą do jego kostiumu, a zamiast tego spojrzał zdziwiony na przeciwnika, po czym podrapał się lekko po głowie i zapytał:
- Nie no, już? Tak szybko? Spodziewałem się przynajmniej pół godziny, a w każdym razie na pewno kwadransa dość ostrej walki. Nie sądziłem, że taka z ciebie noga w tej kwestii.
Następnie spojrzał na niego groźnie i zawołał:
- I ktoś taki ukradł mi miłość mojego życia?!
- STAĆ!
Dziki dziewczęcy krzyk rozległ się nagle po parku i na miejsce pojedynku wbiegła przerażona Emily, z szoku o mało nie gubiąc okularów. Podbiegła ona do chłopaków i zawołała groźnie:
- Bob! Joe! Przestańcie natychmiast! Co wy wyprawiacie?!
Następnie podeszła do Joe i zapytała:
- Nic ci nie zrobił?
- Nie, tylko napędził stracha - odpowiedział Joe.
Emily uściskała go bardzo mocno, co zdziwiło Boba. Przecież Joe kochał się w Zoe, przecież to do niej pisał miłosny list. Dlaczego teraz ściska się z Emily? To nie miało najmniejszego sensu.
Jednak nie dano mu było zbytnio się nad tym zastanowić, ponieważ Emily nagle wzięła się pod boki i spojrzała na niego tak groźnie, że aż zadrżał ze strachu. Nigdy nie widział tej uroczej kujonki aż tak wściekłej. Ten widok zdecydowanie potrafił odebrać odwagę nawet największym twardzielom.
- Bob, co ci odbiło? Dlaczego atakujesz mojego chłopaka?!
Boba zamurowało. Czego jak czego, ale tego to on się nie spodziewał.
- Twojego chłopaka? Jak to? Hola, hola, koleżanko! O czym ty do mnie teraz mówisz? Jak to, to wy jesteście razem?
- No tak, oczywiście - odpowiedziała Emily - Od niedawna. Chcieliśmy wam to powiedzieć podczas balu i zrobić wam niespodziankę.
Bob poczuł się dziwnie zmieszany, jednak tylko na chwilę, gdyż natychmiast odzyskał animusz i zawołał:
- Skoro jesteście razem, to dlaczego on pisał list miłosny do Zoe?
To mówiąc, wyciągnął wyżej wspomniany list i pokazał go Joe i Emily. Oboje spojrzeli na niego zdumieni, przy czym Joe bardziej, gdyż jego ukochana zaczęła się już powoli czegoś domyślać.
- Przecież ja tego nie pisałem. To nawet nie jest moje pismo - powiedział Joe.
- Jak to, nie twoje? To niby czyje? - zapytał coraz bardziej zdumiony Bob.
- Ja się chyba domyślam - odpowiedziała Emily i wyciągnęła z kieszeni list, który był rzekomo od Twyli do Boba, po czym zaczęła im się uważnie przyglądać - No tak, to jest to samo pismo. Nie ma dwóch zdań. Te listy pisała ta sama osoba.
- Zaraz, Emily, ty też dostałaś taki list? - jęknął Bob, który już nic z tego nie rozumiał.
- Nie taki sam, ale podobny - odparła Emily.
- Nic z tego nie rozumiem - stwierdził Joe, drapiąc się po głowie z nerwów.
- A ja chyba zaczynam rozumieć - stwierdziła jego dziewczyna - Ktoś nam tu zrobił głupi dowcip. I chyba nawet wiem, kto.
- Ale moment, wyjaśnijmy sobie coś - odparł na to Joe - Bob, powiedz mi, to nie o Emily ci chodziło, kiedy powiedziałeś, że rzekomo ukradłem ci miłość życia?
- O Emily?! - zawołał Bob - Oczywiście, że nie. Lubię ją i tyle. Ale nie o nią mi chodziło.
- Czyli nie kochasz Emily?
- Ja? Pewnie, że nie! Ja kocham Zoe i to od bardzo dawna! No, a kiedy dzisiaj dostałem ten list, to...
- Naprawdę, Bob?
Bob odwrócił się za siebie kompletnie zaszokowany, kiedy usłyszał za sobą jakiś dziewczęcy głos. Zobaczył, że niedaleko niego stoją Zoe, Twyla i Tatum. Na ich widok zmieszał się jeszcze mocniej, a już zwłaszcza, kiedy zobaczył Zoe, która nie odrywała od niego wzroku, mając lekko otwarte usta i nie mogąc wyjść spod wrażenia tych słów, które właśnie on wypowiedział.
- Bob, czy to prawda? Naprawdę mnie kochasz?
Chłopak zmieszał się i próbował zrobić jeden ze swych bardzo zwariowanych uśmiechów, ale groźna mina na twarzy Zoe sprawiła, iż odpuścił sobie ten pomysł i tylko westchnął smutno, opuścił głowę w dół i powiedział:
- Tak, Zoe. To prawda. Kocham cię. Kocham cię od pierwszego spotkania, ale chyba długo tego nie rozumiałem, bo byliśmy dziećmi. Ale potem, gdy zaczęliśmy dorastać, zrozumiałem to i chciałem ci wiele razy powiedzieć, ale nie umiałem. To moja największa słabość, ja chyba nie umiem za dobrze mówić o uczuciach. A do tego bałem się stracić twoją przyjaźń i dlatego nic nie mówiłem, tylko teraz, kiedy dostałem ten list i myślałem, że Joe może zdobyć twe serce, poczułem taką złość, że chciałem go ukarać, ale już w zasadzie sam nie wiem, po co.
Ze smutkiem w oczach spojrzał na Zoe i powiedział:
- Prawda jest taka, że cię kocham, moja droga i słodka Zoe. Tylko z tobą tak się cudownie czuję. Tylko z tobą jestem zdolny przenosić góry. Tylko przy tobie mam zawsze dość siły do każdego działania. Kocham twoje zielone oczy, twoje piękne rude włosy, ten niebieski niesforny kosmyk, twój uśmiech, twój głos i to, jak zawsze dobrze na mnie działasz. Kocham twoją miłość do nauki, kocham nasze wspólne seanse filmowe, kocham czuć cię przy sobie, trzymać cię za rękę i jechać z tobą na rowerze. No, po prostu kocham cię. Zoe, co ci jest?
Bob zauważył, że z oczu Zoe zaczynają nagle cieknąć łzy. Najpierw jedna, a potem kolejne, aż w końcu rozpłakała się na całego i rzuciła się Bobowi na szyję, mocno się do niego przytulając i wołając:
- Bob, mój kochany! Mój jedyny! A więc to prawda! Kochasz mnie! A ja, jak głupia bałam ci się powiedzieć przez te wszystkie lata, że też cię kocham! Że od dawna marzę, aby usłyszeć od ciebie to, co usłyszałam przed chwilą.
Bob zdumiony i w lekkim szoku, ale wzruszony objął mocno do siebie Zoe i gdy podniosła na niego wzrok, delikatnie otarł jej łzy z oczu i powiedział:
- Więc mogę cię kochać bez obaw, że cię stracę? I naszą przyjaźń także?
- Tak, jeśli tylko chcesz.
Przyjaciele patrzyli na to wszystko wzruszeni. Nawet Tatum, chociaż słynął z bycia twardzielem, otarł łzę z oka, kiedy to widział, jednak po cichu warknął do Joe, który jako jedyny to zauważył, że zrobi mu krzywdę, jeśli komukolwiek o tym powie.
- Och, Zoe - powiedział po chwili Bob - Tak bardzo się cieszę, że nie muszę już tego przed tobą ukrywać. I chciałbym cię zapytać, czy może zostaniesz...
- Nie, Bob. Nie mogę - przerwała mu Zoe, domyślając się, o co chce ją prosić.
Wszyscy zebrani zareagowali na to okrzykiem zdumienia. Jak to? Zoe zawsze przecież marzyła o miłości Boba i odwrotnie także. A teraz może ją mieć i mimo to tego nie chce? Co to za dziwne pomysły? O co tutaj chodziło?
Nagle zza krzaków rozległ się głośny płacz i krzyk rozpaczy. Wszyscy, jak na zawołanie, spojrzeli w kierunku, z którego on dobiegł i zauważyli Gigia, jak wraz z Drużyną G wychodzi ze swojej dotychczasowej kryjówki, płacząc wniebogłosy.
- Nie, to takie niesprawiedliwe! Zoe, Bob! Musicie przecież być razem! A ja tak wiele wysiłku włożyłem w to wszystko, żeby was połączyć i co?! I wszystko na nic?!
- A więc miałam rację! Te listy to twoja sprawka! - zawołała oburzona Emily.



Gigio od razu przestał płakać i spojrzał na dziewczynę, która wpatrywała się w niego groźnym spojrzeniem. Podobnie morderczy wzrok wpijali w niego także Bob, Zoe, Twyla, Joe i Tatum. Od razu przeszedł mu smutek. Zamiast niego poczuł strach o swoje życie. Uśmiechnął się więc głupkowato i powiedział:
- He he he. Sery bajery, co ty wygadujesz? Jakie listy?
- TE LISTY! - zawołała oburzona Emily, podkładając mu je pod nos.
Gigio zachichotał nerwowo i powiedział:
- Ach, te listy! Zupełnie o nich zapomniałem. Faktycznie, mogłem je napisać i potem przez nieostrożność dostarczyć tobie i Bobowi, ale przecież nie chciałem... Żeby tak się wszystko... No wiecie, pokręciło.
- Możesz więc wyjaśnić nam, czego chciałeś, koleżko? - spytał groźnie Bob.
- Właśnie! Po co wmawiałeś Zoe i Emily, że się kocham w Bobie? - zapytała Twyla.
- A Bobowi, że ja się kocham w Zoe? - dodał Joe.
- Chciałeś nas wszystkich skłócić? Po co? - spytała Zoe.
- Nie no, ależ skąd! To zupełnie nie tak - zawołał przerażony Gigio - Ja tylko chciałem, żeby Bob i Zoe byli wreszcie razem i dlatego napisałem te listy, aby się zrobili o siebie zazdrośni i zawalczyli o swoją miłość. Nie wiedziałem, że tak się stanie, jak się stało. Ja myślałem, że pobiegną każde do drugiego, spotkają się po drodze i sobie powiedzą, co czują do siebie. Nie wiedziałem, że tak to się skończy. Bardzo was wszystkich przepraszam. To nie tak miało wyglądać. To miało być jak w tych filmach o miłości. Drobne nieporozumienie, a potem szczęście na zawsze.
Drużyna G zaczęła piskami i kiwaniem łepków potakiwać swojemu liderowi, chcąc w ten sposób zaakcentować, że o to właśnie im chodziło.
Bob i Zoe spojrzeli na siebie uważnie, po czym wybuchli gromkim śmiechem pełnym radości i wszelkiej wesołości, a pozostali przyjaciele dołączyli do nich. Po tej reakcji Gigio już wiedział, że mu przebaczono i też zaczął się śmiać i mocno ściskać kolejno członków Drużyny G.
- Wiesz, koleżko. W pewnym sensie ci się udało - powiedział po chwili Bob, gdy już przestali się śmiać - Było jak w filmach o miłości. Nieporozumienie, a po tym wszystkim piękna miłość. Prawda, Zoe?
- Nie, Bob. Nie do końca prawda - odpowiedziała Zoe.
Wszyscy spojrzeli zdumieni na Zoe, która zrobiła się nagle bardzo smutna. Zwróciła swój wzrok na Boba i powiedziała:
- Bob, zrozum mnie. Ja po wakacjach jadę na studia do innego miasta. I nie wiem, kiedy tu wrócę. Może po kilku latach, a może nigdy. Jaki więc ma sens, aby się angażować w związek z osobą, której być może już więcej nie zobaczę?
- Zoe, po co tak zaraz dramatyzować? - zapytał Gigio - Przecież możesz tutaj przyjeżdżać na wakacje i ferie świąteczne.
- I co? Potem znowu wyjeżdżać i was zostawiać i nie widzieć was przez wiele miesięcy - rzuciła ponuro Zoe - Nie, to nie dla mnie. Ja tak nie mogę. Przecież taki związek nie ma sensu.
- Sery bajery, a co ty wygadujesz? - odparł Gigio - Przecież każdy związek, który jest oparty na prawdziwej miłości ma sens.
- Gigio ma racje, Zoe - zauważyła Emily - Przecież są komputery, internet...
- I telefony - dodał Tatum.
- I to tak ma wyglądać mój związek z Bobem? Przegadany przez telefon? - spytała ponurym tonem Zoe.
- A gdyby nawet, to i co z tego? - zdziwiła się Twyla - Chcesz zmarnować miłość, bo nie zauważyłaś, że mamy już XXI wiek i związki na odległość są dużo łatwiejsze niż kiedyś?
Bob podszedł do Zoe i ujął ją czule za ręce, spojrzał jej w oczy i powiedział:
- Zoe, posłuchaj mnie. Nie musi wcale tak być. Przecież wszystko może być inaczej. A nawet wiem, że będzie. Bo widzisz, tak się złożyło, że ja też dostałem się już na studia i muszę ci powiedzieć...
Zoe jednak wyjęła dłonie z jego dłoni i przyłożyła palec do jego ust.
- Nic nie mów, Bob. Wiem, że dostałeś się na studia i cieszy mnie to. Jestem pewna tego, że zostaniesz wybitnym wynalazcą. Ale nie chcę o tym teraz myśleć. Nie chcę myśleć o czasie, w którym znowu cię stracę i to nie wiem, czy aby nie na zawsze.
- Ale wcale nie musi tak być, bo widzisz...
- Bob, proszę. Dziś jest bal maturalny. Nie chcę o tym rozmawiać ani o tym myśleć. Dzisiaj chcę się cieszyć, że mnie kochasz i że możemy zrealizować choć jedno moje marzenie.
- A jakie to marzenie?
- Takie, że przetańczyć z tobą chcę całą noc.
- Wiecie, całej nocy to wam się nie uda przetańczyć, bo bal trwa do godziny 2:00 w nocy i w ogóle to...
Emily trąciła łokciem w brzuch Joe, aby nie przerywał romantycznej chwili.
- Dobra, już się nie odzywam - mruknął chłopak i zamilkł.
Bob popatrzył czule w oczy Zoe i powiedział do niej:
- To twoje największe marzenie, moja kochana Zoe?
- Tak, Bob. Co ty na to?
- Co ja na to? Powiem tak: Wow i Boom! I w ogóle, to za tobą pójdę jak na bal i nie obejrzę się! Nikt mnie nie zatrzyma, nie zatrzyma mnie!
Zoe parsknęła śmiechem. Kochany Bob, zawsze lubiący żarty i wygłupy. No i jak tu go nie kochać, skoro umiał jej poprawić humor nawet w takiej sytuacji?
- Och, Bob. Jesteś naprawdę kochany! A więc chodźmy na bal, bo chyba już niedługo powinien się zacząć, a mamy jeszcze kawałek do przejścia.
- Ej, Zoe! To nie może tak się skończyć - zawołał urażony Gigio - Przecież my się tak staraliśmy! I co? Ma nie być happy endu?
- Och, Gigio - odpowiedziała mu z uśmiechem na twarzy Zoe - Spokojnie, na razie idziemy na bal i będziemy tańczyć długo, bardzo długo, aż do późna w nocy. A rano zaczną się już wakacje.
- Które spędzimy razem z Zoe tak, jak zawsze o tym marzyliśmy - zawołał Bob wesołym tonem - Na plaży, nad oceanem! Tak, ziom! Boom! Bo na plaży, na plaży fajnie jest!
Widząc jednak zdziwioną minę Zoe, zmieszał się lekko i dodał szybko:
- O ile oczywiście Zoe zechce pojechać tam ze mną.
- Och, Bob! Oczywiście, że chcę - odpowiedziała mu czule Zoe - A wakacje to całe dwa miesiące, a w zasadzie trzy, bo dopiero w październiku zaczynamy studia. Do tego czasu powinniśmy znaleźć jakiś sposób na to, aby nie musieć się na tak długo rozstawać i móc się często widywać. Do tego, te wakacje pokażą nam, czy na pewno chcemy być razem!
- Ja to wiem już bez wakacji, Zoe.
- Miło mi, ale na razie nie obiecujmy sobie nazbyt wiele. Na razie, to możemy sobie obiecać wspólny bal i wspólne wakacje, a potem zobaczymy, czy dalej mnie będziesz kochać, Szybki Bobie.
Nawiązała w ten sposób do jego przydomku, jaki Bob sobie nadał z powodu swej słabości do rowerów i talentu do prędkiej na nich jazdy, pod którym to zresztą przydomkiem też nieco później wygrał wyścigi rowerowe z Tatumem, a nagranie z tego wyścigu, nagrane komórką przez Zoe, zdobyło sporo wyświetleń i polubień na YouTube. Dziewczyna zawsze lubiła ten przydomek i uważała go za bardzo uroczy.
- Tego jestem pewien, kochana Zoe - odpowiedział ukochanej Bob.
- Jak powiedziałam, nie planujmy zbyt daleko w przyszłość. Bo jak na razie nie wiem, co moglibyśmy zrobić, aby mieć normalny związek, o jakim marzę. Ale o tym będziemy rozmawiać potem. Teraz pora na bal.
Gigio popatrzył na zakochanych, nie tracąc nadziei, że jednak wszystko się dobrze ułoży i doczeka się happy endu, po czym powiedział:
- Fajnie, na początek dobre i to. A nikt mnie nie uściska? Tul-tul?
Zoe uśmiechnęła się do mysiego przyjaciela i mocno go uściskała.
- Jesteś kochany, Gigio - powiedziała.
A zaraz potem dodała:
- I przy okazji, masz szlaban na wszystkie filmy o miłości. Do odwołania!

***



Bal odbył się punktualnie o godzinie 19:00. Zaczął się on od przemówienia samej dyrektorki szkoły, która powiedziała, że z prawdziwą przyjemnością dzień wcześniej wręczyła im wszystkim dyplomy ukończenia jej placówki edukacyjnej i z równie wielkim żalem przychodzi jej teraz pożegnać się z tak wspaniałymi i tak lubianymi przez nią uczniami. Oczywiście wiedziała doskonale, że kiedyś musi to nastąpić, ale mimo wszystko, gdy już nadeszła ta chwila, nie umie ukryć swojego żalu z tego powodu. Dlatego chce, aby tego ostatniego dnia, kiedy wszyscy razem mogą się spotkać w tym budynku, zabawa była przednia i żeby każdy mógł się na tej zabawie doskonale bawić. Następnie przedstawiła wynajęty w tym celu zespół muzyczny, który miał dla nich zagrać oraz ojca Zoe, Gregory’ego, który to na ten dzień został wynajęty jako zawodowy fotograf, aby zrobić zdjęcia na pamiątkę tego cudownego dnia. Kto więc chce, może u tego pana mieć załatwione zdjęcie lub nawet kilka. Przemowę swoją dyrektorka zakończyła słowami:
- A teraz koniec tego gadania, pora na zabawę!
Następnie zeszła ze sceny, a jej miejsce zajął zespół muzyczny, który wesoło powitał wszystkich uczniów, a następnie zaczął grać skoczne utwory. Najpierw zaśpiewali piosenkę „The times of my live” z filmu „Dirty Dancing”. Kolejnym utworem był „Summer nights” z filmu „Grease”. Dzięki tym dwom piosenkom, dość ponadczasowym, zabawa stała się taka, jak powiedziała dyrektorka. Przednia.
Po tych piosenkach, zarządzono drobną przerwę i Zoe wykorzystała ten czas, aby podejść do daty, robiącego wciąż zdjęcia różnym maturzystom. Mężczyzna z radością uśmiechnął się do córki i powiedział:
- Cudownie wyglądasz, kochanie. Naprawdę cudownie.
- Dziękuję, tato. Ciesze się, że tak mówisz.
Następnie rozejrzała się po całej sali i powiedziała:
- Wiesz, nie sądziłam, że to powiem, ale będzie mi brakować tego miejsca. Bardzo je polubiłam.
- Rozumiem. Miałem tak samo, gdy skończyłem szkołę. Tak jak i ty, kiedy już ją skończyłem, nagle miałem ochotę cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa. Ale tak się nie da, wiesz o tym, prawda?
- Tak, tato. Wiem o tym.
Spojrzała z uśmiechem na ojca, wciąż jeszcze przystojnego mężczyznę, dość wysokiego i postawnego, o niebieskich oczach, brązowych włosach i z niewielką brodą. Choć już dorosła, wciąż był dla niej jej kochanym tatą, którego często lubiła przytulać, gdy była młodsza. Teraz też miała na to ochotę i nie oparła się jej, tylko mocno przytuliła się do taty, mówiąc:
- Dziękuję, że zawsze mogę na ciebie liczyć.
- I ja dziękuję za tak fajną córkę jak ty - odpowiedział tata - A przy okazji, to o ile mnie wzrok mnie myli, tańczyłaś z Bobem, mam rację? Czy między wami się już coś zmieniło od ostatniego czasu?
Zoe uśmiechnęła się do ojca i zarumieniła się lekko.
- I tak i nie, tato. To nieco złożona sprawa. Później ci wyjaśnię.
Tata uśmiechnął się do niej, ale potem nagle zdumiony spojrzał w kierunku sceny i zapytał:
- Hej, czy to nie Gigio?
Zoe obróciła się za siebie i zauważyła swojego mysiego przyjaciela, jak siedzi na jednym z głośników muzycznych i rozmawia o czymś z liderem zespołu, a ten z wyraźnym zadowoleniem słucha jego słów i kiwa lekko głową na znak, że podoba mu się to, co on do niego mówi.
- O nie! Co on znowu wymyślił? - jęknęła Zoe.
Gigio tymczasem zeskoczył z głośnika i zniknął gdzieś w tłumie, natomiast lider zespołu podszedł do mikrofonu i powiedział:
- A teraz, na specjalne zamówienie, piosenka dla tych, którzy są zakochani, ale zbyt nieśmiali, aby to okazać. Dobierzcie się w pary i zacznijcie tańczyć.
Zoe poszukała wzrokiem Gigia, ale nie mogła go znaleźć, zamiast tego przed nią jak spod ziemi wyrósł Bob, który wyciągnął do niej dłoń i zapytał:
- Zatańczysz, moja droga?
Uśmiechnęła się do niego czule i podała mu swoją dłoń. Już po chwili oboje delikatnie sunęli po parkiecie w romantycznym tańcu, a zespół zaśpiewał piosenkę z bajki Disney „Mała syrenka”.

Nie udawaj, siedzi blisko ciebie tuż.
Głosem nie rozpieszcza cię, ma coś jednak fajnego.
I już nie wiesz skąd czujesz dziwny prąd.
Całować chciałbyś ją.

Tak, chcesz ją!
Trochę czujesz, trochę wiesz
To, że ona kocha też, ale trzeba to sprawdzić.
Więc się w końcu rusz i pocałuj już.
Nie zwlekaj dłużej, nie!
Razem ze mną...


Wtedy cały zespół zaśpiewał wesoło:

Sia-la-la-la-la-la! Jeju-jej!
Nie pocałuje jej! Nieśmiały bardzo jest!
Sia-la-la-la-la-la, co za pech!
Nieśmiały jest, to błąd, on w końcu straci ją!


Zoe, rozbawiona tą sytuacją, parsknęła śmiechem, patrząc w oczy Boba.
- Cały Gigio. Tylko on mógł coś takiego wymyślić.
- Ale chyba nie masz mu tego za złe, prawda? - zapytał Bob.
- W żadnym razie - odpowiedziała dziewczyna.
Tymczasem piosenka leciała dalej.

Oto moment: na lagunę wpływasz z nią.
Teraz szybko uczyń to - najlepsza to chwila.
Ona nie mówi nic, lecz ty możesz to zmienić,
Chłopcze! Całuj ją!


Bob poczuł, z jakiegoś nie do końca jasnego powodu, że ostatnie słowa były skierowane do niego, więc uśmiechnął się lekko do Zoe, czując coraz większą chęć spełnić to życzenie.
Zespół zaś śpiewał dalej:

Sia-la-la-la-la-la, nie bój się!
Zrobiony nastrój masz i ona tego chce!
Sia-la-la-la-la-la, naprzód rusz!
Nie próbuj dłużej kryć, pocałuj ją i już!

Sia-la-la-la-la-la, słuchaj słów!
Piosenka mówi, że całować masz ją tu!
Sia-la-la-la-la-la, muzyki ton!
Wyraźnie mówi, że całować musisz ją!
Całuj ją! Całuj ją! Całują ją!


Gdy ostatnie słowa tej piosenki zaczęły powoli cichnąć, Bob nie wytrzymał. Powoli i z lekkim lekiem przybliżył swoją twarz do twarzy Zoe, ona zaś domyśliła się, co on chce zrobić, ale nie opierała się. Przeciwnie, zamknęła oczy i wysunęła lekko usta, czekając na to, o czym od dawna marzyła.
W tym samym czasie, na jednym z reflektorów oświetlających salę, siedzieli Gigio i Drużyna G. Z zapartym tchem obserwowali zaistniałą sytuację, czekając na to, co się za chwilę wydarzy. Szczególnie zachwycony był Gigio. Zaciskał swe małe piąstki mocno, niemalże wbijając sobie pazurki w skórę i nie odrywał wzroku od zakochanej pary.
- No dalej! - zapiszczał, kiedy piosenka już prawie dobiegła końca.
I wtedy, gdy ostatni raz zespół zaśpiewał słowa „Całuj ją”, to się stało. Bob i Zoe się pocałowali. Ich pocałunek był długi, czuły i romantyczny, jak na filmie, lecz o wiele piękniejszy, bo prawdziwy. Gigio wówczas podskoczył z radości, a z jego pyszczka wydobył się radosny okrzyk. Jednak stracił równowagę i nim jego przyjaciele zdołali go pochwycić, spadł z reflektora prosto na głowę Boba, który w tej samej chwili przerwał pocałunek. Zoe otworzyła oczy i zachichotała wesoło na widok mysiego przyjaciela, który pomachał nerwowo łapką na jej powitanie.
- Cześć, Zoe. Wybacz, że wpadłem bez zapowiedzi. Ja nie podglądałem, ani trochę. Po prostu... Tak jakoś się złożyło.
Zoe zdjęła mysiego przyjaciela z głowy Boba, uściskała go delikatnie i czule pocałowała go w pyszczek, mówiąc:
- Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego mogłam sobie wymarzyć.
- Czy to znaczy, że cofniesz mi szlaban na filmy o miłości?
- ZAPOMNIJ! Musisz odpokutować za numer z listami.
- Ale ja już będę grzeczny, obiecuję.
To mówiąc, Gigio przybrał najsłodszą minkę na świecie, której Zoe jakoś nie umiała się nigdy oprzeć. Dziewczyna jednak zachichotała i powiedziała:
- Nie bierz mnie na litość. Jeszcze się zastanowię nad zniesieniem szlabanu.
Gigio podziękował radośnie Zoe, po czym wskoczył na grzbiet Gołąbka, gdy ten do nich podleciał i po chwili powrócił na reflektor, aby z niego bezpiecznie i spokojnie obserwować dalszą zabawę.
Tymczasem ta trwała w najlepsze. Zespół zaśpiewał jeszcze wiele utworów, w tym kilka piosenek Elvisa, „My way” Franka Sinatry, „Rasputina” Boney M oraz sporo innych. Potem wymyślono naprawdę wesołą zabawę w karaoke. Ci, którzy mieli chęć i odwagę, mogli wejść na scenę i zaśpiewać dowolną piosenkę. Kilku uczniów od razu skorzystało z okazji. Pierwsza zrobiła to Twyla, która zaśpiewała utwór Madonny „La isla bonita”. Trzeba przyznać, że wyszło jej to bardzo dobrze. Zachwyceni tym występem, kolejni maturzyści zaśpiewali następne utwory. Emily i Joe zaśpiewali w duecie piosenkę „Love is strange” z filmu „Dirty Dancing”, a Bob i Zoe, którzy nie mogli oprzeć się pokusie wspólnego występu, zaśpiewali razem utwór „You’re the one that I want” z filmu „Grease”. Oboje niezbyt lubili ten film, ale uwielbiali tę piosenkę i doskonale się bawili, wykonując ją, a cała sala wraz z nimi, choć najmocniej chyba Gigio, który wraz z Drużyną G podskakiwał radośnie pod rytm piosenki i patrzył zachwycony, jak Bob i Zoe, radośni jak nigdy dotąd, skaczą po scenie, radośnie się wygłupiają i śpiewają piosenkę, wyginając się przy tym i robiąc zabawne miny, jak podczas ich wspólnych zabaw w karaoke z dawnych lat, gdy byli jeszcze dziećmi. Gigio zadowolony patrzył, jak za swój tak uroczy występ Bob i Zoe zdobywają tytuł Króla i Królowej Balu, a potem jeszcze tańczą pośrodku całej sali wśród innych par i patrzą sobie czule w oczy, następnie zaś znowu się całują. Ich mysi przyjaciel wzruszony otarł łzy wzruszenia, mocno mu już ściekające po policzkach.
- Och, moje kochane dzieciaki dorosły. Aż mnie wąsiki świerzbią!

***



Zabawa trwała w najlepsze aż do godziny 2:00 w nocy. Nie wszyscy, którzy w niej brali udział, byli w stanie wytrwać aż tak długo, ale Bob i Zoe byli jednymi z tych, którzy tego dokonali. Wyszli ze szkoły jako jedni z ostatnich, wesoło sobie przy tym podśpiewując. Towarzyszyli im Gigio, Drużyna G oraz tata Zoe, który już mocno ziewał zmęczony robieniem ciągłych zdjęć maturzystom. Nawet jednak i on był zadowolony z dobrej zabawy, jaką przeżyli. Cała grupka opowiadała sobie wesołe historie i żarty, wspominali także najzabawniejsze sytuacje, jakie to miały miejsce podczas balu. Dlatego też droga do domu minęła im bardzo przyjemnie i z prawdziwym trudem przyszło im się pożegnać.
- Zoe, musimy jutro porozmawiać o tym, o czym mówiliśmy przed balem - powiedział Bob, gdy się żegnali - Chciałbym bardzo, aby z tego coś wyszło.
- Bob, ja również bym tego chciała - odpowiedziała mu Zoe - Ale nie wiem, czy związek na odległość ma na to szansę. Proszę, na razie nie mówmy o tym. Jutro się zaczynają wakacje i bardzo bym chciała spędzić je jak najlepiej i nie psuć sobie ich myśleniem o tym, co będzie potem i czy w ogóle będzie jakieś potem. Być może, tak w międzyczasie, wpadniemy na pomysł, w jaki sposób możemy sobie poradzić z naszym problemem i być razem mimo wszystko, a do tego jeszcze przekonamy się w te wakacje, że nasze uczucie jest nadal tak silne, jak nam się wydaje, to wtedy tak, to wtedy możemy stworzyć prawdziwy związek. A na razie, mogę ci zaproponować związek bez wielkich planów na przyszłość.
Bob popatrzył na nią nieco zawiedziony, nie tego oczekiwał bowiem od swej ukochanej. Oczywiście podziwiał jej analityczny umysł, jak bardzo jest ostrożna i rozsądna, ale mimo wszystko liczył na to, że zdoła ona wykrzesać z siebie nieco szaleństwa i uwierzyć w tę miłość i wspólne plany na przyszłość. Ale może miała ona jednak rację w byciu taka ostrożna? Może naprawdę tak było trzeba? Może nie należało planować zbyt wiele naraz, aby nie zawieść się potem i być dzięki temu mniej rozczarowanym?
- Dobrze, Zoe. Ja zwykle wolę brać tyle, ile mogę niż nic. Poza tym, to i tak jest piękna wizja i nie pozbawia mnie nadziei. Boom!
Zoe uśmiechnęła się do ukochanego i pocałowała go czule w usta.
- A więc dobranoc i do jutra, mój ukochany.
Po tych słowach, oboje się pożegnali i Bob ruszył w kierunku swojego domu, a Zoe zadowolona i uśmiechnięta spojrzała na tatę, Gigio i Drużynę G. Jednak ani jedno z nich nie było tak radosne, jak ona. Na ich twarzach malowała się niemalże dezaprobatą. Zoe wyczuła to, ale nie miała pojęcia, co jest tego przyczyną, dlatego wzięła się pod pachy i zapytała:
- No co? O co wam chodzi?
- Córeczko, jesteś dorosła i zamierzam szanować twoje decyzje, ale czy nie sądzisz, że to, co robisz jest niemądre - powiedział zasmuconym głosem tata.
- No właśnie, Zoe! Przecież Bob cię kocha - zawołał Gigio - I zawsze będzie cię kochał! Dlaczego nie chcesz dać sobie i jemu szansy?!
- Przecież mu daję! - zawołała Zoe - Spędzimy razem wakacje i będziemy się dobrze bawić i przy okazji zobaczymy, czy miłość nie niszczy wszystkiego między nami i potem, jeżeli będzie wszystko dobrze, zaczniemy razem planować naszą przyszłość.
- A jak nie będzie, to co? To odejdziesz i więcej go nie zobaczysz? - zapytał tata - Córeczko, doceniam twój rozsadek i analityczny umysł, który każe ci zawsze być ostrożną, ale miłość czasami wymaga szaleństwa. Miłość to nie matematyczne równanie, w którym wszystko zdołasz przewidzieć. Miłość to jest spontaniczność, to romantyczność, to wiara w to, że nawet jeśli jest źle, to będzie lepiej i dążenie do tego, aby było lepiej. Wspólne dążenie.
- Tak, tato - odpowiedziała Zoe - Ale to też przytulanie ukochanej osoby i jej całowanie codziennie, ściskanie jej ręki podczas spaceru, to spotkania na żywo, to brak długich rozstań, to wreszcie widzenie się często, a nie raz na jakiś czas.
- Miłość, córeczko, czasami wymaga pójścia na kompromis z warunkami, w jakich przychodzi wam żyć.
- Poza tym, tato, ja nie wiem, czy na studiach, kiedy będziemy zajęci sobą, to nie osłabimy naszego uczucia. A jeżeli on pozna inną i ją pokocha i nie zdoła być szczęśliwy, bo będzie się czuł związany ze mną, którą widzi raz na jakiś czas? A jeżeli przez rzadkie spotkania nic z tego nie wyjdzie? Jeżeli dam sobie nadzieję i potem nic z tego nie wyjdzie?
- Zoe, jeżeli tak się tego wszystkiego boisz, to dlaczego jednak chcesz z nim spędzić te wakacje? - zapytał Gigio - Dlaczego od razu nie wyjedziesz i dlaczego chcesz, aby Bob jednak przy tobie był?
- Bo wierzę, że znajdziemy w międzyczasie jakieś rozwiązanie - wyjaśniła Zoe - Poza tym, ja muszę mieć pewność, że to uczucie jest silne i nie minie, kiedy wakacje i to cudowne szaleństwo się skończy. Ja muszę mieć pewność, Gigio. Ja muszę we wszystkim, co robię, mieć pewność. Czy ty to rozumiesz?
Gigio skinął głową i odpowiedział:
- Rozumiem. Ale rozumiem też, że Bob cię kocha i dla miłości zrobi wiele. Bardzo wiele. Zaufaj mu i zaufaj miłości, Zoe.
- Gigio, życie to nie są filmy o miłości, które tak uwielbiasz! Życie jest dużo bardziej gorzkie i okropne!
- Ale może być też piękne, jeśli pozwolisz sobie na odrobinę szaleństwa.
- Ale szaleństwo jest nieobliczalne. Jest niepewne. A ja lubię to, co pewne.
- Jak byłaś młodsza, stać cię było nieraz na urocze szaleństwo.
- Gigio, ja już nie jestem dzieckiem!
Gigio spojrzał na nią smutno i powiedział:
- Szkoda, bo tamta Zoe by się nie poddała i podjęłaby ryzyko, nawet gdyby nie miała pewności, że uda się jej osiągnąć cel. A przy mnie i Bobie umiała być tak uroczo szalona. Szkoda, że tej Zoe już nie ma. Wielka szkoda.
Po tych słowach, Gigio odszedł w kierunku domku na drzewie, gdzie chciał dziś nocować, a Drużyna G poszła powoli za nim. Zoe ze złością odprowadziła go wzrokiem i spojrzała na ojca, pytając:
- To źle, że już nie jestem taka, tato? To źle, że nie jestem już zwariowaną Zoe podejmującą zwariowane ryzyko i wolącą ostrożnie żyć? To źle, że dorosłam?
- Sama musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie, kochanie. Tego niestety nikt za ciebie nie zrobi - odparł na to ojciec - Ale cokolwiek zrobisz, to pamiętaj. Życie często wymaga ryzyka. Nie da się przez nie przejść zawsze bezpiecznie. Ja i twoja mama jesteśmy szczęśliwi, ale nie zawsze tak było. Ja jestem fotografem, artystą, nieco zdziecinniałym, jak niektórzy mówią. Twoja mama jest naukowcem, zawsze analitycznie wszystko ocenia i rozważa. To było ryzyko, że się pokochaliśmy. Tak wiele ryzykowaliśmy: że nam się nie uda, że z czasem różnice będą za wielkie, że będziemy się nawzajem tylko ranić i denerwować. Ale nam się udało. Ona mnie nauczyła rozsądnego podejścia do wielu spraw, a ja ją odrobiny szaleństwa. Udało się nam. Wam też może. Ale to już zależy od ciebie.
Po tych słowach, tata wszedł do domu, zostawiając Zoe samej sobie. Ta zaś przez chwilę jeszcze układała w głowie słowa ojca, a potem poszła do pokoju, nie przestając o tym wszystkim myśleć. Gdy rozbierała się i kładła spać, wciąż o tym myślała. Przypomniała sobie, że już jako dziecko lubiła zawsze rozsądnie każdą sprawę oceniać, ale mimo wszystko stać ją było na drobne szaleństwa i na wielkie ryzykowne sytuacje, nawet nie wiedząc, czy się jej one udadzą. Bob i Gigio byli wtedy zawsze przy niej i nie była z tym sama. Z wiekiem zaczęła dorastać i coraz mniej była zdolna do drobnych szaleństw czy cudownych przygód, jakie kiedyś uwielbiała. Czy to źle, że chciała zawsze być ostrożna? Że bała się ryzykować bez potrzeby? Że nie chciała planować zbyt daleko do przodu i dawać nadzieję na coś, co się może nigdy nie udać? Ale z drugiej strony, może tata ma rację? Może życie to zawsze jedno wielkie ryzyko? Może Gigio miał rację, że stara Zoe była dużo lepsza od tej obecnej? Może naprawdę powinna ona wrócić?



Męczona przez te wątpliwości, Zoe poszła spać. Długo nie mogła zasnąć, w głowie jej ciągle krążyły różne myśli i różne poglądy na to, co powinna zrobić i jak powinna się zachować wobec Boba. Nie zauważyła, kiedy dopadł ją sen i spała o wiele dłużej niż zwykle, bo i później poszła spać. Obudziła się tak dopiero około godziny 10:00. nie wstała jednak od razu, była jeszcze bardzo zmęczona i dlatego pozwoliła sobie na nieco dłuższy sen. Potem powoli wstała, ubrała się i zeszła na dół, czując zadowolona zapach naleśników smażonych przez mamę.
- Hej, mamo! Jesteś tam?
Ponieważ nie usłyszała odpowiedzi, weszła do kuchni i nagle zauważyła coś, czego się w ogóle nie spodziewała. Tym widokiem była jej mama robiąca właśnie naleśniki wraz z Bobem. Oboje byli tym bardzo zajęci, żartowali sobie nieco, a kiedy już dostrzegli Zoe, uśmiechnęli się do niej radośnie.
- Witaj, kochanie - powiedziała mama - Wybacz, wołałaś mnie?
- Cześć, Zoe! - zawołał wesoło i serdecznie Bob.
Zoe uśmiechnęła się do niego, ale nagle poczuła smutek z powodu tego, co wczoraj usłyszała i powiedziała. Powróciły od razu wątpliwości i myśli na temat jej związku z Bobem. Była szczęśliwa, że w końcu wiedziała, że on ją kocha, a ona kocha jego i zostali parą. To było dla niej prawdziwe szczęśliwe. Ale nie była tego pewna, czy na odległość ten związek ma szansę przetrwać. Bo przecież o związek trzeba zawsze dbać, a jak można o niego dbać na odległość i nie widząc swojego ukochanego za długo? Czy to było możliwe?
- Wiesz, naleśniki niedługo będą gotowe, kochanie - powiedziała mama - Tata jeszcze śpi i Gigio też. Ale pewnie zaraz się obudzą.
Zoe uśmiechnęła się do niej delikatnie, ale nie odpowiedziała, tylko dalej się wpatrywała w Boba. Mama zaś domyśliła się, iż córka z pewnością chciałaby z nim pozostać sama i wyszła pod byle pretekstem z kuchni. Zoe i Bob zostali więc jedynie we dwoje w kuchni.
- Wiesz, bardzo wiele myślałem o tym, co mówiłaś, Zoe - zaczął Bob, jak tylko ucichły kroki mamy jego ukochanej.
Zoe jęknęła przerażona. Domyślała się, co chce on jej powiedzieć. To, co mu zaproponowała, nie odpowiadało mu i na pewno nie chce bawić się w związek bez większych nadziei na przyszłość. W jednej chwili zrozumiała, co musi zrobić.
- Bob, zanim coś mi powiesz, proszę, muszę cię przeprosić - zawołała szybko Zoe - Bo ja też wiele o tym myślałam i wiem, że cię zraniłam. Nie chciałam tego, ja po prostu się boję, że związek na odległość może wszystko zniszczyć, że może się on nie udać. Tak bardzo mi na tobie zależy, że wolę się cieszyć tym, ile tylko mogę mieć niż niczym. Bob, zrozum. Ja nie wiem, co będzie dalej, po wakacjach, gdy pojedziemy daleko od siebie na studia. Ale jeżeli ty będziesz ryzykować, ja także będę. Tak jak kiedyś, gdy byliśmy dziećmi. Gdy ty będziesz się starać, ja też będę. Może więc się uda. Może będzie dobrze, w każdym razie spróbuję. A ty?
Bob uśmiechnął się do Zoe radośnie, dotknął delikatnie jej ręki i już miał jej coś powiedzieć, kiedy nagle zauważył, że naleśniki już się usmażyły i jeżeli dalej zostaną na patelni, spalą się. Szybko więc oboje zdjęli je z patelni i nałożyli na talerze, po czym zaczęli smażyć kolejne. Teraz Bob mógł swobodnie mówić.
- Zoe, to cudowne, co mówisz. Zwłaszcza, że nie pasowało mi to, co wczoraj mi mówiłaś. Bo ja nie chcę tylko jednych wakacji, ja chcę wszystkich z tobą. Ja chcę prawdziwego i pięknego związku i nie na odległość. Bo wiesz, nasz związek nie musi być na odległość.
Zoe spojrzała na niego zdumiona, nie rozumiejąc, o czym on mówi. Bob zaś uśmiechnął się radośnie i powiedział:
- Chciałem ci to wyjaśnić już wczoraj, tylko nie dałaś mi tego zrobić. Bo ja się dostałem na studia na uczelni, która znajduje się tylko o dziewięć kilometrów od twojej uczelni. Tak, sprawdziłem to dokładnie. To rowerem tylko pół godziny. No, może nieco więcej. A jeszcze szybciej autobusem. Będziemy więc mogli się widywać bardzo często, codziennie, jeżeli tylko zechcemy. Nie zaniedbamy więc naszego związku, a na wakacje możemy wracać tutaj. Co o tym sądzisz?
Zoe słuchała uważnie słów ukochanego i nie mogła uwierzyć w swoje wielkie szczęście. No tak, znowu uparła się przy swoim i nie wysłuchała Boba tak, jak to powinna zrobić od początku. Znowu za dużo gadała i za mało słuchała. Gdyby mu pozwoliła mówić, to wtedy nie miałaby takich wątpliwości przez całą noc. Ale już dość, od tej pory będzie uważniej wszystkich słuchać. A zwłaszcza Boba.
- Bob, chcesz mi powiedzieć, że będziesz studiować blisko mnie? I będziemy się mogli nawet codziennie widywać?
- Tak, jeśli tylko chcesz.
Oboje nagle szybko doskoczyli do patelni i dokończyli smażyć naleśniki, a kiedy mieli nałożyć na nią kolejne, Bob wziął dłonie swojej ukochanej w swoje i patrząc jej przy tym w oczy, powiedział:
- Zoe, moja słodka, wczoraj miałaś obawy, dzisiaj już ich nie masz. A więc muszę cię o to zapytać. Czy zostaniesz moją dziewczyną?
Zoe nie wytrzymała. Wzruszona i szczęśliwa, jak jeszcze nigdy dotąd, już nie umiała panować nad łzami. Rozpłakała się na całego, po czym rzuciła się na szyję swojego ukochanego, zaczęła go całować po całej twarzy i powtarzać:
- Tak, Bob! Tak, tak i jeszcze raz!
Bob radośnie ucisnął ukochaną i pocałował ją w usta.
- Tak! Właśnie tak! - odezwał się nagle czyiś znajomy głos.
Należał on do Gigio, który siedział zadowolony na doniczce z kwiatem i się uśmiechał od ucha do ucha.
- Gigio! - zawołali ucieszeni jego widokiem Zoe i Bob.
- Czy dobrze rozumiem, że już wszystko dobrze między zakochanymi i już możemy liczyć na happy end? - zapytał Gigio.
- Tak, Gigio. Wszystko już jest dobrze - odpowiedziała Zoe.
- Idealnie, koleżko - dodał Bob.
- To cudownie! - zawołał radośnie Gigio, podskakując przy tym i wyciągając ku nim łapki - Przytulcie mnie! Tul-tul!
Bob i Zoe z radością mocno go przytulili, tak czule, jak jeszcze nigdy.
- Dziękujemy ci, Gigio! Dziękujemy, że się wtrąciłeś i pomogłeś nam - rzekła wzruszona Zoe.
- To co? Już nie mam szlabanu na filmy o miłości? - zapytał Gigio.
Dziewczyna parsknęła rozbawiona i skinęła delikatnie głową na znak, że się zgadza. Gigio zaś zyskał w tej chwili jeszcze większy powód do radości.

***



- Tak, jak widzisz, kochana Zoe, to wszystko moja zasługa.
Tymi słowami, Gigio zakończył wspominanie tej cudownej chwili, w której połączył on ze sobą w piękną parę dwoje swoich przyjaciół, jak i wszystkie dosyć niezwykle okoliczności, jakie do tego doprowadziły.
Zoe uśmiechnęła się do niego delikatnie, jednocześnie zerkając ponownie za okno, na bawiące się w ogrodzie dzieci. Stanowiły one naprawdę cudowny widok, od którego chwilami aż trudno było oderwać oczy.
- Tak, masz rację, Gigio. To ty nas połączyłeś. To dzięki tobie zyskałam moje szczęście. Ale wiesz, nie wiem, czy im należy pomagać w miłości. Może oni sobie sami poradzą bez pomocy?
- Kto sobie poradzi bez pomocy?
Do pokoju wszedł młody mężczyzna, mający z trzydzieści sześć lat, brązowe włosy, niebieskie oczy i lekkie ślady piegów na twarzy. Zoe uśmiechnęła się na jego widok, podeszła do niego, przytuliła się do niego i czule go pocałowała.
- Dzieci, Bob - powiedziała do niego z miłością w glosie - Gigio chce je ze sobą swatać, tak jak kiedyś nas.
- No, jeśli tak skutecznie ich połączy, jak połączył nas, to nie widzę problemu - odpowiedział na to wesoło Bob, czule przytulając do siebie swoją ukochaną żonę.
Zoe zachichotała rozbawiona i pogłaskała mu lekko włosy dłonią.
- Och, Bob. Z nami mu się udało, bo nasza miłość była naprawdę wspaniała. Była i jest nadal, kochanie.
- Wiem, Zoe. Taka miłość w sam raz idealna.
Gigio zachichotał rozbawiony tym porównaniem, a zaraz potem wziął w łapki swoją gitarę i zaczął wesoło na niej przygrywać i jednocześnie śpiewać:

Ona trwała nie długo, nie krótko.
Dla miłości najlepszy to czas.
Niosła tyle radości co smutku
I wszystkiego w niej było w sam raz.
Tyle, ile potrzeba słodyczy,
Przy czym wcale nie było jej brak
Krzty goryczy, co jakby nie liczyć,
Nadawało wytworny jej smak.

Trochę chmur, trochę słońca.
Coś z początku, coś z końca.
Trochę pieprzu, ciut mięty.
Część dróg prostych, część krętych.
Ciut poezji, ciut prozy.
Trochę plew, trochę ziarna.
Taka miłość, taka miłość
W sam raz, idealna.

Była taka dokładnie, jak trzeba.
Miała zalet tak wiele jak wad.
Tyle piekła w niej było, co nieba.
Taka miłość w sam raz, akurat.
Chyba zgodzicie się ze mną, kochani.
To rzecz pewna, jak dwa razy dwa.
Wasza miłość jest raczej udana.
Zażywajcie więc, póki się da.

Trochę chmur, trochę słońca.
Coś z początku, coś z końca.
Trochę pieprzu, ciut mięty.
Część dróg prostych, część krętych.
Ciut poezji, ciut prozy.
Trochę plew, trochę ziarna.
Taka miłość, taka miłość
W sam raz, idealna.

Choć nie zawsze nam miłość
Swe uroki odkrywa,
Jednak jakby nie było
Jest po prostu prawdziwa.

Trochę chmur, trochę słońca.
Coś z początku, coś z końca.
Trochę pieprzu, ciut mięty.
Część dróg prostych, część krętych.
Ciut poezji, ciut prozy.
Trochę plew, trochę ziarna.
Taka miłość, taka miłość,
W sam raz, idealna.
Taka miłość
W sam raz, idealna.
Taka miłość.


Gdy Gigio zaczął śpiewać, Bob porwał w ramiona Zoe i zaczął z nią wesoło tańczyć po całej kuchni, a gdy piosenka dobiegła końca, ucałował jej dłoń czule, a potem uśmiechnął się dowcipnie, aż Zoe zachichotała rozbawiona i pocałowała go czule w usta.
- Och, Bob! Wciąż jesteś tym chłopcem, którego pokochałam.
- A ty dziewczyną, w której się zakochałem.
Gigio wpatrywał się zachwycony w ten widok, a potem zerknął przez okno i zobaczył, jak pod dom podjeżdża kurier z pizzą.
- Kochani, pizza już przyjechała.
Bob i Zoe oderwali się od siebie, rozbawieni do granic możliwości, a gdy już się lekko opanowali, stwierdzili, że naprawdę już pora skończyć swoje dowcipne wygłupy i zjeść wreszcie obiad, bo burczy każdemu z nich w brzuchu.
- Bob, zapłacisz i zawołasz dzieciaki? - zapytała Zoe - Ja przygotuję talerze.
Jej mąż wesoło poszedł spełnić prośbę. Gigio za to ocierał sobie już wąsy na samą myśl spróbowaniu smacznej pizzy z podwójnym serem, jego ulubionej, która z pewnością była uwzględniona w zamówieniu, jak zwykle, kiedy Zoe zamawiała coś z pizzerii.
- Gigio, ale naprawdę bardzo cię proszę - zwróciła się do niego Zoe - Proszę, nie swataj już więcej nikogo, chyba, że ktoś cię o to poprosi. Ale sam z siebie tego nie rób, dobrze?
- Sery bajery, co ty wygadujesz? - zachichotał Gigio - A czemu miałbym tego nie robić? Przecież to doskonale mi wychodzi. Zapomniałaś, Zoe? Pomoc Gigia, to początek cudownej miłości i to takiej w sam raz. I wiesz co? Zastanawiałem się już nawet nad tym, żeby założyć biuro matrymonialne, skoro tak dobrze sobie radzę. Co o tym myślisz, Zoe?
Zoe jednak nie odpowiedziała mu, tylko ponownie parsknęła śmiechem, po czym mocno przytuliła do serca swojego uroczego mysiego przyjaciela.



KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 16:52, 12 Mar 2024, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 12198
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 9:13, 12 Mar 2024    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Sympatyczna bajeczka.
Nie wiedziałam, że w Ameryce znają Polski kodeks honorowy (znany też jako kodeks Boziewicza) – publikacja z 1919 dotycząca zasad postępowania honorowego, a w tym odbywania pojedynków, autorstwa Władysława Boziewicza. W Polsce międzywojennej podstawowy dokument (choć pozaprawny) regulujący te zasady [1]. Do 1939 doczekał się ośmiu wydań [2].
Główna bohaterka w moim odczuciu wydaje się osobą bardzo subtelną oraz delikatną, wewnętrznie poukładaną, odpowiedzialną, szczerą, ambitną, inteligentną oraz rozważną, a jednocześnie posiadającą serce o niezwykłej wrażliwości oraz żarliwości, która jest w stanie bardzo wiele poświęcić w imię prawdziwej miłości, której pragnie ponad wszystko.
Ogólnie w amerykańskiej popkulturze okres liceum jest przedstawiony jako bardzo ważny etap formatowanie młodego człowieka do życia w społeczeństwie.
W mojej wyobraźni Zoey wygląda jak dziewczyna na tym zdjęciu.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 9:22, 12 Mar 2024, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 12198
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 9:30, 12 Mar 2024    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Ona trwała nie długo, nie krótko
Dla miłości najlepszy to czas
Niosła tyle radości co smutku
I wszystkiego w niej było w sam raz
Tyle ile potrzeba słodyczy
Przy czym wcale nie było jej brak
Krzty goryczy, co jakby nie liczyć
Nadawało wytworny jej smak
Trochę chmur, trochę słońca
Coś z początku, coś z końca
Trochę pieprzu, ciut mięty
Część dróg prostych, część krętych
Ciut poezji, ciut prozy
Trochę plew, trochę ziarna
Taka miłość, taka miłość
W sam raz, idealna
Była taka dokładnie jak trzeba
Miała zalet tak wiele jak wad
Tyle piekła w niej było co nieba
Taka miłość w sam raz, akurat
Chyba zgodzisz się ze mną, kochana
To rzecz pewna, jak dwa razy dwa
Nasza miłość jest raczej udana
Zażywajmy więc póki się da
Trochę chmur, trochę słońca
Coś z początku, coś z końca
Trochę pieprzu, ciut mięty
Część dróg prostych, część krętych
Ciut poezji, ciut prozy
Trochę plew, trochę ziarna
Taka miłość, taka miłość
W sam raz, idealna
Choć nie zawsze nam miłość
Swe uroki odkrywa
Jednak jakby nie było
Jest po prostu prawdziwa
Trochę chmur, trochę słońca
Coś z początku, coś z końca
Trochę pieprzu, ciut mięty
Część dróg prostych, część krętych
Ciut poezji, ciut prozy
Trochę plew, trochę ziarna
Taka miłość, taka miłość
W sam raz, idealna
Taka miłość
W sam raz, idealna
Taka miłość
Bardzo lubię tę piosenkę.
Rozbawiły mnie nawiązania do bajki Mała syrenka i do serialu Co ludzie powiedzą, że jak dziewczyna chce być Marią Antoniną to chłopak chce być katem.
Fajna ta studniówka i świetne piosenki z Dirty Dancing, dobrze, że nie tańczyli hip-hopu.
Podobało mnie się to, że się przebrała za Sissi stylizując się na moją ulubioną Romy Schneider.
Są tu również nawiązania do Zorro i trzech muszkieterów od razu widać co autor lubi najbardziej.
Pewnie tak już jest, że najfajniej nam się piszę o tym co lubimy zawsze lub co nas fascynuję w danej chwili.
Cała ta niewinna intryga wyszła bardzo zabawnie.
Gigo ma rację, gdyby nie on nigdy by się nie spiknęli i jakby spędzała piątkowy wieczór. Oglądałaby powtórkę Bonanzy i czekała aż pokażą gołą klatę Micheala Landona he he.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 9:34, 12 Mar 2024, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 22:07, 06 Kwi 2024    Temat postu:



Szczera rozmowa

Wszystkie sprawy były już załatwione, wszystkie poszukiwania zakończone. Prawda została odkryta, demony przeszłości zniknęły i teraz wszystko zmierzało ku dobremu. Już nic nie zostało naprawienia, każdy problem rozwiązany.
Na taką oto sytuację miałem nadzieję, kiedy podejmowałem się swojej misji. Misji odkrycia prawdy na temat swojej historii, swojej rodziny i swojej osoby. Tej niezwykle ważnej misji, która miała odpowiedzieć mi na to tak słynne, odwiecznie zadawane pytanie: dlaczego? Dlaczego mój ojciec mnie porzucił? Dlaczego mnie zostawił sam na sam z moją matką, wariatką skończoną? Dlaczego mnie spotkało to wszystko? Dlaczego obcy ludzie, których poznałem po pewnym czasie o wiele lepiej mnie traktowali niż rodzice? Wreszcie, dlaczego nie mogę być szczęśliwy w miłości, mimo tylu podejmowanych przeze mnie prób?
Odpowiedzi na te pytania, nie zadowoliły mnie jednak. Teraz, kiedy tak o tym wszystkim myślę, zastanawiam się, czy w ogóle istniała możliwość, aby tak się stało? Mówią, że prawda nas wyzwoli, że poznanie jej pomaga nam zrozumieć, jak żyć. Nigdy nie słyszałem bardziej głupiego stwierdzenia. Prawda wcale ludzi nie wyzwala. Prawda pomaga nam pozbyć się złudzeń, pomaga inaczej spojrzeć na nas i na wszystko wokół, ale wcale nie wyzwala. Czy mnie wyzwoliła prawda o tym, że mój ojciec mnie porzucił, bo po prostu był tchórzem? Czy sprawiła, że od razu poczułem się lepiej, kiedy dowiedziałem się, iż po tragicznej śmierci mojego brata obwiniał się to i w końcu, dręczony wyrzutami sumienia uciekł, aby to sumienie w końcu zagłuszyć? Że unikał mnie przez te wszystkie lata, bo gdy tylko na mnie spojrzał, od razu ten ból i cierpienie wracało i tylko unikając mnie, nie czuł tego? To miało mnie wyzwolić? Śmiechu warte.
A prawda na temat mojej matki? Prawda o tym, że zawsze była chora i to, iż tak długo choroba nie dała o sobie znać była jedynie ciszą przed burzą? Przed tak straszna burza, która prędzej czy później musiała by wybuchnąć i zniszczyć nas i nasza sielankę? Że ta sielanka była kłamstwem? Złudzeniem? Oszustwem? Iluzja, która tak naprawdę nigdy nie istniała i rozwiała się jak fatamorgana na pustyni w chwili, kiedy tylko pojawił się pierwszy problem? Czy ta prawda pomogła mi się z tym wszystkim pogodzić? Czy pomogła mi się pogodzić z tym, że byłem bity za to tylko, że żyłem, a mój brat nie? Że moja matka nie umiała z tym żyć? Że musiała się na kimś wyżyć i ja byłem pod ręką? Co mi z tego wszystkiego? Co mi niby z tej prawdy?
A zatem, czy ta cała wycieczka nie miała sensu? Przez chwilę tak myślałem. Wtedy, kiedy odkryłem, iż nie dała mi ona takiej satysfakcji, jakiej oczekiwałem. W zasadzie, to nie dała mi żadnej satysfakcji. Jednak, po dłuższym namyśle, kiedy tak leżałem wczoraj w łóżku, próbując zasnąć, doszedłem do wniosku, że wcale tak nie jest. Jak mówi przysłowie, nie o to chodzi, aby złapać króliczka, ale by go gonić. Podobno czasami celem wyprawy nie jest skarb, który możemy odnaleźć w jej trakcie, ale sama wyprawa i przyjemność jej odbycia. Oczywiście, w sytuacji, w jakiej byłem trudno mówić o jakiekolwiek przyjemności podróżowania za swoją przeszłością i odkrywaniem tajemnic rodzinnych. Ale pomijając przyjemność, w tej sytuacji nie mającą miejsca, wyprawa bardzo mi się przydała. Nie zrozumiałem co prawda, dlaczego tak się stało, że spotkało mnie to wszystko, ale pojąłem, iż to było od początku niemożliwe. Jakakolwiek odpowiedź bym usłyszał na pytanie, dlaczego tak się stało, nie byłbym szczęśliwy, ani usatysfakcjonowany, ani bym też tego nie zrozumiał. Bo tego nie można było zrozumieć. Ani niczym uzasadnić. Ta wyprawa nie dała mi więc odpowiedzi ani nie pomogła zrozumieć zachowania tej dwójki potworów, jakimi byli moi rodzice. Ale pojąłem, że to nie było moim celem i nie tego powinienem się spodziewać. Ja nie chciałem zrozumieć rodziców, o nie! Ja chciałem zrozumieć samego siebie. Chciałem zrozumieć, kim jestem i dlaczego taki jestem? I czy zasłużyłem na taki los? I to mi przyniosła ta wyprawa. Pojąłem, że jestem człowiekiem, który umie kochać i być kochanym, który potrzebuje tej cudownej, leczniczej mocy miłości, aby być w pełni szczęśliwym. Nie zrobiłem nic złego moim rodzicom, nie mieli więc oni prawa mnie tak traktować. Oni karali mnie za swoje własne winy i za swoje własne wyrzuty sumienia. A ja byłem ich ofiarą. Taka była prawda. Czy ona wyzwalała? Nie, ale pomagała mi zrozumieć, co czuję do ludzi, świata i sam do siebie. Zrozumiałem, że potrzebowałem tej całej szalonej wyprawy, aby pogodzić się ze sobą samym. Żeby poznać i polubić siebie samego. Żeby zamknąć za sobą pewne drzwi i ruszyć do przodu z czystym kontem i spokojnym sercem.
Podświadomie to czułem od początku i wiedziałem, że nie jest moim celem poznanie tej prawdy, która chyba tak naprawdę zawsze znalem. Moim celem było zrozumieć to, uświadomić sobie, kim jest Jacob, czyli ja. Zrozumieć, dlaczego nie jestem do nich podobny i czemu piszę książki? Czemu stałem się inni niż oni? I dlaczego czuję do nich wstręt? To wszystko zdołałem zrozumieć podczas mojej podróży. Spotkanie z ojcem, rozmowy z kilkoma osobami pomogły mi pojąć to, co moje serce już od dawna mi podpowiadało. Ja nie byłem niczemu winien. Byłem wtedy dzieckiem, gdy mój brat zginął przez własną głupotę. Oni obwiniali się o to nawzajem, a potem obwiniali mnie, aby lepiej się poczuć. Czemu więc, chociaż zgotowali mi piekło, nauczyłem się kochać? Bo poznałem ludzi, którzy dali mi dużo wsparcia i pomocy w chwili, gdy tego potrzebowałem. Obcy ludzie, całkiem bezinteresownie mi pomogli i mnie wsparli, nie oczekując niczego w zamian. To oni nauczyli mnie, czym jest miłość, dobroć i empatia. To im to zawdzięczam. A to, że wytrwałem w tych uczuciach, że pielęgnowałem je w sobie, aby nie stać się taki, jak moi rodzice, zawdzięczam już sobie i swojej sile. Sile, którą tchnęli we mnie dobrzy ludzie, bo te siłę zawsze musi ktoś w kogoś tchnąć, a którą potem ja sam w sobie rozwijałem. A mój talent pisarski? To rekompensata za zmarnowane życie, litość ze strony Boga. Albo losu, albo nie wiadomo od kogo. Ale jak mówiła moja nauczycielka, nie ważne jak wielki ma się talent, ważne, jak go spożytkujesz. Ja spożytkowałem go na pisanie powieści i opowiadań o miłości, o walce o swoje szczęście, o wszystkim, co sam lubię i o tym, co sam chciałbym czytać. O życiu, jakie sam bym chciał wieść, gdybym tylko umiał to sprawić. Podobno pisanie w takiej sytuacji bywa czymś na kształt terapii, pomaga pogodzić się ze światem, a jeśli nie, to przynajmniej wykrzyczeć nasz ból i cierpienie, jakie nas spotkało i dać światu o tym znać. Niekoniecznie po to, aby zyskać zrozumienie, ale po to, aby za sprawą tego krzyku oznajmić, że coś nas boli i nie chcemy, aby już bolało. Wbrew pozorom to bardzo pomaga. Mówią niekiedy „Nie płacz, to nic nie pomoże”, ale to nieprawda. Płacz pomaga, pod warunkiem, że go nie przedawkujemy. Bo wszystko w nadmiarze szkodzi, nawet płacz. Ale odpowiednio dozowany pomaga nam żyć, zrzucić z siebie jakiś ciężar, poczuć się lepiej i znaleźć w sobie dość gniewu, aby się podnieść i powiedzieć sobie „A ja wam pokażę, że mnie nie zniszczycie, że tak, może i leżę na ziemi, ale spokojnie, podniosę się i znów będę górą”. Czy więc po to pisałem książki? Chyba tak, choć może tak naprawdę dlatego, że to lubiłem i że mnie wręcz chwilami palce świerzbiały i nie mogłem tego uczucia opanować? A może chwilami za bardzo denerwowało mnie to, jaki jest ten świat i jak bardzo źle jest zbudowany, że postanowiłem go choć trochę poprawić w swoich dziełach? A może wszystko naraz? Jaki byłby jednak powód, musiałem pisać, podobnie jak i też musiałem zrozumieć, że nie jestem winny rodzinnej tragedii i nie jestem winien tego, że moi rodzice upadli na samo dno, a ja nie zamierzam upadać razem z nimi. Zrozumiałem to jednak i poczułem się lepiej. Poczułem się wolny i stało się to w chwili, w której zobaczyłem mojego ojca i zamiast spodziewanej nienawiści oraz chęci rozbicia mu głowy czymś ciężkim, po prostu poczułem obojętność na niego i na to, co on czuje i myśli.
Tak, byłem wolny. Ale nie umiałem skakać z radości. Odczuwałem ulgę, ale też wiedziałem, że przede mną jest jeszcze długa droga, aby zacząć normalnie żyć, wreszcie bez kompleksów i poczucia, że nie zasługuje na miłość. Bo i takie głupie myśli mi towarzyszyły przez dużą część mego istnienia. Zrozumiałem jednak, jak bardzo się myliłem. Zasługuję na miłość i zasługuję na to, aby mnie kochano. Inna sprawa, że albo dziewczyny widziały we mnie jedynie sławnego pisarza i chciały sobie zwykle coś uszczknąć z mojej sławy, albo po prostu chciały bohatera moich książek, utożsamiając mnie z nimi. Jednak, jakbym się bardzo nie starał, ja nimi nie byłem i wiedziałem, że nie mogę być żadnym z tych bohaterów. Musiałem być sobą, nawet jeśli to znaczyło, że będę całe życie sam. Choć miałem nadzieję na to, iż tak się nie stanie. Miałem nadzieję, odkąd straciłem poczucie, jakoby jestem już na zawsze skazany na wieczną samotność. Nie była to prawda, podobnie jak i to, że jestem rzekomo wybrakowany. Nie jestem i nigdy nie byłem. Świadomość tego była dla mnie bardzo kojąca i już dla niej samej warto było odbyć tę podróż.
Z takimi oto myślami, wędrowałem po domu mojej matki. Nienawidziłem go, każdą jego cząstkę i nie wiem, jakim cudem udało mi się tutaj zasnąć. W miejscu, w którym spotkało mnie tyle smutku i upokorzeń, a cała radość, jaka pamiętałem z tego miejsca były jedynie wyobraźnią, kłamstwem i fałszem. Nigdy nie było to ani przez chwilę prawdą. Nic tutaj nie było prawdą. Ani miłość moich rodziców, ani ich miłość do mnie, ani nawet do mojego brata. Oni nawet jego nie kochali. Gdyby tak było, nie pozwoliliby mu włazić na słup wysokiego napięcia. Pilnowali by go o wiele lepiej, nie uciekaliby od problemów w agresję. Leczyliby się, gdy go stracili i nie umieli z tym żyć, jeśli nie dla siebie, to chociaż dla mnie. Jednak oni tego nie zrobili. Oni woleli uciekać. A ja nienawidzę ucieczek. I żeby była tutaj jasność, nie chodzi mi wcale o ucieczkę, w której ktoś ucieka przed przeważającą siłą wroga lub wycofuje się na bezpieczną odległość, aby potem, w odpowiednim momencie, silniejszym i mocniejszym wrócić na pole bitwy i pokazać, na co nas stać. Nie, ucieczka w chwili, gdy nie możesz wygrać, aby zaraz potem, gdy się odzyska siły i moc, powrócić i walczyć dalej, nie jest tchórzostwem i nie jest niczym złym. Jest rozsądną strategią, dyktowaną przez instynkt życiowy, jaki każdy z nas posiada w mniejszym lub większym stopniu. Taką ucieczkę rozumiem, pojmuję i akceptuję. Ale nie rozumiem ucieczki od problemów. I choć sam wolałbym ich nie mieć, a za bohatera się nie uważam, nie umiem zrozumieć ani pochwalić ucieczki polegającej na tym, że ojciec ucieka od wyrzutów sumienia oraz problemów z samym sobą w alkohol, a potem w nowy związek, zostawiając na pastwę losu własne dziecko, nie interesując się nawet, co się dzieje potem z tym dzieckiem. Nie jestem bohaterem i nie chcę takiego udawać, ale wiem jedno. Nie mogę i nie potrafię go zrozumieć. Jak on mógł to zrobić? On, mój własny ojciec. Ja go potrzebowałem, a on mnie zostawił, aby się użalać nad sobą i nie musieć kłócić się więcej z moją matką. Nie umiem i nie chce umieć tego zrozumieć. Dla mnie, jego zachowanie to zwykłe tchórzostwo.
„To nieprawda, że tchórzostwo jest jedną z najstraszniejszych ułomności. Ono jest najstraszniejsza z nich wszystkich”. Kto to napisał? Nie pamiętam. A nie, już wiem! Michał Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie”. Mądre słowa. Oczywiście, nie wiem, jakbym postąpił na miejscu ojca. Czy sam nie zacząłbym pić i płakać, a wręcz wyć z rozpaczy po tym, co się stało? Może i tak. Ale nie umiałbym zostawić swojego dziecka matce psychopatce i nie przejmować się przez te wszystkie lata, co się z nim dzieje. Ja mam swoje wady, ale nie umiem być obojętny na cierpienie kogoś, na kim mi zależy. A on... On mi zgotował okrutny los, zostawiając mnie w rękach tej podłej kreatury. Był równie podły, co ona. Nie, mylę się. On był od niej jeszcze gorszy. Ona była chora, nienormalna, szalona. On był zdrowy, a mimo to mnie u niej zostawił. Jego tłumaczenia w tym kierunku były żałosne i nawet on z tego zdawał sobie sprawę. Nie wiem, na co liczył, prosząc mnie o spotkanie. Może chciał uspokoić sumienie. Usłyszeć, że już się nie gniewam i wybaczam. Ale tego ode mnie nie usłyszy nigdy. Wybaczyć mu mogłem, bo nie umiem nienawidzić. Ale nie umiem zapomnieć. Nigdy nie zapomnę tego, co mi oni zrobili. Oboje. I już nigdy więcej się z nim nie spotkam. Ale dobrze, że go wtedy odwiedziłem. Od razu się poczułem lepiej, gdy mu wygarnąłem, co o nim myślę. Sądziłem, iż będę czuł w sercu nienawiść do niego, chęć skrzywdzenia go, może nawet zabicia. Ale kiedy go ujrzałem, nie czułem nic. I nadal nie czuję do niego nic. Odkryłem bowiem, ku swemu wielkiemu zdumieniu, że jego osoba jest mi całkowicie obojętna, a do tego, co ciekawe, odkryłem jeszcze, iż to uczucie dawało mi poczucie wolności.
Wiedziałem, co może je pogłębić i sprawić, abym poczuł się lepiej. Dobrze to wiedziałem. Sprzedaż tej rudery i to jak najszybciej. Sprzedaż miejsca, w którym mnie spotkało wszystko, co najgorsze. Zniszczenie zła, które w nim drzemie, danie tego domu ludziom, którzy tchną w niego nowe życie, wychowają w nim dzieci i to w nim naucza je, czym jest miłość i empatia. Tak, zniszczenie tego zła, które tu drzemie. Zniszczenie poprzez miłość, ale nie moja, lecz czyja inna. Ja nie mogłem w tym domu żyć i nie chciałem. Nie umiałem stworzyć w nim niczego dobrego. Ale kto inny mógłby to zrobić. Ktoś, kto nie jest skażony złem tego miejsca, kto nie ma z nim złych wspomnień i kto może sprawić, aby to miejsce kojarzyło się z czymś innym niż tylko cierpieniem. Tak, to na pewno musiało mi pomoc poczuć się jeszcze lepiej.
Ponieważ to był mój ostatni dzień tutaj, zacząłem przeglądać ostatni raz to parszywe miejsce i wszystko, co się w nim znajdowało. Niektóre z nich spaliłem w kominku. Jedne z nich to były moje zdjęcia z dzieciństwa z czasów, gdy byliśmy jeszcze wszyscy razem. Ich widok bolał mnie szczególnie, bo wiedziałem, że ta oto radość, widoczna na nich, jest fałszywa, tylko chwilowa i nigdy nie była szczera. Gdy darłem te paskudztwa na kawałki i wrzucałem kolejno w ogień, czułem się o wiele lepiej. Czułem się wolny i szczęśliwy. Czułem się tak, jakbym zamykał za sobą pewne drzwi, jakbym zrobił coś, co dawno powinienem był zrobić, jednakże dopiero teraz zyskałem na to odwagę. Dopiero teraz zyskałem siłę, aby moc bez najmniejszych trudności zniszczyć te fałszywe obrazki, ułudę szczęśliwych chwil, których tak naprawdę nigdy nie było. Bo czy coś zbudowane na fałszu może być prawdziwe?
Gdy tak o tym myślałem, przypomniałem sobie coś. Było coś jeszcze, co nie powinno istnieć i wywoływać we mnie boleść. Wyjąłem portfel z kieszeni, z niego zaś zdjęcie, które zrobił mi pewien fotograf w wesołym miasteczku. Byłem na nim ja i ona... Rachel. Uśmiechnięta i radosna, a do tego przytulona do mnie. To było piękne zdjęcie, niestety również fałszywe. Fotograf zrobił je nam, myśląc, że ja i ona jesteśmy parą. Mylił się, nie byliśmy nią, ale nie wyprowadziliśmy go jakoś z błędu. Tak fajnie nam było pozować do tego zdjęcia i wygłupiać się razem. Choć przez chwile zapomnieliśmy o tym, że ona ma narzeczonego, bogatego dupka, tak żałosnego i głupiego, że żadna normalna dziewczyna by się z nim nigdy nie była w stanie związać. Człowieka, który umiał rozmawiać tylko o pieniądzach, który jej nie szanował, odzywał się do niej jak do popychadła i którego ona, z powodów tak bardzo dla mnie niezrozumiałych, trzymała się, wmawiając sobie, iż jest mu winna lojalność i posłuszeństwo. Na tę chwilę mogliśmy o tym zapomnieć. I to był błąd. Nigdy nie powinienem o tym zapomnieć. Ona też nie. Ale spokojnie, ona to sobie bardzo szybko przypomniała. Mimo łączącego nas uczucia, które pojawiło się, gdy oboje zaczęliśmy szukać jej biologicznej matki, a mojej dawnej niani (kobiety tak bardzo bliskiej nam obojgu, że musieliśmy spróbować ją odnaleźć), ona prędko o tym wszystkim zapomniała. Zostawiła mnie, uciekła w nocy bez słowa wyjaśnień, zostawiając mi jedynie list, z którego zasadniczo nic nie wynikało, tak mętny i tak głupi, że musiała go pisać osoba upośledzona, bo zdrowa na umyśle by tego nie mogła zrobić. Tak, łatwo jej przyszło zapomnieć o wszystkim. O wspólnych, przez nas prowadzonych poszukiwaniach, o zatrzymaniu się w hotelu, o wycieczce na hotelowy basen, podczas którego zobaczyłem ją w seksownym stroju kąpielowym i widok tego wywoływał we mnie takie fale gorąca, jakie jeszcze nigdy nie czułem, o tym, jak przytulała się do mnie i płakała, mówiąc, jak bardzo boli ją to, jak jest traktowana przez rodziców adopcyjnych i narzeczonego, którego oni jej niemalże wmuszają. O tym, jak poszliśmy do kina na wesoły film, jak poszliśmy razem do wesołego miasteczka i wygrałem dla niej pluszaka, jak ostatniej nocy odwiedziła mnie w moim pokoju, płakała, rzuciła mi się w ramiona i kochała ze mną, co było jej pierwszym razem. Łatwo o tym wszystkim zapomniała, uciekając do niego i do tego poczucia obowiązku, jaki rzekomo wobec niego miała. Łatwo przyszło jej o tym wszystkim zapomnieć. Ale ja nie umiałem tego zrobić. A to zdjęcie tylko mi to utrudniało.
- Trudno, czas iść do przodu - powiedziałem sam do siebie.
Już miałem je podrzeć na kawałki, kiedy nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Nie wiedziałem, kto to może być, ale nie miałem ochoty na wizytę. Mimo to, kiedy pukanie nie ustało, podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Wtedy mnie po prostu zamurowała. W progu stała Rachel. Ostatnia osoba, która była mi aż tak bliska i ostatnia osoba, którą miałem wtedy ochotę oglądać.
- To ty? - zdziwiłem się.
- Witaj - powiedziała do mnie, z trudem siląc się na uśmiech - Mogę wejść?
Miałem ochotę każąc jej się wynosić, ale jestem widocznie za mało dumny i za mało kocham samego siebie, aby to zrobić, ponieważ otworzyłem szeroko drzwi na oścież, aby mogla wejść, a kiedy to zrobiła, pokazałem jej miejsce na kanapie, tuz przy stoliku. Sam natomiast wróciłem do pakowania rzeczy, jakie zamierzałem stąd zabrać, choć nie było tego wiele. Tak naprawdę to był tylko pretekst, aby na nią nie patrzeć. Nie miałem ochoty się jej przyglądać. Bo i co by mi to dało? Tylko bym znowu uległ jej urokowi osobistemu i znowu bym poczuł do niej coś, czego nie wolno mi było czuć. Mimo to, gdy wchodziła, dostrzegłem, że oczy ma wręcz czerwone od łez. Widocznie płakała, kiedy tu jechała. Tylko tyle ona potrafi. Albo płakać, albo przepraszać za wszystko, choćby za samo to, że żyje.
- Pakujesz się? - zapytała, rozglądając się dookoła.
- Jak widzisz - odpowiedziałem jej ponuro - Zakończyłem swoje sprawy i nic mnie tu już nie trzyma. Zresztą, z tego miejsca mam tylko same złe wspomnienia. Nawet gdybym chciał, nie mogę tu zostać. Tutaj cierpiałem i tutaj cierpię nadal. To nie jest miejsce, w którym mógłbym stworzyć cokolwiek, a już na pewno nie będę w stanie być szczęśliwym.
Rachel pokiwała ponuro głową na znak, że się ze mną zgadza. Nie miałem jednak pojęcia, czy robi to dlatego, że rozumie mnie i rzeczywiście jest dokładnie tego samego zdania, co ja, czy może mówi to, co chcę usłyszeć, podobnie zresztą jak robiła to z narzeczonym i rodzicami. Z nią nie mogłem być niczego pewnym. Tak w każdym razie wtedy czułem.
- Czego chcesz? - zapytałem po chwili milczenia.
- Chciałam cię przeprosić - odpowiedziała Rachel.
Mimo niechęci do niej, spojrzałem na nią i czekałem, aż wypowie to oto dość magiczne słowo, którym niestety szafuje na prawo i lewo, chyba nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co ono oznacza.
- Przepraszam cię. Naprawdę cię przepraszam, Jacob.
W komediach romantycznych takie słowa wystarczą, aby zakochani wpadli w swoje ramiona i uściskali się i wszystko jest już dobre. Ale to nie był film, a już na pewno z tego dennego gatunku, który robił ludziom wodę z mózgów, kłamiąc, że wszystkie krzywdy należy wybaczyć, nawet zdradę i porzucenie, bo miłość na tym przecież polega, że jest ona ważniejsza nawet od własnej godności. Ale to nie była komedia romantyczna, ani żaden głupi romans. To była historia życiowa, a w niej poszarganie czyjeś godności i złamanie mu serca nie uchodzi bezkarnie.
- A więc przeprosiłaś - powiedziałem z goryczą - Lepiej ci?
- Nie - odparła Rachel, opuszczając głowę w dół - Bo wiem, że te przeprosiny to o wiele za mało, aby naprawić to, co zrobiłam. Wiem, że nie zasługuję na twoje uczucie. Ani na twoje, ani niczyje inne.
Spojrzałem na nią ze złością i zawołałem:
- Możesz przestać wreszcie tak mówić?! Odkąd cię poznałem, nic innego od ciebie nie słyszę, tylko narzekanie na sama siebie, przerywane jedynie od czasu do czasu jakimiś miłymi rozmowami. Wiecznie tylko powtarzasz to, co ci wmówiono. Twoi rodzice, twój narzeczony, twoi tzw. przyjaciele. Wszyscy ci powtarzali, że to takie szczęście, że wychodzisz za tego dupka, że rodzice cię adoptowali i jesteś im winna posłuszeństwo i nie robiąc tego, jesteś niewdzięczna. Zrobili z ciebie kalekę emocjonalna, która umie tylko buntować się po cichu, jednak jak przychodzi co do czego, to uciekasz i pokornie robisz wszystko, co ci każą i przepraszasz, mówiąc, że mają rację, a ty nie jesteś warta tego szczęścia. Nie rozumiesz, że to nieprawda?
- Ale to prawda, Jacob - odpowiedziała smutno Rachel, ponownie zaczynając ronić łzy z oczu - Gdybym była coś warta, nigdy bym od ciebie nie uciekła. Nigdy bym też nie dała ci nadziei, przychodząc do ciebie w nocy. Masz prawo, aby mnie nienawidzić.
- Przecież ja wcale cię nie nienawidzę, Rachel. Wiesz o tym dobrze. Ja czuję do ciebie coś, czego nie umiem nazwać, ale nie jest to tylko przyjaźń. Możesz to nazwać zauroczeniem, ale to pali mnie w piersi niczym ogień i nie daje mi spokoju od chwili, w której to poczułem. Zachwyciłaś mnie od pierwszej chwili, w której cię ujrzałem. A potem, na tym basenie, zobaczyłem cię taką seksowną i kobiecą, że byłem pewien, że wpadłem po uszy. Ale nie próbowałem cię uwieść. Chciałem w tej sprawie być w porządku. Nie chciałem tego pogłębiać licząc na to, że mi kiedyś to przejdzie. Ale ty sama do mnie przyszłaś. Sama to ze mną zrobiłaś. I zabrałaś mi w ten sposób serce. A potem uciekłaś, zostawiając jakiś głupi liścik. I wróciłaś do niego, jakby nigdy nic. Do niego i do rodziców. Do ludzi, którzy uważają cię za swoją własność i urabiają cię na swoja modłę. Poczułem się podle, przyznaję i też miałem ochotę zwyzywać cię od najgorszych. Ale nigdy nie poczułem nienawiści do ciebie. Ani wtedy, ani teraz.
Rachel otarła łzy i spojrzała na mnie uważnie. Ucieszyły ją te słowa. Potem zauważyła nasze wspólne zdjęcie na stoliku, wzięła je do reki i zaczęła oglądać.
- Ładnie tu razem wyszliśmy, prawda?
Nie odpowiedziałem jej na to pytanie. Usiadłem w fotelu naprzeciwko niej i spojrzałem na nią uważnie.
- Dlaczego tu przyszłaś? Tak naprawdę? Bo nie wierzę, że tylko po to, aby mnie przeprosić.
Rachel skinęła głową na znak, że mam rację i odparła:
- Widziałam się z Noel. Z moją prawdziwą mamą.
- A więc się z nią spotkałaś? - zapytałem - Szkoda, że nie poszłaś tam ze mną. Też chciałem ją zobaczyć.
- Wiem, to było głupie. Noel też tak uważna. Powiedziała mi, abym nigdy nie popełniła tego samego błędu, co ona. Ona oddała mnie do adopcji, odsunęła się ode mnie i nigdy nie przestała tego żałować. Powiedziała mi, że ja nigdy też nie przestanę żałować, jeżeli ucieknę od ciebie.
- Tylko, że ty już to zrobiłaś.
- To prawda i już tego żałuję. Myślałam, że to jedyne wyjście, że muszę tak postąpić, że jeden list wszystko wyjaśni. Ale to nieprawda. Noel mówi, że to było głupie i tchórzliwe. Że jestem tchórzem, tak samo jak ona kiedyś.
- To ona kazała ci do mnie przyjść?
Rachel pokręciła przecząco głową.
- Nie. Co prawda, sugerowała mi to, ale nie jednoznacznie. Sama doszłam do wniosku, że tak trzeba.
Spojrzałem na nią groźnie. Znowu ten sam argument. Już mi się niedobrze od tego wszystkiego robiło.
- No tak. Tak trzeba, mam obowiązek itd. Czy ty już naprawdę nie umiesz nic innego mówić, jak tylko te same śpiewki? Mogłabyś zmienić płytę.
Rachel spokojnie zniosła moje przytyki i powiedziała:
- Zrobiłam głupio, ale zrozum. Ja im naprawdę wiele zawdzięczam. Tak wiele dla mnie zrobili. Nie mogłam tak po prostu to wszystko rzucić.
Zdenerwowany zerwałem się z fotela i zacząłem przechadzać się pokoju, nie kryjąc już burzy uczuć, które we mnie się kotłowały.
- Chcesz znać prawdę? Tak sobie to tłumaczysz, bo tak ci jest wygodnie. Bo w ten sposób nie musisz się mierzyć z odpowiedzialnością za własne czyny. Kiedy tylko coś jest nie tak, zawsze powołujesz się na nich, na to, co im zawdzięczasz lub nie zawdzięczasz. To idealna wymówka tchórza, którym najwyraźniej jesteś. I nie, proszę, nie przerywaj mi, bo stracę wątek, a musisz tego wysłuchać. Gdy tylko cię poznałem, wiedziałem, że jesteśmy oboje do siebie podobni. Dwójka dzieci, które tak bardzo zraniono w dzieciństwie. Odrzucono i skrzywdzono. I to za co? Za nic. Odebrano im miłość, radość, szczęście, poczucie własnej wartości. Poczułem, że to nas łączy, a ponieważ ja umiałem się podnieść mimo wszystko i iść do przodu, bo kilka osób tchnęło we mnie siłę do walki o swoje, ja postanowiłem tchnąć w ciebie te sama siłę. Chciałem, abyś mogła walczyć o siebie. Chciałem ci pomóc, tak jak kiedyś ktoś pomógł mnie. Niestety, nie zdołałem tego zrobić. Choć przez chwilę już byłem o tym przekonany, że jednak mi się udało. Nie liczyłem na to, że mnie za to pokochasz. Nie planowałem miłości. Ale ona się zjawiła sama, chociaż oboje tego nie planowaliśmy. Zaangażowałem się, chociaż nie chciałem rozbijać twojego związku. Nawet, jeżeli ten koleś jest skończonym dupkiem.
- Powiedz tylko słowo, a zerwę z nim i z rodzicami - powiedziała Rachel.
Rozjuszyło mnie to jeszcze mocniej.
- A jeżeli nie powiem, to co? Wrócisz do tatusia i mamusi, oni przygotują ci suknię z welonem, ty pójdziesz do ołtarza z tym dupkiem i pobierzecie się? Jeżeli nie powiem tego jednego słowa, znowu ode mnie uciekniesz, a ja zostanę sam ze złamanym sercem, a ty będziesz robić wszystko, czego od ciebie żądają, bo taki jest twój obowiązek. Czy ty nie słyszysz sama siebie? Nie słyszysz, jak to żałośnie brzmi?
Nie odpowiedziała mi nic, więc kontynuowałem:
- Taka jest prawda, moja droga. Ty przyszłaś tu dlatego, aby podjął decyzję za ciebie, co powinnaś zrobić. Nie umiesz sama o tym zdecydować, więc chcesz na mnie zrzucić odpowiedzialność. Przykro mi, ale tego nie zrobię. Ale nie mogę za nas oboje myśleć. Nie mogę mocować się z życiem za dwoje. Każdy musi sam to robić i może jedynie prosić drugą osobę o pomoc. Ale nie może żądać, aby druga osoba to za niego zrobiła. Mogę ci pomoc, jednak nie mogę decydować za ciebie.
- Myślisz, że wszystko jest takie proste, jak w twoich książkach? - zapytała ze złością Rachel - Nie, to dużo bardziej skomplikowany temat. Nic nie jest w nim aż tak proste, jak w książkach, które piszesz. Oni mnie adoptowali, przygarnęli, kiedy nikt mnie nie chciał. Jestem im winna wdzięczność. Oni przecież chcą dla mnie jak najlepiej.
- Dla ciebie? A może dla siebie?
- Nawet jeśli, to przecież są moi rodzice. Wiele im zawdzięczam. Nie mam prawa łamać im serc i znikać bez słowa.
- Ale ze mną mogłaś tak postąpić.
- Ciebie nie znam tak długo, jak ich.
- I to cię usprawiedliwia?
- Nie, ale spróbuj mnie zrozumieć.
- A ty próbujesz zrozumieć mnie?
Tym razem nic mi na to nie odpowiedziała. Ja zaś przeszedłem do ataku:
- Zależy mi na tobie i to bardzo. Ale ja w miłości potrzebuję pewności. Tak, ja wiem, że w życiu nie ma wielu rzeczy pewnych. Ale chcę w miłości pewnych oraz silnych fundamentów. Podstaw do tego, aby się zaangażować jeszcze mocniej. Czy możesz mi to dać? Możesz mi dać gwarancję, że jesteś tu, bo mnie kochasz i już do niego nie wrócisz? Że jeśli za chwilę zjawiliby się tu twoi rodzice i zażądali, abyś wróciła do narzeczonego, nie zaczniesz płakać i przepraszać ich, a następnie odejdziesz jakby nigdy nic? Możesz mi zagwarantować, że tak nie będzie?
Milczała, opuszczając jedynie głowę w dół i ponownie zaczynając płakać.
- Tak też myślałem - odpowiedziałem ze złością.
Naprawdę mnie zdenerwowała. Liczyłem na to, że odwiedziny u Noel jednak jej pomogą i zrozumie, jak się myli. Że da mi gwarancję, której tak potrzebuję. W takiej sytuacji umiałbym wybaczyć, a z czasem zapomnieć, cieszyć się z miłości i dać jej szczęście równie wielkie, jakie ona daje mnie. Ale ona tego nie zrobiła. Ona tylko milczała. Jak zwykle, tylko milczeć potrafiła. Milczeć i przepraszać i mówić, jak to ona jest winna rodzicom i narzeczonemu posłuszeństwo i lojalność. Tylko to i nic więcej. A ja głupi, chciałem jej pomoc. Liczyłem na to, że skoro nie jest już dzieckiem i tli się w niej zalążek buntu, czego dowodem było założenie kostiumu kąpielowego, którego nie aprobuje jej narzeczony, wyjście ze mną do wesołego miasteczka i spędzenie ze mną nocy, to mogę w nią tchnąć odwagę, która ona sama już odpowiednio pokieruje. Ale myliłem się. Myślałem, że skoro jest dorosła, nie trzeba jej tłumaczyć wszystkiego jak dziecku i szybciej w niej narodzi się chęć walki o swoje. Myliłem się jednak. Ona wciąż była w głębi serca dzieckiem i nie chciała ani na chwile dorosnąć. Chciała, aby inni podjęli za nią decyzję. Bo tylko tego się nauczyła i tylko to potrafiła zrobić w poważnych sprawach. A ja jakoś nie miałem ochoty decydować za nią i za siebie jednocześnie.
- Sama więc widzisz. Nie możesz mi dać gwarancji w niczym. A już z całą pewnością nie w kwestii miłości. Ja niestety, jestem tylko słodkim dodatkiem do twojego życia. A to dla mnie za mało.
Rachel spojrzała na mnie załamanym wzrokiem, a z jej oczu ciekły łzy.
- Nie rozumiesz, jakie to trudne? Każesz mi podejmować decyzje, na które ja nie jestem jeszcze gotowa. Zrozum, ja nie mam w sobie tyle siły, co ty. Ty jesteś silny, zaradny, odważny. A ja? Ja jestem żałosną imitacją człowieka. Nie wiem, co powinnam zrobić. Wiem, że mi na tobie zależy i chcę, abyś mi pomógł w podjęciu decyzji.
- Nie, ty chcesz, abym ją podjął za ciebie. A to duża różnica. Obawiam się, że ty nie jesteś niczego pewna. Ani siebie, ani tego, co czujesz i do kogo to czujesz. A ja nie mogę angażować się w taki związek.
- Dlaczego mnie ranisz, Jacob? Myślałam, że mi pomożesz. Że będzie z tego romans jak w twojej powieści. Może schematyczny, ale piękny. On poznaje ją, a ona jego, oboje sobie pomagają i są szczęśliwi.
- Ja się w romanse nie bawię, Rachel. Ja chcę miłości, prawdziwej i o takiej ja piszę moje książki, jakbyś nie zauważyła. Nie piszę o romansach, ale o prawdziwej miłości. Ale ty mi takiej dać nie możesz. Przybyłaś tu tylko dlatego, że Noel ci nagadała. Ale weź powiedz mi, proszę. Czy gdyby tego nie zrobiła, przyjechałabyś tu, do mnie?
Znowu odpowiedziało mi milczenie.
- Tak myślałem. No cóż, Rachel... Miło się rozmawiało, ale lepiej będziesz, jak już wrócisz do tatusia i mamusi. Ja muszę wrócić do prawdziwego życia, które ciebie tak przeraża. I nie myśl sobie, że robię z siebie bohatera. Nie jestem nim i nigdy nie będę. Ale ja wiem, czego chcę, ani czego nie chcę. Jeżeli chcesz być w życiu kiedykolwiek szczęśliwa, zacznij od zdobycia tej wiedzy.
Był to koniec rozmowy. Rachel zrozumiała, że nic tu po niej, dlatego wstała z kanapy i powoli skierowała swoje kroki w kierunku wyjścia. Chociaż bardzo mnie kusiło, aby to zrobić, nie zatrzymałem jej. Musiała przemyśleć sobie na spokojnie pewne sprawy. I musiała zrobić to sama. Ja nie mogłem jej już pomoc. Zrobiłem wszystko, co mogłem przez ostatni miesiąc spędzony z nią, dzień po dniu. Resztę musi zrobić już ona.
Po tej rozmowie, spakowałem się do końca i wyjechałem, wracając do domu. Przyznam się, że cudownie było powrócić do niego po tak długim czasie. Tak miło było położyć się do snu we własnym łóżku. W łóżku stojącym w domu, w którym mam jedynie miłe wspomnienia. Była to przyjemna odmiana od ostatnich dni i tego, co podczas nich przeżyłem. Znów poczułem się radosny i pełen energii, a już najmocniej odczułem te uczucia, kiedy odebrałem od sąsiadki moją kotkę i mocno ją przytuliłem do serca. Kicia zdążyła się za mną stęsknić, bo zaczęła z miejsca się do mnie łasić i słodko mruczeć. Poczułem w sercu ogromne ciepło, mając tę boską dla każdego człowieka świadomość, że ktoś go kocha bezinteresownie. Zacząłem ją czule głaskać i pozwoliłem, aby wyłożyła się wygodnie na moich kolanach i tam zasnęła, nie przestając mruczeć.
Minęło kilka dni od mojej ostatniej rozmowy z Rachel. Nie miałem z nią w tamtym czasie kontaktu. Nie chciałem go mieć. Uznałem, że tak jest lepiej. Niech na spokojnie sobie wszystko przemyśli i być może zrozumie, co powinna zrobić, choć już na to nie liczyłem. Wiedziałem, co prawda, że wszystkie zmiany zawsze wymagają czasu, ale nie miałem pojęcia, czy warto czekać na te zmiany, czy one w jej wypadku kiedykolwiek nastąpią, czy ma to sens, czy też nie? Kiedy widziałem ją ostatnio, była ona nadal słaba, zdolna jedynie do niewielkiego buntu i to jeszcze potajemnego. Nie była zdolna do prawdziwej walki o swoje. A ja nie mogłem i nie miałem prawa żądać od niej walki, kiedy ona nie była do niej zdolna. I chociaż w duchu potępiałem ją za to jej tchórzostwo, tak podobne do tego, które kierowało moim ojcem, nie umiałem jej znienawidzić. I nie umiałem o niej zapomnieć.
Żeby nie dręczyć się myślami o niej, rzuciłem się w wir zajęć. Pisałem swoją nową powieść, układałem szczegóły, jakie miały być w niej użyte, chodziłem też na spacery i na basen. Spokojnie i powoli powracałem do normalnego życia. Ale pewnego dnia, może tak tydzień po powrocie, znowu moje życie wywróciło się do góry nogami. Byłem wówczas na pływalni, siedziałem na brzegu basenu i miałem nogi w wodzie, oddychając głęboko po tym, jak przepłynąłem przed chwilą całą długość basenu i nabierając sił do kolejnego pływania. Nagle ktoś do mnie wtedy podszedł i lekko chrząknął. Spojrzałem na tę osobę i od razu ją rozpoznałem. To była Rachel. Była w tym samym skąpym stroju kąpielowym, który tak wiele jej odsłaniał, o wiele więcej niż zasłaniał. Uśmiechała się do mnie delikatnie, a ja się poczułem nagle dziwnie zmieszany jej obecnością. Zerwałem się więc z miejsca i zapytałem:
- To ty? Co tu robisz?
- Szukałam ciebie - odpowiedziała mi wesoło.
Dawno nie widziałem jej takiej radosnej. Chyba ostatni raz wtedy w hotelu, gdy byliśmy razem na basenie hotelowym i była wyraźnie zadowolona z tego, że nie odrywam od niej wzroku. Teraz wyglądała podobnie. Podobała mi się taka. Z uśmiechem było jej bardzo do twarzy.
- Szukałaś mnie? A skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
- Sąsiadka mi powiedziała, że podobno bywasz tutaj zwykle o tej porze.
Westchnąłem niezadowolony. Powinienem był powiedzieć sąsiadce, żeby jak coś, to nikomu nie mówiła, gdzie mnie znaleźć. Trzeba było się przygotować na to, ale oczywiście w żadnym razie nie przyszło mi do głowy, żeby mogło wydarzyć się to, co się właśnie wydarzyło.
- No co za kabel jeden - mruknąłem niezadowolony.
- Och, nie gniewaj się na nią. Przecież nie chciała nic złego - odpowiedziała Rachel - Poza tym, muszę z tobą porozmawiać. To bardzo ważne.
- A co takiego chcesz mi powiedzieć?
- Że wiele przemyślałam sobie od naszego ostatniego spotkania. Dużo też o tym rozmawiałam z Noel, znaczy z mamą. Powiedziała mi, że miałeś rację, bo nie powinieneś podejmować za mnie decyzje. Sama musiałam je podjąć.
- I jaką decyzję podjęłaś?
Rachel spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała mi czułym tonem:
- Że chcę z tobą być. Że zależy mi na tobie, tak samo, jak tobie na mnie. Nie wiem, czy to może być już od razu miłość, ale chcę spróbować. Chcę zaryzykować i jest to moja samodzielna decyzja. Jestem jej pewna.
Jej słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. W najpiękniejszych snach o tym marzyłem, ale bałem się, że to tylko mogą być sny i nic więcej. Jednak słowa, które właśnie mi powiedziała, były cudowne i słuchanie ich było jak smarowanie mojego zbolałego serca kojącym balsamem. Nie chciałem jednak ulegać za bardzo euforii, musiałem się upewnić, czy dobrze słyszę.
- A twój narzeczony?
- Jego już nie ma. Zerwałam z nim. Oczywiście się wściekł, zwyzywał mnie, a do tego dzwonił do moich rodziców, a ci żądali ode mnie, abym wróciła do niego i go przepraszała na kolanach. Ale ja nie zrobiłam tego. Noel była mi w tym bardzo dużym wsparciem. Bardzo mi wtedy pomogła. Tak wiele jej zawdzięczam, ale też wiele zawdzięczam tobie.
Wpatrywałem się w nią radośnie, uszczęśliwiony jej słowami. To, co mówiła, to były słowa tak piękne i cudowne, że przez chwilę nie byłem w stanie uwierzyć w to, co słyszałem. Serce waliło mi w piersi jak młotem, a ciało drżało z radości. Rachel w moich oczach nagle stała się dorosła i dojrzała dziewczyna, choć czułem doskonale, że może jeszcze czasami obawiać się przyszłości i nie być jej pewną. Ani siebie samej. Wiedziałem jednak, iż zamierzam ją wspierać w tym wszystkim i nie zostawię jej samej. Będziemy razem mierzyć się z życiem, jeżeli tylko na to mi pozwoli.
- Rachel, jesteś pewna tego, co mówisz? Wiesz chyba, że ja traktuję miłość na poważnie. I nie umiem tworzyć romansów.
- Wiem, Jake. Ale spokojnie, to wszystko jest całkiem na serio. Tym razem ci mogę dać gwarancję. Zresztą, niech moje czyny mówią same za siebie.
- Jakie czyny?
Rachel uśmiechnęła się do mnie, po czym objęła mnie za szyję i pocałowała mnie w usta. Nie wiedziałem przez chwilę, co mam zrobić, tak bardzo mnie to, co zrobiła zaskoczyło, ale potem objąłem ją mocno i przycisnąłem do siebie, oddając jej pocałunek. Ten nie trwał co prawda długo, ale na tyle, aby ciepło ogarnęło nas oboje od czubków palców do koniuszków włosów. Spojrzałem jej czule w oczy i zapytałem ją:
- To naprawdę ty? Czy ktoś cię odmienił, najdroższa?
- To ty mnie odmieniłeś - odpowiedziała mi czule Rachel - Ty, Noel i miłość, jaką do was obojga czuję. Miłość naprawdę potrafi zmieniać na lepsze. Zupełnie jak w twoich powieściach. Tylko czy ta powieść może doczekać się happy endu? Jak sądzisz, panie pisarzu?
- Myślę, że tak, jeżeli ty mi pomożesz napisać to dzieło, to czuję, że może się ono udać. Ale oboje musimy tego chcieć równie silnie. Ja tego chcę bardzo mocno. A ty, kochanie?
- Czy to wystarczy ci za odpowiedź, skarbie?
Po tych słowach, Rachel ponownie mnie pocałowała, a ja oddałem jej czule pocałunek, wiedząc, że on jeden wystarczy za wszystkie odpowiedzi świata. A w sercu czułem, iż wbrew temu, co dotąd myślałem, nasze życie może być podobne do moich powieści, jeżeli tylko oboje włożymy tyle samo wysiłku, aby ją napisać. A co wyjdzie z tego pisania? Czas miał nam pokazać. Ja jednak wierzyłem w to, że warto się zaangażować w tworzenie tej książki. Tej wyjątkowej i jedynej na całym świecie książki. Powieści o naszej miłości, pisanej przez nas każdego dnia.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 22:17, 06 Kwi 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 12198
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 11:20, 07 Kwi 2024    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Dość interesująca oraz szczególna w swoim wartkim i raczej gwałtownym charakterze zmiana perspektywy i kolejnych scen opisywanej historii, która rozwija się w sposób konsekwentnie uwypuklający określone zdarzenia lub chociażby pojedyncze zdania czy myśli, mające duży emocjonalny wpływ na bohaterów rozwijanej historii. Opisy prezentują się niezwykle barwnie i swobodnie, dodając tekstowi nieuchwytnej oryginalności wyobraźni oraz konstruując charakterystyczny obraz świata przedstawionego.
Rachel bez wątpienia jest osobą, która w bardzo silny i negatywny sposób została doświadczona w przeszłości i odbiło to bardzo znaczące piętno na jej sferze psychologicznej; wydaje się być pełna wielu wewnętrznych obaw, rozmaitych wahań oraz niepewności w jednoczesnym gorącym pragnieniu odnalezienia najszczerszego uczucia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Nie 11:22, 07 Kwi 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:52, 21 Maj 2024    Temat postu:



Dziewczyna taka jak ta

Hiszpania roku pańskiego 79 była bardzo spokojnym miejscem. Należała do tzw. prowincji, jak określano wtedy miejsca dalekie od wszelkiego centrum kultury i ogólnie pojętej wielkiej cywilizacji. Do takiego oto rodzaju miejsc udawali się ci, którzy z jakiegoś powodu źle się czuli w stolicy ówczesnego świata, czyli Rzymie, albo po prostu postanowili zmienić klimat z przyczyn czysto politycznych. Można więc powiedzieć, iż jeżeli ktoś z tego czy innego powodu musiał się schronić przed rzymskim prawem lub zwyczajnie wolał się nie wychylać, prowincja i to daleko od Rzymu ustawiona, była dla niego prawdziwym rajem na Ziemi. Hiszpania należała do takich oto rajów, a już zwłaszcza w momencie, w którym rozpoczynamy nasza opowieść.
W lipcu roku 79, kiedy od kilku tygodni zasiadał na cesarskim tronie dobry i sprawiedliwy cesarz Tytus Flawiusz, na terenie Hiszpania panował spokój. Władza była co prawda egzekwowana, jednakowoż nie aż tak mocno, jak za panowanie poprzednika Tytusa, Wespazjana. Ponadto była to prawdziwa chwila ukojenia nie tylko dla wszystkich podbitych narodów, które nie spotykały się wtedy z żadnymi prześladowaniami, ale także i dla wyznawców różnych religii, żyjących na terenie cesarstwa rzymskiego, w tym również i dla chrześcijan. Pomimo tego, iż świeżo mieli oni w pamięci panowanie okrutnego Nerona, który to obarczył ich winą za wielki pożar Rzymu i skazał wielu wyznawców Chrystusa na koszmarne męki, w tamtym momencie wszyscy, którzy byli zwolennikami nauk Mesjasza mogli być szczęśliwi, gdyż nie prześladowano ich, nie obarczano o nic winą, ani tym bardziej nie zamierzano ich ścigać prawnie. Co prawda, powstanie w Jerozolimie, które to kronikarze ochrzcili wielką wojną żydowską, upadło, a wielu ludzi zginęło i to po obu stronach w tej barbarzyńskiej walce, w której to, jak na ironię, to bardziej strona żydowska wykazała się większym okrucieństwem, poddani cesarza Tytusa nie mogli mówić o powodach do narzekań. Opłakali oni zmarłych w tej wojnie i godnie ich pochowali, a po tym wszystkim starali się nie wracać pamięcią do tych strasznych wydarzeń, które wielu uważało, łącznie z samym Tytusem, za zupełnie niepotrzebny rozlew krwi. Szczególnie w wyznawaniu tej opinii przodowali tutaj chrześcijanie, z których co prawda wielu, zwłaszcza żydowskiego pochodzenia, wzięło udział w tej walce, ale nigdy nie pogodzili się w pełni z brutalnością walk, jakie prowadziła nie tylko strona rzymska, ale także i żydowska. Więcej, gdy byli oni świadkami okrucieństw, jakich dopuścili się żydowscy fanatycy będący wtedy u władzy w armii powstańczej, niekiedy opuszczali szeregi walczących, nie chcąc już dłużej brać w tym wszystkim udział. Inni z kolei może walczyli do końca, ale tracąc wiarę w sens tego, co robią. Jeszcze inni próbowali pomagać w sposób inny niż walka na miecze i zabijanie przeciwników. Do tych ostatnich należeli ci, którzy po latach ochrzczeni zostali mianem Przyjaciół i Bohaterów.
Ci oto ludzie, tak bardzo cenieni przez późniejszych kronikarzy i badaczy, nie podejmowali nigdy walki zbrojnej, do niej samej posuwając się jedynie wtedy, gdy było to konieczne. Woleli jednak, w normalnych sytuacjach, walczyć za pomocą podstępu, pomysłowości, skutecznych akcji dobrze opracowanych itp. Woleli miast iść na wojnę robić inne, również bardzo pożyteczne z perspektywy czasu rzeczy, jak pomagać tym, którzy ucierpieli w czasie okrutnych walk, odbijać niewolników z rąk handlarzy, zatapiać wojenne statki, wprowadzać wroga w błąd za pomocą tej czy innej dezinformacji, a przede wszystkim żyć z dala od wojen i bitew, szerząc między zaufanymi ludźmi wiarę w nauki Jezusa. Byli to zatem ci, którzy walczyli tylko wtedy, gdy była taka konieczność, w innych sytuacjach zaś woleli poprzestać na działalności szkodliwej dla wroga, ale nie zmuszającej do zabijania.
Do takich właśnie ludzi należał Samuel, wykształcony i obyty w świecie Żyd, który przyjął chrześcijaństwo wraz ze swą żoną Diana oraz synem Machabeuszem, nazywanym przez przyjaciół Macky. Nie mieli oni okazji osobiście poznać Jezusa, gdyż w chwili, kiedy przyjęli chrzest, ten już dawno został ukrzyżowany, jednak wiara w nich była głęboko zakorzeniona i byli jej oddani, choć jednocześnie także zachowali oni swoje żydowskie tradycje, jako że nowa religia bynajmniej nie tylko wówczas nie głosiła ich wykorzenienia, ale nawet nikomu z przywódców tej nowej religii nawet takie coś nie przychodziło wówczas do głowy. Niestety, z czasem, jak zapewne dobrze to wiadomo, miało się to zmienić. Ale w tamtym czasie religia ta miała jeszcze wiele wspólnego z naukami Jezusa, głosząc jedynie proste zasady, w dużej mierze oparte na wyrozumiałości i tolerancji. Dlatego nie próbowano w niej tworzyć nowych zasad liturgicznych, poprzestając jedynie na tych, które już wśród ludzi, którzy te wiarę przyjmowały, istniały. Z tego też właśnie powodu, Samuel mógł być jednocześnie celebrującym rodzinne tradycje Żydem i wiernym nowej nauce chrześcijaninem. W tamtych czasach, nie stało to ze sobą w sprzeczności.
Samuel, gdy przyjął nową religię, był człowiekiem już trzydziestokilkuletnim i miał na swoim utrzymaniu żonę i syna, któremu nadał imię Machabeusz na cześć jednego z wielkich wodzów żydowskich, licząc po cichu na to, iż jego potomek też dokona wielu bohaterskich czynów. Rzecz jasna, nie pomylił się, gdyż Macky, jak go pieszczotliwie nazywano, stał się jeszcze większym bohaterem niż jego ojciec, gdyż swego czasu nie tylko brał udział w kilku poważnych akcjach wraz ze swoimi rodzicami, ale później sam, z pomocą jedynie wiernej przyjaciółki, zdołał dotrzeć do oblężonej Jerozolimy i skontaktować się z uwięzionym Danielem, przyjacielem i krewnym Samuela i pomoc mu uciec, za co jednak trafił potem do Rzymu, a tam oddany do szkoły gladiatorów o mało nie zginął. Wierna przyjaciółka jednak, która wciąż trwała przy nim jak tylko osoba oddana trwać potrafi, nie zostawiła go w tej sytuacji samemu sobie, ale uruchomiła wszelkie możliwe kontakty, aby uwolnić Macky’ego ze szkoły, uczynić go wolnym i potem wraz z nim kontynuować jego walkę o sprawiedliwość, która ostatecznie zakończyła się ocaleniem kilku bliskich i dobrych osób z rąk intrygantów i wspólną ucieczką do Hiszpanii, gdzie zebrali się już wszyscy członkowie ich niezwyklej rodziny, nazywanej przez potomnych Przyjaciółmi i Bohaterami. A wszystko to działo się wówczas, kiedy Macky miał zaledwie czternaście lat. Samuel podziwiał syna, słuchając o jego przygodach i był pełen wielkiego szacunku dla jego odwagi, pomysłowości i zdolności zyskiwania sobie tam, gdzie poszedł przyjaciół. W tym ostatnim zapewne pomagało mu to, iż w przeciwieństwie do wielu Żydów, również i swojego ojca, nie miał on wobec ludzi żadnych uprzedzeń rasowych czy religijnych, uważając, że wśród każdej ze społeczności tego świata znajdują się ludzie dobrzy i źli, zatem grunt to po prostu umieć jednych od drugich odróżnić. Możliwe też, że pomagała mu w tym jego wiara, gdyż nauki Jezusa traktował on bardzo poważnie, a skoro Mesjasz mawiał o tym, aby nie oceniać, aby samemu nie być sądzonym i aby traktować innych jako swoich bliźnich, on tak właśnie postępował, choć starał się przy tym zachowywać zawsze zdrowy rozsadek, co w połączeniu z wielkim sercem, ogromną odwagą i niezwykle szeroko pojętą empatią, pomagało mu dokonywać wielu bohaterskich czynów, choć oczywiście nie dokonywał ich sam, a przy ogromnym wsparciu nie tylko starych, ale i nowo poznanych przyjaciół.
Jak zatem widać, Macky był już, mimo swego młodego wieku, prawdziwym Przyjacielem i Bohaterem, członkiem małej społeczności, która stworzyli jego tata i mama wraz z nie tylko krewnymi, ale i przyjaciółmi wypróbowanymi w każdej potrzebie. Nie pysznił się tym jednak, uważając skromnie, iż wiele jego przygód by się mogło skończyć dla niego fatalnie, gdyby za każdym razem nie było u jego boku kogoś, kto wspierał go w tych niezwykle trudnych działaniach. Miał tu, rzecz jasna na myśli nie tylko jedną osobę, ale kłamstwem byłoby powiedzieć, aby nie myślał przede wszystkim o kimś konkretnym.
Tym kimś była Portia. Naprawdę wyjątkowa pod każdym względem członkini społeczności Przyjaciół i Bohaterów. Najważniejszym powodem, dla którego tak bardzo się wyróżniała, było to, że była niezwykle odważna, pomysłowa i bardzo szlachetna. Nigdy nie wahała się robić to, co uważa za słuszne, ani odważnie iść w stronę niebezpieczeństwa, jeżeli powodzenie misji od tego zależało. Ale nie to było jedyną rzeczą, jaka ją wyróżniała w tej grupie, gdyż wielu jej członków było wszak osobami szlachetnymi, dobrymi i odważnymi. Portia była szczególna jeszcze pod innym względem. Otóż, kiedy pozostali członkowie społeczności, czy też może raczej rodziny Przyjaciół i Bohaterów byli Żydami, Porta była Rzymianka i to nie byle jaka. Jej ojciec był znanym dowódcą i wiernym żołnierzem Tytusa Flawiusza i to jeszcze z czasów, zanim ten został cesarzem. Ponieważ jej ojciec musiał, wraz ze swoim wojskiem, brać udział w wojnie żydowskiej, Portia trafiła pod opiekę swojego stryja, który został gubernatorem Aleksandrii w Egipcie. To tam właśnie poznała Macky’ego, to tam narodziła się ich przyjaźń i to tam Portia ostatecznie, pomimo tego, iż początkowo nie przyjęła wcale chrztu ani wiary w Jezusa, została częścią społeczności Przyjaciół i Bohaterów. Potem wraz z Mackym, kiedy jego rodzina z powodu narażenia się gubernatorowi Aleksandrii, musiała opuścić swój dom i jego okolice, przenosząc się w bezpieczniejsze miejsce, Portia nie zostawiła ich w potrzebie i wraz z Mackym udała się do Jerozolimy, przebierając Macky’ego za swego sługę, aby mógł on jej towarzyszyć w chwilach, gdy ona towarzyszyła swemu stryjowi podczas jego kampanii wojennej na Jerozolimę. Wraz z nim brała udział w akcji odbicia z niewoli Daniela, a potem uwolniła Macky’ego ze szkoły gladiatorów i umieściła go u zaufanego senatora Antoninusa, cichego wyznawcy chrześcijaństwa, skąd nasi młodzi bohaterowie kierowali dalej kolejnymi akcjami, a kiedy Antoninus został oskarżony o zamach na cesarza, doprowadzili do jego uniewinnienia, ujawniając prawdziwego zamachowca, ale w wyniku tego musząc potem uciekać z Rzymu, czego jednak nigdy nie żałowali, gdyż prawdę mówiąc, oboje Rzym zdążył mocno zawieść.
O tym, ile przeżyli przygód, zanim zdołali odnaleźć rodziców Macky’ego i z nimi zamieszkali w bezpiecznym miejscu Hiszpanii, długo by opowiadać. Faktem natomiast niezbitym, o którym wspomnieć tu należy jest to, iż Macky i Portia, w trakcie tych wszystkich niesamowitych przygód, z czasem swoje uczucie zmienili w coś o wiele silniejszego niż tylko przyjaźń. Choć prawdę mówiąc, zawsze byli sobą zauroczeni i to od pierwszej chwili, gdy się spotkali, ale dopiero przygody we dwoje sprawiły, iż uczucie to przerodziło się w coś znacznie silniejszego, bardzo pięknego i potężnego jednocześnie, wzmocnionego licznymi niebezpieczeństwami, które udało im się wspólnie pokonać. Ich przyjaźń połączona z zauroczeniem z czasem stała się prawdziwa miłością, a kolejne lata spędzone w spokoju u boku rodziców Macky’ego tylko te miłość pogłębiły, jak zresztą zawsze się dzieje w przypadku prawdziwego uczucia, które jest pielęgnowane każdego dnia przez obie zainteresowane strony. A jeśli mowa o Mackym i Portii, oni umieli pielęgnować wszystko, na czym im zależało, a już zwłaszcza uczucia. I choć oboje w chwili, w której się poznali i zaczynali swoje niezwykle przygody, mieli zaledwie czternaście lat, dojrzałość ich pod tym względem potrafiła górować nawet nad niejednym o wiele starszym od nich wiekiem człowiekiem.
Od czasu jednak, kiedy oboje opuścili Rzym i po niejednej jeszcze perypetii, dotarli do rodziców Macky’ego, bezpiecznej dla siebie przystani spokoju, minęło już dziewięć lat. Oboje mieli teraz dwadzieścia trzy wiosny, w sercach radość z zaznanego spokoju, a w głowach wielkie plany, które zasadniczo już od dawna im kiełkowały w głowie, ale z powodów politycznych nie były one w stanie zostać wcześniej zrealizowane. Jakie to były jednak plany i jakie przyczyny opóźniły ich realizacje, o tym należy opowiedzieć zdecydowanie dokładniej, aby nic z tego, o czym będzie niniejsza opowieść, nie umknęło czytelnikowi, ani nie zostało przez niego niezrozumiale. Jak bowiem w środowiskach pisarskich doskonale wiadomo, opowieść należy prowadzić tak, aby czytelnik zrozumiał w niej wręcz wszystko, co tylko zrozumieć należy. Z tego też właśnie powodu, przejść zatem trzeba, po tym nieco przydługim wstępie, do opowieści właściwej.

***



Diana powoli kończyła zmywać po posiłku, uśmiechając się delikatnie na sam dźwięk wesołego gwaru, jaki panował w jej domu. Pomimo tego, iż posiadała już na swoim karku ponad czterdzieści lat, co w ówczesnych czasach określano jako wiek podeszły, a jej czarne włosy lekko zaczynały już siwieć, wciąż była radosna i chętna do życia. Miała zresztą ku temu wszelkie powody. Jej rodzina nie była już prześladowana, nie musiała martwić się o bliskich, gdy ci na długie godziny nieraz znikali z domu, a do tego miała wszystkie ukochane osoby przy sobie i mogła z nimi spędzać tak wiele czasu, jak tylko chciała. Do tego mąż ją kochał, a syn się zaczynał ustatkowywać i to nie z byle jaką dziewczyną, lecz z taką, która skradła i jej matczyne serce. Czego można było chcieć więcej?
- Pomogę ci, Diano! - zawołała Portia, podbiegając do niej i życzliwie się do niej uśmiechając.
Kobieta z radością spojrzała na te dwudziestotrzyletnią wysoką szatynkę w rzymskim stroju, z zielonymi pięknymi oczami, włosami upiętymi wedle rzymskiej mody i z niezwykle uroczym głosem, który pobrzmiewał za każdym razem, kiedy tylko się odezwała. Diana musiała przyznać, że jej syn miał gust. Ze wszystkich znanych jej na świecie młodych kobiet, Portia zdecydowanie była najpiękniejsza. Nawet Rebeka i Lea, choć bliskie sercu żony Samuela, nie dorównywały jej urodą w jej oczach. Portia była zdecydowanie od nich piękniejsza, choć oczywiście nie tylko względy wizualne sprawiały, iż uznawała dziewczynę za przyszłą synową. To przede wszystkim charakter i to, jakim wsparcie była ona dla Macky’ego przez te wszystkie lata i podczas przeżytych razem przygód. I z tego powodu, jak oboje się dobrze ze sobą rozumieli. Tak, to były podstawowe powody, dla których Diana tak chętnie widziała Portię przy rodzinnym stole jako narzeczona syna. Choć jej uroda i urok osobisty z pewnością też miały w tym swój niemały udział. Bo przecież ani jednego, ani drugiego nie można było Portii odmówić. Była wysoka, nawet nieco za wysoka jak na dziewczynę i jedynie niewiele niższa od Macky’ego. Dodatkowo, choć szczupła, wszelkie kobiece kształty posiadała i to w takim stopniu, w jakim je można pragnąć. Portia bowiem nie była chuda. Była jedynie szczupła, ponieważ od chudych młodych kobiet szczupła tym się różni, iż tam, gdzie chude nic nie mają lub mają w jedynie niewielkim stopniu, szczupłe mają wszystko, jak należy. Portia więc, co można stwierdzić z całą pewnością, należała do kategorii kobiet bardzo pięknych, szczupłych, aczkolwiek obdarzonych przez naturę wszelkimi dobrami, jakie tylko cieszyć mogą oczy nie tylko ich ukochanych mężczyzn, ale także i ich samych.
- Kochanie, nie trzeba. To nie jest konieczne - odpowiedziała Portii Diana, gdy ta już próbowała odebrać jej z rąk talerze.
- Ale wiesz, że nie lubię stać z założonymi rekami, kiedy oni coś robią. Ja też muszę coś robić - odparła na to Portia.
Diana parsknęła śmiechem, rozbawiona jej słowami.
- No proszę. I to mówi dziewczyna, która od najmłodszych lat miała służbę na swoje rozkazy i nigdy nie musiała parać się ciężką pracą. Jak to pozory naprawdę bywają mylące.
Rzeczywiście, były one bardzo mylące. Choć Diana od pierwszej chwili, gdy zobaczyła, jak Macky i Portia patrzą na siebie, zorientowała się, że oboje coś do siebie poczuli, to początkowo nie brała tego nazbyt poważnie. Uważała, iż młodzi się sobą zaledwie zauroczyli i z czasem to minie. Dodatkowo, choć niezbyt jej się podobała relacja jej syna z Rzymianką, nie mówiła nic, aby nie obrazić Portii, gdyż ta nigdy nie okazała jej antypatii ani braku szacunku, dlatego postanowiła nie ranić jej uczuć. Mimo to, nie pałała radością, kiedy widziała dziewczynę w ich domu. To się jednak zmieniło w chwili, gdy ich podopieczna Lea zaginęła i wkrótce potem odkryto, że została porwana i sprzedana do nielegalnej szwalni w Aleksandrii. To właśnie wtedy Portia udowodniła, że jest nie tylko prawdziwą przyjaciółką, ale wręcz członkiem ich rodziny, kiedy mimo pewnych zastrzeżeń ze strony Diany, pomogła ona Macky’emu odnaleźć dziewczynkę i odbić ją z rak porywaczy. W tej sytuacji Diana przestała mieć do niej jakiekolwiek uprzedzenia, a nawet zaczęła ją sama zapraszać do ich domu, zachęcając nawet do tego, aby poznała ich święta i różne opowieści o losach Jezusa, jego uczniów, a nawet te dużo wcześniejsze. To wszystko sprawiało, iż Portia stopniowo zżyła się z nimi do tego stopnia, że zanim się Diana spostrzegła, traktowała dziewczynę jak własną córkę. A wszystko to się zaczęło od tego, iż patrzyła na nią przez pryzmat uprzędzeń, które Portia jednakże uparcie postanowiła obalić i co ciekawe, zdołała tego dokonać.
Rozmyślania te przerwało nagłe wtargniecie do pokoju dwóch nastoletnich dziewczyn. Jedna z nich, starsza, mająca już dziewiętnaście lat, była wysoka i dość szczupła, miała długie, jasnobrązowe włosy i oczy podobnej barwy. Ubrana była w biały strój, a włosy miała spięte w delikatny koński ogon. Goniła ona właśnie ze złością w oczach dziewczynę nieco młodszą od niej, tak najwyżej szesnastoletnią, która była posiadaczką burzy ciemnobrązowych włosów i oczy tej samej barwy, na sobie zaś miała strój ciemny, idealny wręcz współgrający z faktem, iż była ciemna szatynka. Owa ścigana dziewczyna śmiała się do rozpuku, udając jednak bardzo przestraszoną, co niezbyt jej wychodziło.
- Diano, ratuj! Ona mnie chcę skrzywdzić! - wolała młodsza z dziewczyn.
- Zamorduje cię, Lea! Zobaczysz! Chodź no tutaj! Ze skóry cię obedrę, jak cię tylko złapię! - krzyczała starsza z dziewczyn do młodszej, goniąc ją wściekle po całym pokoju.
Młodsza z dziewczyn, nazywana Lea, szybko schowała się za plecami Diany i wysuwając z niego bezpiecznie głowę i wskazując palcem na starszą, zawołała:
- Diano, powiedz Rebece, że nie wolno zabijać młodszych sióstr! Nieważne, co im one zrobią!
- A coś jej zrobiłaś? - zapytała rozbawiona tą sytuacją Portia.
- Nic takiego - odpowiedziała Lea - Ja tylko powiedziałam jej, że podoba się jej ten chłopak, którego adoptował twój tata, a ona chce mnie za to zamordować.
Portia spojrzała zaintrygowana na Rebekę i uśmiechnęła się z ciekawością.
- To prawda, Rebeko? Podoba Ci się Hubertus?
Rebeka zmieszana spojrzała na swoje stopy, próbując ukryć w ten oto sposób oczy przed tak uważnym wzrokiem Diany i Portii. Widząc jednak, że nic to nie daje, podniosła głowę w górę i odpowiedziała:
- Owszem, jest bardzo dobry, kochany i sympatyczny. No i taki mądry. Aż mi trudno chwilami uwierzyć, że twój ojciec przywiózł go aż z Germanii.
Była to prawda, ojciec Portii, który półtora roku temu mógł powrócić wraz ze swoimi żołnierzami z dalekiej Germanii, czego wcześniej nie był w stanie dokonać z powodu wyraźnej niechęci, jaką żywił do niego cesarz Wespazjan, przywiózł ze sobą młodego niewolnika Hubertusa, młodzieńca mającego około dwadzieścia pięć lat, zarośniętego, z długimi włosami, niebieskimi oczami, męską posturą, dobrze umięśnionymi rękami i sprawnymi nogami. Druzus, gdyż tak miał na imię ojciec Portii, wziął go do niewoli w czasie jednej z bitew, jednakże od początku dobrze go traktował, a Hubertus odwdzięczył mu się, ratując mu życie, gdy jeden z ludzi Druzusa z pobudek czysto osobistych chciał go zamordować. Druzus nigdy tego nie zapomniał i wracając do Rzymu, przywiózł ze sobą młodzieńca, a kiedy już się dowiedział, iż Portia przebywa na terenie Hiszpanii, udał się tam, na co cesarz mu łaskawie pozwolił, ponieważ mimo okazania laski wolał nie oglądać Druzusa na oczy, jako swojego największego krytyka, którego tolerował, jednak widzieć już wolał nie widzieć. Gdy Portia pierwszy raz ujrzała Hubertusa, jak ten towarzyszył jej ojcu, nie mogła się nadziwić. Zarośnięty i dziki, z długimi włosami i naprawdę sporymi wąsami, dodającymi mu dużo lat więcej. Jeszcze mocniej się zdziwiła, gdy już jej ojciec doprowadził młodzieńca do porządku i okazało się, iż z włosami krótkimi i bez wąsów wygląda on o wiele bardziej korzystanie i młodziej. Do tego pięknie prezentował się w rzymskich szatach. Druzus bowiem nie traktował go już jak niewolnika. Przeciwnie, wyzwolił młodzieńca, uczynił go swoim sekretarzem, a nawet załatwił mu szkolenie godne prawdziwego Rzymianina. Hubertus nie tylko był mu za to wdzięczny, ale nauka tak mu się spodobała, iż odkrył w sobie nawet talenta artystyczne. Pisał wiersze, a nawet kończył obecnie pisać sztukę o losach mitycznego bohatera Ulissesa. Portia czytała jego wypociny, jak on je niekiedy dowcipnie nazywał i musiała przyznać, że były one naprawdę piękne. Widać było, iż młodzieniec posiada talent i należy go rozwijać. Tym bardziej więc wcale jej nie zdziwiło to, iż wpadł on w oko Rebece, zwłaszcza wtedy, kiedy niedługo po tym, jak został wyzwolony, przyjął chrzest zachwycony mocno nowa religia, jaka były nauki Jezusa. Sama Portia oficjalnie nigdy nie została ochrzczona, jednakże dawno już porzuciła wiarę w bożków i bogów, w jakich jej wychowanie kazało jej przez wszystkie dotychczasowe lata wierzyć. Zasadniczo chyba nigdy nie była do wiary w nich jakoś specjalnie przekonana. I choć nie do końca wszystko rozumiała w tej nowej religii, jaka było chrześcijaństwo, nie przeszkadzało to nikomu, ani tez tym bardziej jej samej, nazywać ją prawdziwą chrześcijanką. Ułatwiało jej to wiele, bo wiedziała doskonale, iż Macky nie mógłby jej poślubić, gdyby dalej uparcie tkwiła w swojej bałwochwalczej wierze w kamienne i drewniane bożki. Podobnie rzecz się miała z Rebeka. Gdyby Hubertus pozostał przy swojej wierze, raczej nie byłaby w stanie się z nim związać. Ponieważ było inaczej, a sam Hubertus wykazywał się niezwykle światłym umysłem i inteligencją w rozmowie, połączonej z jego bardzo dobrym sercem, Rebeka nie musiała mieć obaw, co do tego, czy jej bliscy takowy związek zaakceptują.
Portia dobrze o tym wiedziała i dlatego teraz przyglądała się uważnie swojej przyjaciółce i powiedziała:
- Kochana moja, ale przecież to żaden wstyd. Przecież Hubertus to jest ktoś naprawdę bardzo dobry i sympatyczny. Do tego inteligentny i przystojny. Ja tam nie wiem, dlaczego miałabyś się wstydzić tego uczucia.
- Ale ja się go nie wstydzę - odpowiedziała Rebeka nieco zmieszana - Bo to wcale nie o to chodzi.
- Wiec o co chodzi? - zapytała Diana.
- O to, że oni się dzisiaj całowali - zawołała wesoło Lea - A do tego Rebeka sobie pożyczyła bez pozwolenia twoje kosmetyki, Portia, aby się bardziej podobać twojemu bratu. A ja na tym przyłapałam i powiedziałam, że jest zakochana, a ona się na mnie wtedy rzuciła.
Rebeka spojrzała na siostrę groźnie, a Portia dopiero teraz zauważyła, że na powiekach jej przyjaciółki jest nałożony zielony cień, jaki często sama używała, a do tego jej usta błyszczą się delikatnie na różowo. Widocznie szminki też użyła. Portia teraz zrozumiała, dlaczego Rebeka tak ostatnio interesowała się makijażem i jak się go robi, choć wcześniej nic ją to nie obchodziło.
- I to tylko o to chodzi? - zapytała rozbawiona - Ależ Rebeko, mogłaś mi to powiedzieć, pożyczyłabym ci moje kosmetyki. Nie musiałaś ich brać bez pytania.
- Wiem i strasznie mi głupio z tego powodu - odpowiedziała jej Rebeka ze szczerą skruchą w glosie - Ale ja po prostu... Bałam się o tym mówić z tobą, bo gdy o tym chciałam porozmawiać, był tam mój tata, a on uważa, że malowanie się kobiecie nie przystoi, że to niby próżne i niegodne.
Tym razem Diana parsknęła śmiechem.
- No tak, oczywiście. Daniel i te jego poglądy. Nie przejmuj się nim, już ja go przekonam do tego, aby tak nie patrzył na to. Tylko na przyszłość, nie bierz lepiej niczyich rzeczy bez pytania. Masz już dziewiętnaście lat, a nie dziewięć.
- I nie wstydź się całować z Hubertusem. Ja chętnie popatrzę - dodała na to dowcipnie Lea.
Rebeka spojrzała na nią groźnie i chciała znowu na nią ruszyć, ale Portia ją powstrzymała, z trudem panując nad śmiechem.
- Daj spokój. Ona tak gada, bo sama nie ma jeszcze ukochanego, ale kiedy to już się zmieni, będzie się zachowywać jak ty teraz. Po prostu ci teraz zazdrości.
Teraz to Lea przybrała niezadowolona minę, a Rebeka uśmiechnęła się czule do Portii, mówiąc:
- Pewnie masz rację. Dziękuję, Portio. Jesteś prawdziwą przyjaciółką.
- Miło mi to słyszeć - odpowiedziała Portia - Więc nie jestem już dla ciebie Dalila?
Rebeka westchnęła delikatnie, patrząc na przyjaciółkę i mówiąc:
- Macky nie powinien ci tego mówić. Byłam wtedy bardzo głupia i mówiłam często bez namysłu to, co w danej chwili czułam.
Portia rozumiała jej uczucia. Gdy się obie poznały, Rebeka miała wtedy tylko dziesięć lat. Wraz z Lea, mającą wówczas siedem lat, trafiły do Aleksandrii, dokąd wysłał je ich ojciec Daniel, który zamierzał wziąć udział w powstaniu. Nie mając je komu powierzyć, nakazał im znaleźć Samuela i Dianę, co na szczęście się obu dziewczynkom udało, choć nie bez komplikacji. Bardzo szybko polubiły się one ze swoimi tymczasowymi opiekunami, a zwłaszcza z Mackym, którego to traktowały jak starszego brata. Jednakże nie pałały sympatia do Rzymian, dlatego kiedy tylko poznały Portię, były do niej nieufne, a już zwłaszcza Rebeka. Nie podobało się jej to, że Macky wyraźnie się w niej zakochał od pierwszego wejrzenia i to co gorsza, z wzajemnością. Była pewna, że dziewczyna skrzywdzi jej przyjaciela i aby go do tej relacji zniechęcić, przypomniała mu historię o Samsonie i Dalili. A gdy Portia chciała im pomóc poradzić sobie z nielegalnie pobieranymi podatkami przez złych urzędników swojego wuja, Rebeka okazywała jej niechęć i pogardę, pytając, niby to czemu miałaby się ona zajmować ich sprawami, wszak jest Rzymianką. Bardzo to zabolało Portię, która odparła na to:
- Może i jestem Rzymianką, ale jestem też człowiekiem. I jako człowiek nie mogę patrzeć na to, gdy dzieje się wokół mnie jawna niesprawiedliwość.
Nie przekonała tym, co prawda Rebeki, ale Macky był w pełni zadowolony z jej odpowiedzi i wspólnie obmyślili sprytny plan uratowania ich przed nielegalnie zdzieranymi z nich podatkami. Plan się powiódł, a Rebeka musiała przyznać, że nie wszyscy Rzymianie są źli. Od tego czasu zaczęła się ich przyjaźń, która trwała aż do tej chwili i dalej miała trwać.
Wtem do drzwi ktoś zapukał. Diana poszła otworzyć, zostawiając dziewczyny same i po chwili wróciła do pokoju w towarzystwie Hubertusa. Miał ona na sobie odświętną szatę rzymską, a w dłoni zwój pergaminu, który ściskał niczym bardzo cenny dla siebie skarb. Na jego widok, Lea pisnęła wesoło i powitała go radosnym tonem. Portia z kolei objęła go czule za szyję i pocałowała w oba policzki, mówiąc do niego:
- Witaj, braciszku.
Nazywała go tak od chwili, w której jej ojciec postanowił go adoptować, na co wcześniej, za rządów Wespazjana nie mógł liczyć, jednak obecnie, za rządów nowego cesarza Tytusa, przeprowadzenie adopcji za pełną zgodą władcy, która to zgoda może i nie była wymagana, ale zdecydowanie mile widziana, było niemalże dziecinną łatwizną. Hubertus był bardzo zachwycony z tego faktu, czuł się wręcz zaszczycony tym, jak go dobrze tu traktowano, a jako że nie miał nigdy młodszej siostry, choć o takowej zawsze marzył, z radością nazywał Portię siostrzyczka, a Macky’ego niekiedy dowcipnie nazywał przyszłym szwagrem.
- Witaj, siostrzyczko. Witajcie, moje ślicznotki.
Szczególnym uśmiechem obdarzył Rebekę, która zaczerwieniła się mocno na całej twarzy. Lea, widząc to, parsknęła śmiechem i delikatnie trąciła łokciem w bok Portię, ta zaś, gdy dostrzegła zachowanie przyjaciółki, z trudem powstrzymała się od pójścia w jej ślady. Rebeka zaś utkwiła swój wzrok w swoich stopach, przez chwilę nie mając odwagi spojrzeć w oczy młodzieńcowi. On naprawdę chwilami ją onieśmielał, choć już kilka razy się całowali, ale za każdym razem na jego widok dalej ją palił rumieniec. Dziwiło ją to, bo przecież na początku ich relacje były całkowicie normalne. Rozmawiali jak zwykli przyjaciele, niekiedy nawet całymi godzinami. Dopiero od pół roku między nimi coś się zmieniło. Jeden pocałunek i wszystko się zmieniło. Jak to było w ogóle możliwe?
- Coś cię zatrzymało? Myślałam, że przyjdziesz wcześniej - powiedziała po krótkiej chwili milczenia Portia.
- A nic takiego, tylko wielka przemowa wielmożnego gubernatora - odparł na to nieco lekceważącym tonem Hubertus - Opowiadał o tym, jakie to ma plany i jak to chce je zrealizować. Takie wiecie, obietnice bez pokrycia. Niby nic nowego, ale trzeba posłuchać, bo warto wiedzieć, co się tu szykuje.
- A skąd wiesz, że bez pokrycia? - zapytała Rebeka, odzyskując śmiałość.
- No właśnie. Może akurat te są szczere? - dodała Portia.
Hubertus spojrzał na przybraną siostrę wzrokiem pełnym ironii i spytał:
- Moja droga, a ty wiesz w garbate amorki? Proszę cię! Jakbyśmy mogli się najeść takimi pustymi obietnicami, to byśmy już byli wszyscy tłuści. To są kolejne bajki dla naiwnych i nie ma co je traktować na serio.
- Nie oceniajmy po pozorach - zauważyła Diana - Poczekamy, zobaczymy i kto wie? Może jednak okażą się te obietnice szczere?
- Ano zobaczymy, choć ja bym nie ufał ludziom, którzy opowiadają o tym, że mają wizje - odparł na to Hubertus.
- Powiedział ten, który ma co chwila jakąś wizję - mruknęła ironicznie Lea do Portii, która tym razem nie mogla się powstrzymać i parsknęła śmiechem.
Hubertus spojrzał na dziewczyny groźnie, choć jego złość była udawana, po czym powiedział:
- O, przepraszam was bardzo! Ja mam wizje twórcze, to co innego! Artysta to powinien mieć wizje od czasu do czasu, a najlepiej często. Ale jeżeli polityk mówi mi, że ma wizje, to zaczynam się zastanawiać, czy nie należy go przebadać. Trochę za dużo już widzieliśmy z moim przybranym ojcem ludzi z wizją. W Rzymie to się od nich roi. Tutaj wolałbym od nich odpocząć.
- Obawiam się, że to raczej bardzo mało prawdopodobne, braciszku - rzekła Portia - Ale może lepiej nie mówić o polityce, bo takie rozmowy psują każde miłe spotkanie. Lepiej nam opowiedz, czy już skończyłeś swoje opus magnum?
- A i owszem, już ono dobiegło końca i zapewniam cie, siostrzyczko, ze jest ono naprawdę ciekawe i warte przeczytania - odpowiedział Hubertus, ponownie się uśmiechając.
- Zatem wielkie dzieło Hubertusa zakończone? - spytała Lea.
- Huberta, Leo. Huberta - poprawiła ją Rebeka - Zapomniałaś, że odkąd został on adoptowany przez ojca Portii, nazywa się on Hubert?
Lea wywróciła lekko oczami i mruknęła:
- Nie daje on nam o tym zapomnieć. Hubert Druzus Plaucjusz, adoptowany syn Druzusa Plaucjusza i przybrany brat Portii Plaucjusz. Znam to już na pamięć. Ale dla mnie on jest Hubertusem i tyle.
Rebeka spojrzała na swoją sympatię z przepraszającą miną i rozłożyła ręce w bezradnym geście, mówiąc:
- Wybacz, na niektórych to nie ma rady.
Hubertus, a właściwie Hubert (bo rzeczywiście młodzieniec porzucił zgodnie z rzymskim prawem swoje prawdziwe imię na rzecz tego, które nadano mu w dniu dokonania się adopcji) uśmiechnął się tylko pobłażliwie i odparł:
- Nic nie szkodzi. Nieważne, jak mnie nazywają. Ważne, że moje dzieło stanie się sławne i to na cały świat, kiedy już zostanie wystawione na scenie. Oczywiście może to zająć trochę czasu, ale spokojnie. Nigdy sława nie była budowana prędko. Nie muszę zresztą prędko ją osiągnąć.
- I słusznie, bo prędko znaczyłoby nudno - powiedziała Portia.
- Jestem pewna, że twoja sztuka wszystkim się spodoba i przebijesz nią i to bez trudu wszystkich dramatopisarzy, nawet Sofoklesa - stwierdziła Rebeka.
- Już go tak nie chwalcie, bo zaraz popadnie w samozachwyt - rzuciła Portia.
Hubert spojrzał z lekko urażoną miną i stwierdził:
- Słucham? Ja i samozachwyt? Ja i próżność?! Nigdy! Tak nikczemna cecha jest mi całkowicie obca! Zresztą o moim ewentualnym geniuszu... I to zaznaczam, tylko ewentualnym, mówić będzie sama za siebie moja sztuka.
- Naprawdę? Nie wiedziałam, że nauczyłeś jej łaciny - stwierdziła Lea.
Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, rozbawieni tym żartem. Portia także się śmiała do chwili, w której nagle poczuła, że w brzuchu jej coś dokucza, a z ust nagle wydobywa się jej dziwny mdły posmak. Nie wiedziała przez chwilę, co jej jest, ale nie miała czasu tego analizować, bo potem przez gardło coś zaczęło sunąć w górę i jeszcze chwila i miało wydostać się na powierzchnie. Złapała się szybko za usta, próbując to powstrzymać. Nie uszło to wszakże uwagi jak zawsze czujnej Diany, która podeszła do niej i spytała:
- Coś się stało, kochanie?
Portia pokręciła przecząco głową, puściła usta i odpowiedziała:
- Nie, nic takiego. To tylko niestrawność po obiedzie. Chyba trochę za szybko jadłam i teraz to się na mnie mści.
Myślała, że już jej lepiej, ale myliła się. Mdłości nagle powróciły, a do tego ze zdwojoną siłą. Przerażona złapała się za usta i mamrocząc przeprosiny, tak szybko, jak się tylko dało, wybiegła z pokoju do innego pomieszczenia, a z niego pognała do ogrodu. Gdy tylko się tam znalazła, upadła na kolana i doznała torsji. Nie były one długie, ale na tyle męczące, aby kiedy już podniosła się z ziemi i otarła usta, czuła okropne zawroty głowy. Musiała oprzeć się o mur i głęboko oddychać, aby poczuć się lepiej i odzyskać w miarę normalne samopoczucie. Niestety, to jej dość wolno przychodziło, a do tego zauważyła, że przez jedno z okien w domu z troską w oczach przygląda się jej Diana. Widać było wyraźnie po jej spojrzeniu, iż nie uwierzyła ona w opowieść o niestrawności. Porcja zmieszała się jeszcze mocniej, gdy to zrozumiała. Przez głowę przeszła jej tylko jedna myśl.
- Ona wie. Ona na pewno wie.
I co teraz? Co miała zrobić? Iść w zaparte i kłamać? I co to da? Ona i tak w to nie uwierzy. Ale powiedzenie prawdy może wszystko zniszczyć. Przecież ona już była jedna z nich, chrześcijanką. A chrześcijanki nie robią takich rzeczy. Czyżby w ich oczach zatem była potępiona? I co teraz? Och, gdyby tylko Macky tu był! On by wiedział, co zrobić! On zawsze to wiedział! Czyż nie pomagał jej w wielu tak trudnych dla niej sprawach? Czyż nie osłonił jej raz, podczas jednej z przygód przed jadowitym wężem, przyjmując na siebie jego ukąszenie? Czy nie osłaniał jej, kiedy oboje byli w tarapatach? Czyż jego silne, męskie ramiona nie dawały jej w tak wielu sytuacjach miłość i siłę, ciepło, radość oraz poczucie bezpieczeństwa?
To wszystko znała dzięki niemu i jego miłości, która zaczęła się tak, jak to się zawsze zaczyna, czyli przez zupełny przypadek.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 14:49, 21 Maj 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:52, 21 Maj 2024    Temat postu:



***

Portia jechała konno przez Aleksandrię. Wielu ludzi uważało to miasto za coś na peryferiach wszelkiej cywilizacji, za upokarzające świat swoim istnieniem i do tego jeszcze będące niemalże miejscem zesłania dla każdego, kto choć trochę sobie ceni prawdziwe piękno. Jednak z nią było inaczej. Ona była tym miejscem bardzo zachwycona. Przynajmniej do momentu, w którym jej koń przestraszył się jakiegoś obślizgłego szczura, który wszedł mu pod kopyta. Wówczas stanął dęba, zrzucił do tylu Portię, po czym pognał do przodu z dziewczynką ledwie uczepiono siodła. Portia zaczęła krzyczeć i woląc o pomoc, nikt jednak nie odważył się zbliżyć się do nich z obawy, aby przerażony koń go nie stratował. Nikt, poza jednym bardzo dzielnym chłopcem, który akurat tamtędy przejeżdżał i widząc całą tę sytuację, bez wahania ruszył jej na ratunek.
Chłopak szybko podjechał konno do Portii, złapał za uzdę jej wierzchowca, po czym pociągnął ją bardzo mocno w swoja stronę, zmuszając w ten sposób konia do zatrzymania się w miejscu. Niestety, w wyniku tego Portia straciła podparcie i poleciała gwałtownie do przodu, puszczając się siodła i lądując kilkanaście metrów dalej w kałuży błota. Była cała i zdrowa, ale za to ubłocona od stop do głów. Tego już dla niej było za wiele. Najpierw jej głupi koń przestraszył się głupiego szczura, potem ten durny chłopak ratuje ją, ale w taki idiotyczny sposób, że wytaplała się w błocie, a on pewnie jest z siebie teraz bardzo dumny, bo jej pomógł. Oj, już mu ona powie do słuchu.
- Czy jesteś cała? - zapytał chłopak.
To pytanie rozjuszyło ją jeszcze bardziej, choć nie sądziła, że byłoby to w tej sytuacji możliwe. Obróciła się w jego stronę i zawołała:
- Czy jestem cała? A jak ci się wydaje? Zobacz, jak ja wyglądam! Tak twoim zdaniem wygląda akcja ratunkowa, ty...
Wtedy stało się coś niespodziewanego. Chłopak uśmiechnął się do niej nagle w sposób przepraszający i bardzo serdeczny, a Portia zauważyła, że jest on w jej wieku, a do tego posiada dość wysoki wzrost, czarne włosy, brązowe oczy i ma na sobie żółtą szatę, prawdopodobnie żydowską. Ale mniejsza już o strój. On był w jej oczach bardzo przystojny. I do tego w jej typie. Zawsze chciała poznać chłopca o ciemnych włosach i wysokiego, koniecznie wysokiego, gdyż z jakiegoś powodu ona się urodziła za wysoka jak na dziewczynę i spotykała samych niskich, którzy nie chcieli się z nią bawić i unikali jej. Ten, chociaż siedząc trudno było jej ocenić, zdecydowanie musiał być jej wzrostu. Zatem wreszcie ktoś na poziomie i to na jej poziomie, pomyślała sobie. A ona tak go zaczęła wyzywać. Bogowie, jaka ona była głupia! Musiała szybko to naprawić.
- Przepraszam, chciałem go zatrzymać, ale nie bardzo mi wyszło - zaczął ją przepraszać chłopak.
- Nie, to ja przepraszam. Nie powinnam była krzyczeć na ciebie. Przecież nie zrobiłeś nic złego. A wręcz przeciwnie, uratowałeś mnie. Jestem cała i zdrowa, już wszystko w porządku.
Następnie spojrzała ze smutkiem na swój zabłocony strój i dodała:
- Choć niestety, nie da się tego powiedzieć o mojej szacie. Ale mniejsza już z tym. A kim ty jesteś? Chętnie się dowiem, komu zawdzięczam życie.
Chłopak widząc, że Portia jest do niego miła, uśmiechnął się do niej, po czym od razu się przywitał.
- Jestem Machabeusz, ale przyjaciele mówią na mnie Macky. Wiesz, moja mama jest krawcową w dzielnicy Delta. Mogłaby ci uszyć nową szatę.
Portia zachichotała rozbawiona jego słowami, od razu odzyskując już w pełni dobry humor.
- Nie, nie trzeba. To naprawdę nic takiego. Ale uważam, że za swój bohaterski czyn powinieneś otrzymać stosowną nagrodę. Mój wuj na pewno szczodrze cie za to wynagrodzi. Jeśli pójdziesz ze mną, sprawisz mi tym wielką radość, bo bardzo bym chciała zobaczyć, jak cię nagradzają. Bo w końcu, bohaterów należy zawsze nagradzać.
Macky zaśmiał się, rozbawiony jej słowami i odparł:
- Nagroda? Za co? Za coś, co każdy inny zrobiłby na moim miejscu. Nie, to nie jest konieczne. Nie mógłbym wziąć nagrody za zwykłą ludzką pomoc.
Portia uśmiechnęła się do niego serdecznie. Chłopak był jakiś dziwnie przy niej speszony, odwracał wzrok i nie patrzył na nią, gdy do niej mówił. Dziwne. A może wcale nie takie dziwne? Może czuł teraz to samo, co ona? Tym lepiej. Bo nie ma nic gorszego na tym świecie niż brak wzajemności wobec cieplejszych uczuć do drugiej osoby.
Nagle do chłopca podeszła jakaś dziewczynka. Była wyraźnie niezadowolona z jego nowo zawartej znajomości. Dziewczynką tą była Rebeka. Zobaczyła ona na siodle konia Portii znak wieńca laurowego i pokazała go bratu, mówiąc:
- Co ty wyprawiasz, Macky? Widzisz ten znak? Przecież to Rzymianka.
Portię uraził ton, w jakim wypowiedziała te słowa.
- Oczywiście, że jestem Rzymianką. I co z tego? Mówisz to tak, jakbym się miała tego wstydzić.
Rebeka spojrzała na nią butnie i odparła:
- No cóż, w tej okolicy...
Macky przerwał jej jednak, obawiając się, do czego to może doprowadzić.
- Dosyć, Rebeko. Wystarczy.
Następnie spojrzał przepraszająco na Portię i dodał:
- Musimy już iść. Przepraszamy za ewentualny kłopot i... Bezpiecznej jazdy.
Portia uśmiechnęła się do niego serdecznie, ku swojemu zdumieniu widząc, że chłopak rumieni się lekko i aby to ukryć, szybko wskakuje na swego konia wraz z Rebeką i odjeżdżają. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. W głowie zaś miała już pewien pomysł na to, jak spotkać ponownie tego uroczego chłopca.
Wróciła do pałacu, gdzie spotkała próbującego się jej podlizać Tobiasza, czyli urzędnika swojego wuja, który ofiarował jej dwie sakiewki pełne złota z prośbą, aby kupiła sobie za nie ładną szatę i nie omieszkała opowiedzieć wujowi, komu to zawdzięcza, Portia szybko wróciła do swego pokoju, przebrała się w czyste szaty, po czym wskoczyła na konia i ruszyła do dzielnicy Delta, gdzie mieszkał Macky. Co prawda, dzielnica ta nie cieszyła się poważaniem wśród bogatych mieszkańców miasta, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Ona chciała ponownie spotkać swego wybawcę.
Znalazła dość łatwo dom Samuela i Diany. Pani Diana była bowiem bardzo dobrze znaną krawcową i szanowaną osobą, a jej mąż znanym i poważanym w tej okolicy złotnikiem, więc wszystko łatwo wskazali jej drogę. Portia więc dojechała tam, zsiadła z konia i podeszła do wejścia dla klientów. Zobaczyła tam wówczas Dianę, jak czyści jakiś przedmiot. Chyba był to świecznik.
- Przepraszam bardzo - zaczęła przyjaźnie Portia - Czy ma pani może syna o imieniu Machabeusz, którego nazywają Macky?
- Oczywiście, mam go, niestety - odpowiedziała Diana.
Dlaczego niestety, zastanowiła się Portia. Pewnie sądzi, że jej syn coś właśnie przeskrobał i dlatego teraz się o niego pytają. Czyżby był jakimś łobuzem? Nie, on na takiego nie wygląda.
- A więc w takim razie, to pani jest osoba, która szukam - rzekła Portia.
- Bardzo możliwe. A czemu mnie szukasz, moje dziecko?
- Pani jest krawcową, prawda? A ja potrzebuję nowej szaty.
Nagle do pokoju wszedł Macky. Początkowo nie zauważył Portii, gdyż zaraz zwrócił się do matki, mówiąc:
- Mamo, znalazłem ten materiał, o którym mówiłaś. On jest...
Wtedy dopiero zauważył Portię. Stanął jak wryty, gdy tylko ich wzrok się na nowo spotkał. Dziewczyna zauważyła, że chłopak znowu się lekko zmieszał i tak jakby zaczerwienił na jej widok. Miałaby ochotę się z tego śmiać, gdyby nie to, ze sama czuła na policzkach rumieńce na jego widok. Ponadto serce jej zaczęło bić w piersi jak szalone, a gardło zrobiło się nagle strasznie suche. Szybko jednak jakoś nad tym wszystkim zapanowała, a przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe, po czym powiedziała:
- Witaj, Macky. Miło cię znowu widzieć.
Chłopak wybąkał coś jakby, że jemu też jest miło ją widzieć. Uśmiechnęła się więc do niego serdecznie i dodała:
- Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, byłam wobec ciebie trochę niemiła. Bardzo mi przykro z tego powodu. Musiałam ci się wydać nieco szalona, ale zapewniam, że nie jestem taka na stale.
- Wiec to byłaś ty? Wybacz, nie poznałem cię od razu bez błota.
Kłamczuch. Od razu mnie rozpoznał, pomyślała Portia. Po co więc tak mówi? Może nie wie, co powiedzieć? Nie wygląda na takiego, który miałby problem, o czym rozmawiać z dziewczętami. Choć ona też nie wyglądała na osobę, która nie umie się wysłowić w obecności chłopaka, a właśnie tak się zachowywała. Chyba się oboje doskonale pod tym względem dobrali.
Diana tymczasem uważnie obserwowała dzieci. Uśmiechnęła się lekko, jakby bez trudu wyczuwając, co się święci. Postanowiła jednak przerwę te sielankę, więc zwracając się do syna, rzekła:
- Macky, twoja nowa przyjaciółka... Eee...
No tak, nie znała jej imienia. Ani Macky też nie. Zapomniała się przedstawić.
- Portia.
- Twoja nowa przyjaciółka, Portia, mówiła mi właśnie, że potrzeba jej nowej szaty. Wybacz mi to wścibstwo, moje dziecko, ale dlaczego Rzymianka miałaby iść do dzielnicy Delta po taki drobiazg, który może jej uszyc najlepsza krawcowa z waszej strony miasta?
Oczywiście Portii nie zależało wcale na nowej szacie. Chciała tylko znowu się zobaczyć z Mackym. Nie mogła tego jednak powiedzieć jego mamie, bo to by ją dyskwalifikowało na samym początku znajomości. Musiała więc uzasadnić w miarę możliwości swoją obecność tutaj, dlatego wypaliła:
- Bo widzi pani, przyszła mi ochota na coś o wiele bardziej fantazyjnego niż to, co mógłby zrobić dla mnie rzymski krawiec. Poza tym, Macky powiedział, że jest pani najlepszą krawcową w mieście i wydawał mi się być przy tym tak bardzo przekonujący, że postanowiłam to sprawdzić. I myślę, że się nie zawiodę.
Macky poczerwieniał cały ze zawstydzenia na twarzy i delikatnie przy tym zachichotał, mówiąc, że nie do końca tak o tym mówił, ale Diana nie słuchała go, tylko przysłuchiwała się Portii, jednocześnie uważnie patrząc to na nią, a to na swojego syna. Wszystko było dla niej aż nadto jasne. Pomimo to, zapewne z tego powodu, że nie miała za dużo pieniędzy, postanowiła udawać, że wierzy w to, co jej mówi Portia i przyjęła od niej zaliczkę i obiecała przyjść do pałacu, aby tam pobrać od niej miarę na nową szatę i potem takową uszyć.
I tak to się wszystko zaczęło. Potem Portia odkryła z Mackym, że Tobiasz bez wiedzy jej wuja okrada miejscowych Żydów pod pretekstem zapłaty dodatkowych podatków i nabija sobie nimi kieszeń. Dziewczynka poczuła wówczas się okropnie z tą świadomością, że należy do narodu, który gnębi jej nowych przyjaciół i aby to jakoś naprawić, pomogła im oszukać Tobiasza tak, aby ten myślał, że podatki już od nich wszystkich pobrał i nie nękał ich, przynajmniej chwilowo. Od tego czasu zaczęła się jej przyjaźń z Mackym, Rebeką i Leą. A gdy ta ostatnio wpadła w ręce szajki bandytów zmuszających dzieci do pracy w szwalni, Portia pomogła znowu Macky’emu i razem odnaleźli dziewczynkę, a potem odbili ją z rąk porywaczy. To już na zawsze zakopało między nimi wszelkie niesnaski i zaczęło wielką przyjaźń między nimi.



Potem wszystko toczyło się bardzo szybko. Samuel oraz jego rodzina musieli uciekać z Aleksandrii, Macky jednak został z Portią, aby dotrzeć z nią i jej wujem, przebrany za służącego do Jerozolimy, tam zaś odnaleźć uwiezionego Daniela, ojca Rebeki i Lei. Mimo pewnych trudności udało im się to i uwolnili go, ale Macky został zdemaskowany jako szpieg rebeliantów i zesłany do szkoły gladiatorów w Rzymie. Tam jednak Portia nie opuściła go i zadbała o to, aby zaprzyjaźniony z jej ojcem senator wykupił chłopaka. Potem razem jeszcze dokonali kilku bohaterskich czynów, niejeden raz ryzykując przy tym swoje życie. Aż w końcu stało się to, co się stać musiało. Ich uczucie, początkowo niewinne i naiwne, stawało się z każdym dniem coraz silniejsze i poważniejsze. Gdy zaś ponownie zamieszkali razem, tym razem w Hiszpanii, codziennie spędzali ze sobą dużo czasu, a ich miłość rosła i rosła. Jednak długo była dla nich dość niewinna i prosta, nie przechodząc nigdy w nic zdrożnego. Aż do pewnego momentu, który wszystko zepsuł. Albo też, jak to inni wolą mówić, poprowadził uczucie na zupełnie inne tory.
To się zaczęło w momencie, gdy oboje mieli po osiemnaście lat. Od dawna już się czuli przy sobie zupełnie inaczej niż przedtem. Nie byli oczywiście całkiem nieświadomi tego, co się z nimi dzieje. Przeciwnie, dobrze wiedzieli, o co chodzi, ale bojąc się, co powiedzieliby na ten temat rodzice i bliscy, zwłaszcza mając tu na względzie kwestie religijne, nie posuwali się dalej w swoich relacjach miłosnych poza czule przytulanie, pocałunki czy spacery za rękę. Ale to nie mogło im już tak całkowicie wystarczyć, czuli podświadomą potrzebę czegoś więcej, choć oboje się bali sobie o tym powiedzieć, dlatego nie mówili o tym, aby nie kusić losu, uznając, że na to wszystko przyjdzie czas dopiero, gdy się pobiorą, ale ślub mógł między nimi dopiero wtedy nastąpić, gdy z Germanii powróci ojciec Portii, aby udzielić im swojego błogosławieństwa. Portia uważała to za niezbędny warunek do zawarcia małżeństwa, a Macky zgodził się z nią, gdyż sam nie śmiałby brać ślubu bez nie tylko obecności, ale i błogosławieństwa rodziców. Dlatego nie poruszali oboje tego tematu, czekając na powrót Druzusa z Germanii, który jednak jeszcze długo nie miał nastąpić. Nie poruszali przy sobie tematów tego, co się z nimi dzieje i czego oboje podświadomie pragną, aby nie kusić losu.
Los jednak bywa przewrotny i pomimo braku rozmów, doszło do sytuacji, w której to, co było tłumione przez cały ten czas, w końcu musiało eksplodować. A stało się to pewnego letniego dnia. Portia obudziła się rano cala spocona i poczuła, że musi wziąć kąpiel. Nie chciała jednak nikogo budzić, aby jej w tym pomógł, a sama nie dałaby sobie rady, ponadto w upalne dni marzyła ona o chłodnej kąpieli. Dlatego więc postanowiła sobie poradzić inaczej. Poszła do ogrodu, tam podeszła do fontanny i upewniwszy się, że nikt jej nie widzi, zsunęła z siebie szatę i naga weszła stopami do wody. Następnie zaczęła się delikatnie i powoli myć. Robiła to naprawdę spokojnie, bez pospiechu, aby w pełni nacieszyć się przyjemnością, jaką można czerpać z tej czynności. Dokładnie i szczegółowo myła każdą partią swego ciała, a potem nabrała sporo wody w dłonie i ochlapała sobie nią twarz, lekko się przy tym śmiejąc. Promienie słońca sprawiały, iż kropelki potu mieniły się niczym tęczą na jej postaci. A ona sama chichotała radośnie niczym mała dziewczynka, tak szczęśliwa, że jej ciało może doznać ulgi od potu i gorąca.
Wtem stało się coś niespodziewanego. Odwróciła się, aby poszukać ręcznika i nagle zauważyła, że w wejściu do ogrodu stoi Macky. Był w niemałym szoku, co było aż nadto widoczne na jego twarzy. Pomimo to, nie odrywał od niej wzroku. Stał i patrzył się nadal na jej postać. Portia w pierwszej chwili zdębiała i w ciągu następnych kilku sekund nie wiedziała, co ma zrobić. Potem jednak naturalny w tej sytuacji dziewiczy wstyd sprawił, że ocknęła się, chwyciła za ręcznik i zasłoniła się nim. Dopiero teraz Macky wyrwał się z amoku, w jaki popadł. Opuścił szybko i przerażony głowę w dol i zaczął mówić:
- Portia, ja... Ja... Przepraszam, ja nie chciałem.
Dziewczyna spojrzała na niego w milczeniu, po czym, odzyskawszy po dosyć długiej chwili głos, wyjęczała:
- Macky, wyjdź. Proszę.
Chłopak posłuchał jej i wyszedł. Ale obraz tego, co zobaczył już nie miał go nigdy opuścić. Zobaczył ją, zobaczył ją nagą, taką piękną i naturalną w tym, jak bosko wygląda bez szaty. Wiedział już, co musiał czuć król Dawid, kiedy ujrzał w ogrodzie nagą Batszebę, gdy ta myła się w ogrodowej fontannie. I choć oburzało go to, że król potem posłał męża kobiety, Uriasza Hetytę na śmierć podczas bitwy, aby uwieść Batszebę już całkowicie, to w tej chwili poczuł, że gdyby Portia miała kogoś innego, bez wahania postąpiłby z nim tak samo. Oczywiście szybko zganił się za te myśli, ale widoku nagiej Portii nie zapomniał. Tak jak i ona nie była w stanie zapomnieć wrażenia, jakie na nim w ten sposób zrobiła. Ten zachwyt, który widniał na jego twarzy. Ta miłość, to podniecenie, to uczucie szybszego bicia serca w piersi... Uczucia te przenikały ją na wskroś i nie pozwalały o sobie zapomnieć. Ale nie one były najgorsze. Dla Portii najstraszniejsze było to, iż podświadomość jej krzyczała, iż powinna poprosić Macky’ego, aby dołączył do niej, a następnie się z nią kochał pośród tych pięknych, kwitnących kwiatów. Tylko chyba wrodzona przyzwoitość, połączona z religijnymi zasadami i dziewiczym wstydem sprawiły, że tego nie zrobiła. Tylko dlaczego, skoro wiedziała, że zrobiła słusznie, żałowała tego w głębi duszy?
Problem ten dręczył ich przez następne dni. Nie byli oni w stanie sobie z tym poradzić, dlatego postanowili się unikać. Okazało się to być jednak jeszcze gorsze i dlatego wrócili do normalnych rozmów i spacerów, choć starali się przy tym nie dotykać nawzajem, bojąc się, że choćby najmniejszy dotyk może być przyczyna tak strasznego dla nich uczucia. Ale i to okazało się nie być dość silne, aby umiało zwalczyć uczuci, jakie narosło między zakochanymi. Pragnienie siebie nawzajem w sposób fizyczny było silniejsze od wszystkich metod pokonania go. To uczucie musiało w końcu wybuchnąć i to nastąpiło.
Kilka dni po incydencie w ogrodzie, zakochani pojechali na wycieczkę konną po okolicy. Macky chciał podczas niej porozmawiać z Porcją i powiedzieć jej coś na swoje wytłumaczenie, ale ona nie chciała go słuchać. Bała się chwilami nawet dźwięku jego głosu, obawiając się, że ulegnie ona jego hipnozie i straci nad sobą wszelką kontrolę. Dlatego, kiedy podjechał do niej bliżej konno i zagaił, próbując ją przekonać do rozmowy, udawała, że go nie słyszy. Macky jednak źle zrozumiał jej zachowanie i złapał jej konia za uzdę, po czym zatrzymał go i zmusił w ten oto sposób Portię, aby ta na niego spojrzała.
- Słuchaj, co ty wyprawiasz? Porozmawiaj ze mną!
- Nie mamy o czym! - zawołała ze złością Portia.
Choć była zła jedynie na siebie, nie na niego, to nie miała zamiaru mówić mu o tym. Pognała jedynie konia do przodu i zaczęła uciekać. Nie ujechała jednak za daleko, bo spadła ze swego wierzchowca już kilkanaście metrów dalej. Macky na ten widok jęknął przerażony i pognał za nią, aby jej pomoc. Gdy był już przy niej, zeskoczył z konia i dopadł nieprzytomnej ukochanej. Na szczęście była przytomna i jedynie lekko poobijana. Chciała przy tym wstać, obawiając się jego dotyku, ale z przerażeniem odkryła, iż boli ją kostka. Macky więc, mimo jej oporów, podniósł część jej szaty w górę i zaczął masować obolałe miejsce. Portia wiedziała, czym to jej grozi, więc szepnęła do niego:
- Macky, nie możesz...!
- Nic nie mów! Siedź spokojnie, zaraz ci ulży.
Następnie masował dalej jej stopę, aby ukoić jej ból. Portia próbowała temu się początkowo przeciwstawić, ale ciepło jego rąk było tak cudowne, że szybko przestała to robić. Czuła, jak przez ciało zaczyna przepływać jej jakieś dziwne, ale za to bardzo przyjemne uczucie. Dziwiąc się sama sobie, przysunęła się do swego ukochanego znacznie bliżej, aż w końcu dotknęła dłonią jego dłoni. Była ona taka miła, ciepła i silna zarazem. To było cudowne połączenie.
On dalej masował jej stopę. Ta zaczęła odzyskiwać siły, za to Portia uznała, że te siły ona sama zaczyna tracić. Serce waliło jej jak oszalałe, a pod brzuchem czuła dziwne mrowienie, które dręczyło ją co prawda już wcześniej, ale teraz tak mocno to robiło, iż poczuła, że za chwilę chyba zwariuje. Spojrzała na Macky’ego, a jej oczy zaszły mgłą. Wiedziała dobrze, co się musi stać.
- Macky - wyszeptała.
Chłopak spojrzał na nią czułym wzrokiem.
- Tak, Portia?
- Pocałuj mnie.
Spełnił jej prośbę. Pocałował jej usta tak, jak zawsze. Delikatnie i czule. Ale tym razem ona pragnęła czegoś zupełnie innego.
- Nie tak, Macky. Nie tak ostrożnie. Tak jak chcesz. Tak jak oboje chcemy.
Chłopak czuł, że za chwilę cały tu spłonie. W środku coś rozpaliło w nim tak wielki ogień, że nie był w stanie nad nim zapanować. Niemalże rzucił się z ustami na usta Portii, spijając z nich rozkosz i miłość tak silnie, jakby był na pustyni i oto odnalazł swoja oazę. Musiał pić i pić i jeszcze raz pić, choć wiedział, że nigdy nie powinien tego robić. Ale tym razem walka ta nie miała sensu. Ich ciała teraz już całkiem jawnie ich zdradziły. Pragnęli siebie i musieli się mieć nawzajem. Albo to, albo oboje by zwariowali.
Pocałunki ich stawały się coraz dłuższe i bardziej namiętne. Portia nawet nie zauważyła, kiedy ona i Macky zaczęli ściągać z siebie ubrania. Które to zaczęło? Nie wiedziała. Ale co to za różnica? Oboje tego chcieli. I musieli to dostać. Kiedy więc byli już całkiem nadzy, Portia zrozumiała, że musi dać znać ukochanemu, iż chce tego równie mocno, co on. Inaczej rozum znowu wróci i przyzwoitość nakaże im, a w każdym razie na pewno jemu odejść, zostawiając ją nietkniętą. Nie mogła do tego dopuścić. Objęła go więc za szyję i oddając mu pocałunki, pociągnęła go na siebie. Dotyk ich nagich ciał był szaleństwem czystej i niczym nie skażonej przyjemności. Macky jęknął lekko, kiedy to się stało, tak było mu przyjemnie. W ostatnich chwilach rozsądku zdążył jeszcze powiedzieć:
- Portia, nie powinniśmy.
- Wiem, ale jeśli mamy cierpieć w Hadesie, niech chociaż będzie za co.
Tej odpowiedzi on potrzebował. Podobnie jak i tego, aby jej delikatne i czułe dłonie objęły go za szyje, a jej nogi ułożyły się tak, aby mogli stworzyć jedność w wygodny sposób. I wtedy to się stało. Miłość czysta i piękna zwyciężyła w nich. Tego nie dało się opisać słowami. Żaden poeta nie zdołał jeszcze stworzyć języka tak idealnego, aby moc w pełni oddać to, co oboje wtedy czuli, gdy stali się w tej cudownej, tak długo odwlekanej chwili jednością dusz i ciał. Można powiedzieć jedynie tyle, iż nigdy nie doznali czegoś takiego ani nie popadli w taki stan. Świat przestał dla nich istnieć, wszyscy ludzie, rośliny, zwierzęta, góry, morza i lasy. To wszystko w tamtej chwili już dla nich nie istniało i nie miało znaczenia. Nie miało też znaczenia, czy aby na pewno rodziny zaakceptują ten fakt, że oboje nie są już dziećmi, w każdym znaczeniu tego słowa. Nic się dla nich nie liczyło, poza tym cudownym aktem jedności ruchów ciał, bicia serc i bliskości dusz.
Portia była tak zachwycona tym, co się działo, że kilkakrotnie wypowiedziała imię Najwyższego nadaremno. Wiedziała jednak, iż ten nie będzie miał o to do niej żalu. Podobnie jak i oto, co teraz robią. W tamtej chwili nie odczuwała leku, iż Bóg może ich za to pokarać. Bo czy gdyby nie chciał, aby ludzie robili to, co oni teraz robią, dałbym im ciała odczuwające takie potrzeby? I wreszcie, czy to jest w ogóle możliwe, aby coś tak cudownego mogło być złe w oczach Stwórcy? Och, nie i jeszcze raz nie! Bóg nie może być tak okrutny! Bóg miłuje ludzi takich, jakimi są, bo sam ich takich stworzył. Czemu miałby więc ich teraz za to potępiać? Poza tym, oboje odkryli podczas tego nieziemskiego aktu, że Bóg w tamtej chwili był w nich. W nim, w niej, w ich ruchach, w jej słodkich szeptach, w jego pocałunkach, w jego dotyku. We wszystkim. Oni byli częścią Boga. Byli częścią czegoś tak cudownego, czego słowami nie można opisać, bo nie jest to z tego świata. Oboje więc, zbliżając się do siebie, zbliżyli się do Boga. Tak w każdym razie czuła to Portia. A kiedy już ostatnia fala oceanu zalała ją całkowicie, odbierając ostatecznie świadomość, to na ułamek sekundy, kiedy oczy jej opanowała fala jasności, poczuła, że oto dotykają oboje nieba.

***



- Wszystko w porządku, kochanie? - zapytała z troską w glosie Diana, kiedy podeszła do Portii, wyrywając ją ze świata wspomnień.
Dziewczyna spojrzała na nią zasmuconym wzrokiem, próbując uśmiechnąć się i w ten sposób ukryć przed kobietą swoją tajemnicę. Dobrze wiedziała, że to nic nie da, ale mimo wszystko musiała spróbować.
- Tak, już mi lepiej. Mówiłam, jakaś niestrawność po obiedzie i nic więcej.
Diana popatrzyła na nią z lekkim niezadowoleniem, kręcąc przy tym lekko głową, jakby chciała powiedzieć „No i po co to kłamstwa?”. Portia domyśliła się, że kobieta ją przejrzała, więc opuściła smutno głowę i odparła:
- Wybacz. Ale nie wiem, jak mogło do tego dojść. Przecież ja i Macky zawsze byliśmy tacy ostrożni. Nic dotąd się nie stało, aż tu nagle takie coś.
- Który to miesiąc?
- Drugi.
- Badał cię już lekarz?
- Owszem, potajemnie. Bałam się, co ojciec powie i załatwiłam sobie wizytę potajemnie. Nie chciałam, żeby wiedział. On tak lubi Macky’ego. Gdyby się o tym dowiedział, mógłby się wściec.
- No cóż, mógłby nie być zadowolony, ale zaraz wściec? Moim zdaniem, to ty raczej za surowo go oceniasz, kochanie. I wydaje mi się, że mnie także.
Portia spojrzała na nią zdumiona tym, co właśnie usłyszała.
- Jak to? Nie jesteś więc na mnie zła?
- Chyba tylko za to, że okłamywałaś wszystkich, łącznię ze mną. Myślałam, że jestem ci jak matka. Sama tak nieraz mówiłaś, a tu teraz takie kłamstwo.
- Ale co ja miałam powiedzieć? Że od kilku lat ja i twój syn...
- A ty uważasz, że ja tego nie zauważyłam?
Portia nie posiadała się ze zdumienia. Jeśli mogła być jeszcze bardziej tym, co się wokół niej dzieje zdziwiona, to teraz właśnie tak się stało. Patrząc zdumiona w oczy swojej przyszłej teściowej, z mocno bijącym w piersi sercem, zapytała:
- Wiec ty wiesz, że ja i Macky...? Że ja i on...? Ty wiesz?
- Domyślałam się tego. Chciałam z wami o tym nawet porozmawiać, jednak potem uznałam, że nie warto. Że to dla was dość krępujące. Widzę, że popełniłam w tej sprawie błąd. Powinnam była z wami porozmawiać. Może oboje byście się z tym wszystkim lepiej czuli i nie ukrywali jak para dzieciaków.
- Ale przecież on i ja... Przecież to grzech. Przecież tak nie powinno być. Ja i Macky to wiemy, dlatego się z tym ukrywaliśmy. Baliśmy się, co powiecie.
Diana spojrzała na Portię, a jej twarz rozjaśnił radosny i serdeczny uśmiech.
- Kochanie, jaki grzech? O czym ty niby mówisz?
- No wiesz, grzech cudzołóstwa i rozpusty - wyjaśniła Portia.
- Naprawdę? A to ciekawe. Pierwsze słyszę, aby coś takiego jak miłość, która płynie prosto z serca miała być grzechem.
- Ale przecież to, co robimy, w tej religii jest cudzołóstwem.
- Portia, kochanie, o czym ty mówisz? Ty i Macky rzekomo cudzołożycie? I niby z kim, co?
- Ze sobą, oczywiście.
Diana z trudem powstrzymała się od śmiechu, po czym mocno przytuliła do siebie Portię, pogładziła jej włosy i powiedziała:
- Proszę cię, kochanie. Naprawdę chyba nie wiesz, czym jest cudzołóstwo. To spanie z kimś dla pieniędzy lub dla zaznania rozkoszy bez żadnych zobowiązań. Tak, to jest rozpusta i tego nie pochwalamy. Ale zrobienie tego z miłości z kimś, kogo kochasz i kto kocha ciebie? Nie, zapewniam cię, że to nie jest rozpusta. I tego Jezus nigdy by nie potępił. Jeżeli ktoś by to potępił, to podli i surowi ludzie, którzy nigdy tak naprawdę nie kochali i zazdroszczą tym, którzy kochają.
Portia spojrzała na Dianę wzruszona, a z jej oczu pociekły łzy.
- To znaczy, że nas nie potępiasz?
- Kochanie moje, niby za co? Za to, że się kochacie i chcecie być razem? To nie jest nic złego. A to, że oboje mieliście, jakby to ująć, mały wypadek, to nie jest tragedia. Przecież już jutro się pobieracie. Poza tym, ty myślisz, że ile dzieci z tzw. porządnych rodzin przyszło na świat jako w pełni legalne? Uwierz mi, niewiele. Ja i Samuel mieliśmy co prawda Macky’ego już po ślubie, ale nawet moi rodzice, ani też jego nigdy się nie dowiedzieli, że Samuel i ja...
To mówiąc, Diana lekko się zarumieniła. Portia domyśliła się, co kobieta jej chce powiedzieć i zachichotała wesoło, ocierając sobie łzy z oczu.
- Wiec mówisz, że niepotrzebnie się martwiłam?
- Całkowicie niepotrzebnie. Choć może faktycznie lepiej nic nie mów o tym swojemu ojcu. Ostatecznie coś w tym jest, że podejście mężczyzn do takich spraw zmienia się diametralnie, kiedy zostają oni ojcami córek.
Obie zachichotały, rozbawione tymi słowami, po czym ponownie się mocno uściskały i powróciły do reszty domowników, do których to, pod ich nieobecność dołączyli Samuel i Daniel. Pierwszy z nich, wysoki i szczupły mężczyzna z lekką, ciemną brodą i ciemnymi włosami, już mocno przyprószonymi siwizną, rozmawiał właśnie wesoło z Hubertem, opowiadającym przy stole wesołe historie. Drugi z nich, nieco już pulchniejszy mężczyzna o brązowych włosach i z lekkim zarostem, był już bardziej poważny, chociaż i on uśmiechał się delikatnie, słysząc opowieści swojego rozmówcy.
- No i on jest niby bohater - mowil rozbawionym tonem Hubert - Wielki wódz wojenny i z kobieta się dogadać nie umie i szuka sobie innej. Naprawdę, czwarty już raz się będzie żenił. I wszyscy mówią, że on bohater. Jaki on niby bohater? Ze się z Antonią rozwiódł, to niby taki bohater? A ja wam powiem jedno. Nie sztuką jest się rozwieść. Sztuką jest tkwić po uszy w tym... W tym jeziorze szczęśliwości.
Sposób, w jaki mówił o tym, wywołał w jego słuchaczach salwę śmiechu. I to u wszystkich słuchaczy. Nawet Rebeka, choć początkowo, gdy przyszedł, była tak nieco zawstydzona, teraz niemal pękała ze śmiechu z żartów ukochanego, czule też na niego przy tym patrząc. Lea, której to nie umknęło, uśmiechała się tajemniczo, jakby rozbawiona faktem, iż jej starsza siostra jest zakochana.
Dopiero tak po chwili wesołe towarzystwo dostrzegło powracające do salonu Portię i Dianę. Odwrócili się w ich stronę i obdarzyli ich przyjaznymi uśmiechami.
- Co tak długo was nie było? - zapytał życzliwie Daniel.
- Wybaczcie nam, ale musiałyśmy sobie porozmawiać o kobiecych sprawach - odpowiedziała mu wesołym tonem Diana.
- I zakładam, że nie powiecie nam o szczegółach tej rozmowy? - spytał nie bez dowcipnego tonu Samuel.
- I bardzo dobrze zakładasz, mój kochany - odparła na to jego małżonka - My, kobiety musimy mieć swoje małe sekrety.
- Oho, małe sekrety. Od tego się zaczyna - powiedział Samuel wesoło, lekko trącając Huberta łokciem - Najpierw małe sekrety, a potem bez wiedzy męża się wymyka na tajne kobiece spotkania i inne takie.
Diana popatrzyła na męża nieco groźnym tonem i wzięła się pod boki.
- No proszę! I kto to mówi? Ten, co spędził dużą część życia na konspiracji i na tajnych spotkaniach.
- Tak, na tajnych spotkaniach, w których też często brałaś udział, kochanie - odparł na to dowcipnie Samuel.
Wszyscy wybuchli ponownie radosnym śmiechem, nawet Portia, która już w pełni odzyskała dobry humor.
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Diana podeszła do nich, aby je otworzyć i po chwili powróciła wraz z Mackym i Druzusem.
- Tęskniliście za nami? - zapytał wesoło Macky.
Rebeka i Lea pisnęły radośnie na widok przyszywanego brata, po czym obie radośnie podbiegły do niego i mocno go uściskały. Macky czule pogłaskał dłonią po głowie swoje małe siostrzyczki, następnie spojrzał na Portię i zapytał wesoło:
- A ty mnie czule nie przywitasz?
- A co? Jeszcze ci mało? - zapytała przewrotnie Portia.
- No, troszkę mało.
Portia zachichotała i podbiegła do ukochanego, mocno go ściskając, kiedy już Rebeka i Lea puściły go, ustępując jej miejsca. Macky mocno przycisnął do serca Portię i ucałował jej usta delikatnie, a ona oddała mu pocałunek, mówiąc:
- Tak bardzo się cieszę, że cię widzę, kochany. Długo was nie było.
- Tak, to bardzo miło, że pamiętasz też o swoim ojcu - odparł na to dowcipnie Druzus.
Portia parsknęła śmiechem i czule uściskała swego rodzica, który delikatnie pocałował ją w czoło, pogłaskał lekko jej włosy i powiedział:
- Och, kochanie! Niech no ja ci się przypatrzę! Wyglądasz zupełnie jak twoja matka, gdy ją poznałem. Moja kochana Julia. Twoja matka była najcudowniejsza kobieta na świecie. A ty jesteś taka, jak ona. To naprawdę wspaniale, że moglem tak wspanialej chwili dożyć, w której oboje zostaniecie mężem i żoną. To dla mnie jest bardzo piękna chwila. Spełnienie moich marzeń.
- I oczywiście, z okazji spełnienia tych marzeń, masz dla nich piękny prezent, czy się mylę? - zapytał dowcipnie Hubert.
Po jego minie można było się łatwo domyślić, że on coś wie. I rzeczywiście wiedział, choć nic nikomu nie powiedział.
- Prezent? Jaki prezent, tato? - zapytała zaintrygowana Portia, patrząc bardzo uważnie na ojca.
Druzus uśmiechnął się delikatnie do córki, poprawił sobie dłonią swoje siwe już włosy, po czym powiedział życzliwie:
- A i owszem. To dlatego przyszliśmy tak późno z Mackym, co mam nadzieje mi wybaczysz, ponieważ mam dla was bardzo piękny prezent ślubny.
To mówiąc, wyjął zza szaty jakiś pergamin, po czym rozwinął go bardzo z siebie zadowolony i powiedział głośno i uroczyście:
- Oto, moi kochani, ważna informacja. Cesarz Tytus na moją prośbę dzisiaj mi przysłał tę oto wiadomość, w której przystał na moją prośbę. Otóż ogłosił on, że oto Macky, syn Samuela i Diany, zostaje oficjalnie i legalnie ogłoszony rzymskim obywatelem. Wobec tego może nie tylko poślubić moją córkę, choć mógłby tego też dokonać i bez tej ceremonii, ale jeszcze ich wspólne dzieci będą całkowicie i w pełni rzymskimi obywatelami, ciesząc się wszelkimi wynikającymi z tego tytułu przywilejami.
Wszyscy zebrani w pokoju spojrzeli z podziwem i radością na tego oto dosyć wysokiego mężczyznę w średnim wieku, siwymi włosami i lekkimi zmarszczkami, tak długo przebywającemu na obczyźnie z powodu niechęci do niego ze strony mu nieprzychylnego cesarza Wespazjana i nie mogli nadziwić się temu, co właśnie od niego usłyszeli. A więc ten człowiek, mimo swoich lat, wciąż zachował w sobie wiele sprytu i pomysłowości. Zdołał przekonać do siebie nowego władcę, ale nie po to, aby samemu odzyskiwać łaski, ale po to, żeby je ofiarować swojej córce i jej przyszłemu mężowi. I wszystko z powodu miłości do jedynego dziecka, jakim była Portia. Czyż może istnieć większy dowód ojcowskiej miłości, gdy ojciec, chociaż może zyskać coś dla siebie, zamiast tego wszystkie siły skupia na tym, aby zdobyć coś dla swojego potomstwa? I jak tu nie kochać takiego człowieka?
Portia z zachwytem wpatrywała się w ojca, potem na Macky’ego, który skinął lekko głową na znak, że tak, to wszystko prawda.
- Dlatego tak długo nas dzisiaj nie było, najdroższa. Musieliśmy obaj z twoim ojcem poczekać na posłańca z listem od cesarza Tytusa. A posłaniec niestety zgubił drogę do miasta i stąd ten cały ambaras.
Portia poczuła, że chce się jej płakać ze szczęścia. Radośnie rzuciła się ojcu na szyję i mocno go uściskała, dziękując mu z całego serca za taki piękny prezent, który sprawiał, że ona i Macky będą mogli nie tylko zacząć szczęśliwe życie we dwoje, ale jeszcze z łatwiejszej dla siebie pozycji, której Macky jako Żyd mógłby nigdy nie posiadać bez rzymskiego obywatelstwa, tak wówczas pożądanego przez tych, którzy nie urodzili się prawdziwymi Rzymianami. Wiedziała, że dzięki temu prezentowi od ojca, ona i Macky będą pełnoprawnymi obywatelami cesarstwa, tak samo zresztą ich dzieci, co wiązało się z licznymi przywilejami i możliwościami, jakie nigdy nie byłyby dla ich dzieci dostępne bez tego nadania. Ich dzieci będą mogły mieć lepszy start w przyszłości, będą mogły więcej osiągnąć, co nie tylko im pomoże w przyszłości, ale i kto wie? Może z czasem także wykorzystają swoje wpływy, aby bardziej szerzyć chrześcijaństwo po całym świecie i sprawić, aby to miejsce zwane Ziemią było o wiele lepszym miejscem dla ludzi dobrej woli? No cóż, wszystko było w ich rekach, a z lepszym startem na początek będą mogli to o wiele łatwiej zacząć.
Dziewczyna z takimi właśnie myślami w głowie mocno uściskała ojca, a już zaraz potem uściskała czule Macky’ego, który objął ją i przycisnął zachłannie do serca. Portia lekko wówczas pisnęła i powiedziała po cichu na ucho ukochanemu:
- Nie tak mocno, Macky! Musisz być teraz ze mną trochę ostrożniejszy.
- Dlaczego? - zapytał zdumiony chłopak, poluźniając jednak uścisk.
- Potem ci powiem, jak będziemy sami - odparła Portia.
W tej samej chwili, Hubert nalał wina do kubków wszystkich zebranych, po czym powiedział wesoło:
- Moi kochani, chciałbym wznieść z tej okazji toast za zdrowie przyszłych państwa młodych, którzy już jutro staną na ślubnym kobiercu. Jednakże nie mogę się oprzeć pokusie, aby nie wnieść za nich już teraz toast. I przy okazji odczytać im pewien wiersz, który napisałem specjalnie dla nich i który przyniosłem ze sobą.
To mówiąc, wskazał na pergamin przyniesiony ze sobą, po czym, kiedy już wznieśli wszyscy toast za zdrowie zakochanych, on wziął ów pergamin do reki, rozwinął go, po czym odczytał na głos jego treść, a treścią tą był napisany przez niego piękny, choć może nieco skromny wiersz na temat miłości, jaką poczuł, a w każdym razie jego zdaniem Macky do Portii od pierwszej chwili, w której tylko ją zobaczył. A wiersz szedł oto tak:

Proszę, powiedz... Powiedz, że
Dzisiaj znowu cię zobaczę.
Bo jeśli nie, to napiszę list,
W którym wszystko wytłumaczę.
Że nie jest tak, jak myślisz,
Bo prócz ciebie nic dla mnie nie istnieje.
Bo nie ma drugiej takiej,
Drugiej takiej nie znajdziecie
Na całym świecie.

Dziewczyna taka jak ta,
Którą spotkałem w tym obcym mieście.
Jedynie taka jak ta,
Którą widziałem chwilę na mieście.
Najładniejszy uśmiech świata
Ona jedna ma.
I może w końcu powie, że dzisiaj znowu ją zobaczę.

Proszę, powiedz... Powiedz, że
Dzisiaj znowu cię zobaczę.
Bo jeśli nie, to pod oknem Twym
Będę śpiewam serenadę.
I obiecuję, że z tego miasta
Bez ciebie nie wyjadę.
Bo nie ma drugiej takiej,
Drugiej takiej nie znajdziecie
Na całym świecie.

Dziewczyna taka jak ta,
Którą spotkałem w tym obcym mieście.
Jedynie taka jak ta,
Którą widziałem chwilę na mieście.
Najładniejszy uśmiech świata
Ona jedna ma.
I może w końcu powie, że dzisiaj znowu ją zobaczę.


Wiersz ten spodobał się wszystkim i dlatego został słusznie nagrodzony całą burzą oklasków ze strony wszystkich słuchaczy. Największe jednak poleciały od Macky’ego i Portii, którym ten wiersz tak przypadł do gustu, że poprosili oni, aby Hubert odczytał go podczas ich ceremonii ślubnej. Rzecz jasna, nie musieli go o to długo prosić i poeta spełnił to życzenie następnego dnia, chwilę po tym, jak Macky z miłością w głosie i w oczach, patrząc w zieleń cudownych oczy ukochanej, po kolei wygłosił formułkę przysięgi małżeńskiej, a potem uczyniła to samo Portia, kończąc ową przysięgę jednymi z najcudowniejszych słów, jakie tylko rzymskie prawo wymyśliło:
- A zatem, gdzie ty, Gajuszu, tam i ja, Gaja.
Po tej przysiedzę nastąpił pocałunek małżonków, cementujący ich zawarty w tamtej chwili związek i oboje od tego momentu rozpoczęli nowy etap życia. Etap, na który tak długo czekali i który dopełniło cudowne wesele w otoczeniu ludzi im bliskich oraz poezja, a następnie sztuka Huberta.
Nawiasem mówiąc, dzieła owe obecnie są uważane za zaginione, aczkolwiek wciąż liczymy na to, iż kiedyś się one odnajdą. Tak samo zresztą, jak spisana w formie poematu przez tegoż samego Huberta ta oto wzruszająca opowieść, którą my, przerobiwszy na prozę, sprezentowaliśmy dzisiejszemu czytelnikowi i za jej przeczytanie serdecznie mu teraz dziękujemy.



KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 14:53, 21 Maj 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 12198
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 12:14, 24 Maj 2024    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Akcja toczy się w Hiszpanii w 79 roku
Na cesarskim tronie zasiadał Cesarz Tytus Flawiusz
Straszne wspomnienia z prześladowania chrześcijan, radość z powodu zakończenia walk
Charakterystyka przyszłej synowej
Zauroczenie, faza zakochania , co spowodowało, że zmieniła zdanie
Po pierwszym szoku Portia przyglądnęła sie swojemu wybawicielowi
Pierwsza wymiana zdań, emocji
Bardzo ładna scena erotyczna ,
Piękny wiersz, szczególnie te słowa zapadły mi w pamięć
Proszę, powiedz... Powiedz, że
Dzisiaj znowu cię zobaczę.
Bo jeśli nie, to napiszę list,
W którym wszystko wytłumaczę.
Że nie jest tak, jak myślisz,
Bo prócz ciebie nic dla mnie nie istnieje.
Bo nie ma drugiej takiej,
Drugiej takiej nie znajdziecie
Na całym świecie.

Dziewczyna taka jak ta,
Którą spotkałem w tym obcym mieście.
Jedynie taka jak ta,
Którą widziałem chwilę na mieście.
Najładniejszy uśmiech świata
Ona jedna ma.
I może w końcu powie, że dzisiaj znowu ją zobaczę.

Proszę, powiedz... Powiedz, że
Dzisiaj znowu cię zobaczę.
Bo jeśli nie, to pod oknem Twym
Będę śpiewam serenadę.
I obiecuję, że z tego miasta


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Pią 12:19, 24 Maj 2024, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:46, 04 Wrz 2024    Temat postu:



Domknięte drzwi

O życiu opowiadano przez lata najróżniejsze opowieści. Mówiono, że jest ono naprawdę niezwykle pod każdym względem, że potrafi być piękne, choć czasami też bardzo przykre, że jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiadomo, co ci się w nim trafi, a także to, że składa się ono wyłącznie z przypadków. Nie wiem, na ile te wszystkie powiedzonka są prawdziwe, ale mogę powiedzieć z całą pewnością, iż moje życie rzeczywiście w dużej mierze właśnie z nich się składa. Choć może to, co mnie spotkało w kwestii odnalezienia miłości mojego życia, to faktycznie nie był przypadek, a przeznaczenie, jak niektórzy by powiedzieli. Jakkolwiek tego by jednak nie nazwać, ja wiem jedno: jestem obecnie dzięki temu czemuś szczęśliwy. Naprawdę bardzo szczęśliwy. Co to zatem za różnica, jak to nazwiecie? Przypadek, szczęście lub przeznaczenie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się efekt końcowy, a ten był wspaniały.
Oczywiście, jak to często w takich sytuacjach bywa, nic go nie zapowiadało, a w każdym razie raczej niewiele. W moim życiu, jak w każdym zresztą innym, to wszystko, co mnie spotkało, było jak dotąd tylko dziwaczną mieszaniną szczęścia i nieszczęścia, chyba z przewagą tego drugiego. Musiałem sobie jakoś radzić z tym i wydaje mi się, iż powiedzieć mogę, że tak się stało. Ostatecznie wyrosłem na dość przystojnego i myślę, że nawet inteligentnego młodego człowieka, który chyba nie musi wstydzić się tego, co robi i z kim to robi. Bo i czego mam się wstydzić? Mam sporo wiedzy w głowie, chodzę na naprawdę dobre i lubiane przeze mnie studia, mam czas na swoje pasje i realizuje się w tym, co jest mi bliskie. No i czego więcej można by chcieć?
Miłości. No tak, ten aspekt długo mnie ominął. Nie, żebym nie zaznał nigdy w moim życiu prawdziwej miłości, nie o to chodzi. Ale wiadomo, że miłość jest miłości nie równa. Inne bowiem uczucie człowiek żywi do matki, która pomimo pewnych wad jest kochana i dobra, a inne do wspaniałej i wyjątkowej dziewczyny, z którą można dzielić pewne pasje, cudownie spędzać czas, rozmawiać na wiele tematów i robić mnóstwo innych rzeczy, przy których nigdy się nie nudzimy. Tak, to zupełnie dwa różne uczucia. O ile to pierwsze było mi znane, drugie było mi, w każdym razie w momencie, w którym zaczynam swoją opowieść, całkowicie obce. Nie, żebym nigdy nie miał dziewczyny. Przeciwnie, miałem jedną i kilka razy też posiadałem coś na kształt sympatii. Ale nigdy z tego nic nie wychodziło. Albo się okazywało, że jestem jedynie lubiany, albo okazywało się, że nic mnie w ogóle nie łączyło z dziewczynami, którymi wcześniej byłem zainteresowany i pomimo, że na początku wyglądało to cudownie, potem okazywało się, iż nic nas nie łączy i nie ma między nami tego, czego tak bardzo pragnąłem w związku, a czego długo nie mogłem odnaleźć. To było coś, co nazywałem ogromną chemią i co, jak na razie, widywałem tylko w książkach i w filmach.
Z natury jestem romantykiem. Nie znaczy to oczywiście, abym miał nagle umierać z miłości jak Werter czy truć się na grobie ewentualnej ukochanej niczym Romeo Monteki, do tego to było mi zdecydowanie daleko. Jednak nie umiem też przejść obojętnie obok prawdziwej miłości i się na jej widok nie wzruszyć. Tego po prostu nie potrafiłem. Wynikało to z faktu, że miałem w swoim życiu dość dużo smutku i przykrości, więc musiałem sobie rekompensować straty emocjonalne, w takiej sytuacji poniesione w taki sposób, jaki tylko był dla mnie możliwy. Ludzie, jak to pewnie powszechnie wiadomo, w najróżniejszy sposób rekompensują sobie takie czy inne braki. Jedni jeżdżą z zawrotną szybkością, inni palą papierosy i piją alkohol, jedni imprezują po dyskotekach i klubach, inni jeszcze zażywają prochy, a jeszcze inni walą godzinami w worek treningowy. Krótko mówiąc, sposobów na to, aby sobie poradzić ze swoimi problemami jest naprawdę wiele. Mój sposób zaś, jakkolwiek głupio to może brzmieć, polegał na uciekaniu do świata wyobraźni. A w jaki sposób to robiłem? Nałogowo czytając książki. Są na tym świecie ludzie w sposób przerażający uzależnienie od papierosów, alkoholu i narkotyków, albo też od hazardu czy adrenaliny. Ja się uzależnieniem od książek. Potrafiłem niekiedy po całych dniach prawie nie wychodzić ze swojego pokoju i czytać kolejny ciekawy dla mnie tytuł, przeżywając z zapartym tchem losy interesujących mnie bohaterów. To dzięki nim poznałem wiele mądrych wartości, które towarzyszą mi po dziś dzień. Ojciec uważał to za głupotę i stratę czasu, ale mama mi kibicowała. Więcej nawet, sama niektóre książki mi polecała i zachęcała do ich poznania. A także, gdy tylko mieliśmy ku temu okazję, a swego czasu było to dosyć często, wspólnie ona i ja, siadaliśmy sobie wygodnie z łakociami, a potem oglądaliśmy wspólnie jakieś filmy, seriale lub bajki. Szczególnie upodobaliśmy sobie bajki Disneya. Dlaczego? No, sam nie wiem. Chyba dlatego, że były najładniejsze z nich wszystkich i miały najwięcej ciekawych przygód, interesujących postaci, świetnych piosenek i pięknej miłości. Potrafiliśmy oglądać te produkcje nawet wiele razy i to nawet wtedy, gdy znaliśmy już je na pamięć. Nie przeszkadzało nam to, że dobrze pamiętaliśmy, kto co zaraz zrobi i powie. Oglądaliśmy to z równie wielką radością, jak za pierwszym razem, dla zabawy śpiewając co lepsze piosenki czy śmiejąc się z tych samych żartów, które niezmiennie nas bawiły.
To właśnie ten świat, książek, filmów i bajek sprawił, że stałem się tym, kim się stałem, czyli może nieco dziwacznym, ale stuprocentowym romantykiem, który co prawda twardo stąpa po ziemi, jednak nie zamierza rezygnować z wiary w to, czego nauczył się od ulubionych bohaterów i czemu zamierza być wierny aż po grób. No i oczywiście, jako taki człowiek, nie zamierzałem przestać wierzyć w to, że kiedyś mi się uda znaleźć prawdziwa miłość. Byłem pewien, że jest to możliwe, chociaż nie wiedziałem, kiedy to nastąpi. Ktoś powiedział mi kiedyś, iż nigdy nie powinienem jej na siłę szukać, bo szukana na miłość ucieknie i schowa się aż do momentu, w którym przestanę jej poszukiwać i dopiero wtedy się zjawi, gdy już ja odpuszczę sobie próby jej odnalezienia. Wówczas to dopiero łaskawie się zjawi i pozwoli się schwytać, a ode mnie już zależy, czy zdołam ją utrzymać przy sobie, czy też nie. No cóż... Nie wiem, ile prawdy jest w tych słowach, ale chyba sporo, bo mnie miłość spotkała w najmniej spodziewanym przeze mnie momencie.
Wszystko się zaczęło wtedy, kiedy byłem na pierwszym roku studiów. Ledwo co je zacząłem i polubiłem się z ludźmi, których tam poznałem, a już musiałem do domu powrócić. Na całe szczęście, nie na stałe, a jedynie tymczasowo, ponieważ mojego powrotu wymagała wielka rodzinna uroczystość. Niestety, niewesoła, gdyż nie chodziło tutaj o ślub czy święta, ale o pogrzeb. Konkretnie, to pogrzeb mojego ojca. Od dawna chorował i nie czuł się najlepiej, ale nie spodziewałem się tego, że może dojść do tego, iż przedwcześnie zejdzie on z tego świata. Nikt się takiego oto zwrotu akcji nie spodziewał. Powiadają, że złego diabli nie biorą. Jak widać, nie jest to regułą. Ale niektórzy mówią też, iż po swojego w końcu piekło się upomni. Jeżeli przyjąć, że istnieje coś takiego jak piekło i diabły, to chyba jest prawdą, a mój szanowany tatulek jest tego najlepszym przykładem.
Wyda się wam zapewne dziwne, że w taki właśnie sposób wypowiadam się o moim rodzonym ojcu. Trudno mi jednak mówić inaczej. Nie jestem okrutnikiem i mściwość też nie leży w mojej naturze. Jedyne, co mną kieruje w przypadku, kiedy pragnę ukarania jakiegoś drania jest zwyczajne poczucie sprawiedliwości. To jest zapewne efekt oglądanych bajek i filmów, w których ci źli zawsze otrzymywali za swoje podłe czyny zasłużoną karę. Zapewne to dosyć naiwne podejście, ale tak to już jest, kiedy się człowiek naogląda bajek i filmów. Sądzi, że jest to możliwe, aby zło zawsze zostało pokonane, a dobro nagrodzone. Efektem tego jest potem to, iż kiedy dzieje się inaczej, człowiek czuje się naprawdę przygnębiony, jakby właśnie go pozbawiono cząstki jego samego. Pozbawiono go wiary w coś, co jest ważne w całym jego życiu. Trochę tak, jakby pozbawić dziecko wiary w Świętego Mikołaja lub Zajączka Wielkanocnego, przy czym cios jest w takim oto wypadku o wiele silniejszy. Dlatego właśnie człowiek, który naogląda się opowieści o tym, że zło prędzej czy później zostanie ukarane, może się poważnie zawieść na świecie, w którym przyjdzie mu żyć. Oczywiście nie oznacza to wcale, iż nigdy nie zazna on na tym padole łez sprawiedliwości, ale że się poważnie rozczaruje i to więcej niż raz w życiu, ma jak w banku.
Ja należę do takich właśnie ludzi. Zawsze wierzyłem w sprawiedliwość, która prędzej czy później spotka łajdaków i miałem od dawna nadzieje na to, iż spotka ona też mojego ojca. I naprawdę nie wiążę się to z żaden sposób ze mściwością, a jedynie z poczuciem sprawiedliwości, której nie zaznałem od niego nigdy. Odkąd tylko sięgam pamięcią, nigdy nie był on wobec mnie dobrym człowiekiem, że już o byciu kochającym ojcem nie wspomnę. Te wszystkie cechy miał zarezerwowane wyłącznie dla moich trzech starszych braci. Oni zawsze byli przez niego kochani i uwielbiani. Ja nigdy nie posiadałem takiego przywileju. Może z tak prozaicznego powodu, że w przeciwieństwie do nich, nigdy nie byłem planowanym dzieckiem. Ja należę do tych dzieci, które się nazywa „wpadka” lub „wypadkiem przy pracy”, o ile to, w jaki sposób powstaje potomstwo można nazwać pracą. Mnie ojciec nie tylko nigdy nie planował, ale wręcz, kiedy tylko dowiedział się, że moja matka jest w czwartej ciąży, wściekł się. Zwyzywał matkę, co ona sobie myśli, że jego nie stać na jeszcze jedną gębę do wykarmienia, że ona najwyraźniej chce go do grobu wpędzić i doprowadzić do tego, aby zaharował się na śmierć, aby mógł wykarmić tak liczną rodzinę. Matce nawet nie przyszło do głowy, żeby mu odpowiedzieć, iż o ile się nie myli, to w tej sprawie muszą brać udział oboje, więc nie tylko ona za te problemy odpowiada, bo on też swój czynnik dołożył, kto wie, czy właśnie nie największy. Tak oczywiście odpowiedziałaby osoba mająca charakter, ale nie ona. Moja matka bowiem nie miała silnego charakteru, kochała mojego ojca bezmyślną miłością i słuchała go naiwnie we wszystkim, co on mówił i akceptowała wszystko to, co on robił. Dlatego nic wtedy nie powiedziała.
Mimo to, ojciec ostatecznie przemyślał sobie sprawę i poczuł, że być może to jest idealna okazja na to, aby został ojcem wymarzonej córki. Od razu zmienił na całą te sytuację nastawienie. Zaczął się cieszyć, myśleć o tym wszystkim i marzyć o tym, jak to wspaniale będzie mieć wreszcie wymarzoną córeczkę. Kiedy jednak się dowiedział o tym, że ponad wszelką wątpliwość urodzę się ja, czyli chłopiec, to w jednej chwili powrócił do poprzedniego stanu emocjonalnego. Na porodówce się zjawił chyba tylko z przyzwoitości, bo co by ludzie powiedzieli, gdyby postąpił w tej sprawie inaczej? Ale nie wziął mnie na ręce, nie ucałował, nie przytulił, nic ze mną nie zrobił. Byłem mu całkowicie obojętny. Zaczął jeszcze bardziej uwielbiać moich starszych braci i pozwalać im na bardzo wiele, uważając ich za prawdziwe wzorce do naśladowania. Zapewne, kiedy już w końcu zaakceptował istnienie mej osoby, liczył na to, iż moi bracia mnie czegoś naucza. Przeliczył się, łobuzy te nie miały zdolności pedagogicznych i jedyne, co umieli, to straszyć mnie i udawać, że w nocy się pojawia różne potwory, które zrobią mi krzywdę, jak nie będę uważać. Długo przez to bałem się ciemności. Ojca to nie obchodziło. Uważał, że co jak co, ale leki trzeba samemu jakoś przezwyciężyć, a jak, to już nie jest jego problem. No i tak to wyglądało, że zostałem pozostawiony z tym problemem sam sobie. Jednak ojciec z jakiegoś nieznanego mi powodu, w końcu się chyba ulitował nade mną i kupił mi do pokoju nocną lampkę, abym mógł rozjaśniać nią ciemności wtedy, gdy będę się bał. Ten dobroduszny gest nie przeszkadzał mu jednak potem dokuczać mi na każdym kroku czy krytykować moje hobby, takie jak czytanie książek. Bylem pewien, że on sam w życiu nigdy żadnej nie przeczytał, a jeśli już, to chyba tylko takie, które promują toksyczną męskość, za którą on wprost przepadał. Takich ja jednak nie czytałem i czytać nie zamierzam.
Gdy dorosłem i poszedłem na studia, ojciec zaczął chorować. Chyba to było efektem przepracowania się, choć podejrzewam, iż powód był inny. Otóż ten oto osobnik, nazywany chyba tylko przez pomyłkę biologiczną moim ojcem, zdradzał matkę na prawo i lewo. Miał nie jeden, ale kilkanaście romansów, co jakiś czas z nim można było spotkać inną babę, niekiedy naprawdę niewiele starsza od mojego najstarszego brata, zaś ostatnia z nich podobno najpierw kręciła z nim, zanim się związała z naszym ojcem. Nie muszę chyba mówić, że ludzie plotkowali i kpili z nas sobie w żywe oczy, a ojciec co na to? Nic. Obnosił się ze swoimi romansami i nie zamierzał udawać, że jest uczciwym mężem i ojcem. A matka? Znosiła te oto podłe upokorzenia ze stoickim spokojem. Płakała jedynie po katach, kiedy myślała sobie, że nikt jej nie widzi. Ale ja widziałem. Za każdym razem widziałem, jak ona płacze, gdy tylko ojciec wrócił z kolejnego podboju, a malujący się triumf na jego twarzy mówił wszystko bez słów. Matka płakała, ojciec się cieszył, a ja miałem z każdą chwilą coraz większą ochotę walnąć go w tę jego parszywą, uśmiechniętą gębę i wygarnąć mu, co o tym wszystkim myślę. Ale musiałem się hamować. I tak nic by to nie dało, a ponadto bałem się, że za każdy cios ojciec mi odda i to tak, że się nie będę mógł ruszyć przez tydzień. Wiedziałem, iż byłby do tego zdolny. Z tego właśnie powodu milczałem, jedynie starając się na wszelkie możliwe sposoby poprawić humor mojej mamie, co zwykle mi się udawało. Mama znajdowała w spędzaniu ze mną czasu swoją radość i szczęście, dzięki czemu nie musiała już tak często myśleć o tym, jak bolą ją zdrady ojca.
Co ciekawe, jedyne dobre, co wynikło z tej sytuacji, to fakt, że bracia się po tym wszystkim bardzo do mnie zbliżyli. Mimo swoich wad, kochali oni mamę i bardzo im się nie podobało zachowanie ojca, a już zwłaszcza wtedy, kiedy jeden z nich, a konkretnie najstarszy stracił dziewczynę, która rzuciła go dla naszego taty. Nawet on, twardziel nad twardzielami, pierworodny syn naszego ojca nie był tego w stanie znieść i jasno okazał ojcu, co o tym myśli. Oczywiście, ten wcale się tym nie przejął i uznał, że powinien się mój brat cieszyć, bo skoro ta dziewczyna się okazała być tak zmienna, to najwidoczniej nie była go warta, a tego kwiatu jest pół światu i o co w ogóle mu chodzi? Brat jednak nie patrzył na to w ten sposób i się nie zamierzał pogodzić z zachowaniem naszego rodzica. Gdy tylko dorósł, opuścił dom i z ojcem nie utrzymywał kontaktu. Pozostali bracia zrobili to samo, a ja w tej kwestii nie tylko ich rozumiałem, ale wręcz całkowicie popierałem ich decyzję. Tak więc ja i również postanowiłem pójść na swoje. W pewnym sensie, ponieważ najpierw musiałem pójść na studia. Wybrałem takie w Ameryce, daleko od Anglii i od tego przeklętego domu, który stał się świadkiem tylu krzywd psychicznych nam zadanych. Ojciec, rzecz jasna, skrytykował mój pomysł, ale mama poparła go, tak jakby czuła powody, dla których ja chcę studiować jak najdalej od nich. Nigdy o to mnie nie spytała, nigdy jej również tego nie mówiłem, ale ona wiedziała, co mną kieruje. Nie wiem, jakim cudem, ale wiedziała.
Jak zatem widzicie, nie miałem najmniejszych powodów, aby kochać albo też tęsknić za moim ojcem. Nie przejąłem się jego choroba, uważałem ją za karę za to, jak nas traktował, a ponadto byłem całkowicie pewien, że to nie jest wina tego, iż rzekomo ciężko on pracuje, tylko tego, że musi on zaspokajać coraz to młodsze kochanki, które swoje potrzeby mają, a on bynajmniej nie młodnieje. Nie wiem, czy to dokładniej tak wyglądało, ale szczerze mówiąc, naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Grunt, że dostał to, na co zasłużył. Reszta jest milczeniem, jak pisał to wielki Szekspir.
Nie przejąłem się jego choroba, a wieść o jego śmierci, choć faktycznie mnie zaszokowała, to jednak nie do tego stopnia, abym miał płakać z tego powodu. Być może ktoś teraz nazwie mnie okrutnym, ale nie uroniłem ani jednej łzy z powodu tego bydlaka. Nigdy nie był mi ojcem, nigdy nawet nie był przyjacielem, nigdy też się nie liczył z tym, co ja czuję i dlaczego. Żadna z tych rzeczy jakoś nigdy go nie interesowała, dlatego nie czułem się nawet w najmniejszym stopniu zobowiązany do łez z jego powodu. Szkoda mi ich było na tego łajdaka. Dostał to, na co zasłużył i tyle. Za co miałem z jego powodu płakać? Za to, że ja tak wiele razy przez niego płakałem? Że mama roniła przez niego łzy? Że czuliśmy się oboje zawsze gorsi? Że nie umiał kochać, a jedynie krzywdzić? Za to miałem nad nim płakać? Nigdy! Nie jestem hipokrytą! Nie obchodzi mnie coś takiego jak przyzwoitość, kiedy w grę wchodzą moje własne uczucia i traumy sprzed lat. Byłem na niego przez te wszystkie lata wściekły i nie zamierzałem się z tym ukrywać. Nawet, jeżeli całe miasto miało mnie za to uznać za bezdusznego. Trudno, co mnie zresztą obchodzi ich zdanie w tej sprawie? I tak oni nic nie wiedzą o tym, co nas spotkało. Nie mają więc prawa nas oceniać. A jeżeli próbują mimo to wysuwać swoje oceny, to już nie mój problem.
Wychodząc z tego właśnie założenia, początkowo powiedziałem mamie, gdy ta do mnie zadzwoniła i poinformowała mnie o śmierci ojca, że nie chcę być na pogrzebie. Spodziewałem się od matki litanii argumentów za tym, abym jednak się zjawił, że tak właśnie trzeba, że tak wypada, że nie mogę zranić rodziny itd. jednak nie otrzymałem tego. Moja mama najwyraźniej doskonale rozumiała moje uczucia i nie powiedziała niczego z tych rzeczy, ani nawet nie zapytała o to, jakie mam ku temu powody. Jakby wszystko wiedziała i rozumiała. Po prostu powiedziała mi, że prosi mnie o moją obecność, bo wie, iż sama sobie nie da rady przetrwać to, co ja tam czeka i potrzebuje mojego wsparcia.
- Nie musisz robić nic wielkiego. Po prostu bądź i tyle, synku. Ty nawet nie wiesz, jak wiele to może zdziałać.
Tak mi właśnie powiedziała. A ponieważ bardzo ją kocham i mamy oboje ze sobą na tyle dobre relacje, że można to nawet nazwać czymś na kształt miłości i przyjaźni jednocześnie, nie mogłem jej odmówić. Skorzystałem więc z okazji, iż obecnie nie miałem mieć zajęć, zarezerwowałem sobie miejsce w samolocie, aby potem pojechać na lotnisko i polecieć do starej dobrej Anglii. Oczywiście, jeżeli chodzi o pogrzeb, moje plany były bardzo proste. Dotrzeć na miejsce, zrobić swoje i wrócić do moich własnych spraw, a o ojcu nie myśleć jak najdłużej tylko będzie to możliwe. Plan niezwykle prosty i łatwy w swojej prostocie, więc co mogło pójść nie tak w jego realizacji? No cóż... Nieprzewidziane sytuacje, które wszakże tylko wyszły mi na dobre.
Na lotnisku zjawiłem się o odpowiednim czasie, a nawet nieco wcześniej. Z natury zawsze lubiłem przybywać na miejsce wcześniej, aby potem sobie móc na spokojnie odpocząć przed kolejnym etapem podróży. Ponieważ pakowanie się nie zajmuje mi nigdy za dużo czasu, zresztą zawsze jestem gotowy dzień wcześniej, w tej sprawie zatem nie mam żadnego problemu. Też wychodzę z domu zwykle o tej porze, o której wyjść potrzeba i nigdy nie mam powodów do narzekania, że się z tego czy innego powodu spóźnię. Chyba, iż będzie korek na drodze i taksówka nie dowiezie mnie na czas. No cóż, ale to już nie jest moja wina. Tak czy inaczej, w tej sytuacji też dotarłem na miejsce o właściwym czasie i zacząłem się rozglądać za miejscem, z którego mam potem udać się do mojego samolotu. Wtedy właśnie się stało to, czego nie spodziewałem się w ogóle. Spotkałem dziewczynę, której z dość pokaźnego plecaka wypadło kilka rzeczy, w tym książka. Zaczęła je ona prędko zbierać, a ja nie byłbym angielskim dżentelmenem, za jakiego zawsze chciałem uchodzić, gdybym jej nie pomógł. Dlatego od razu zaoferowałem się z pomocą. Z szybkością błyskawicy dobiegłem do dziewczyny, podniosłem z podłogi książkę i podałem ją od razu właścicielce. Zerknąłem mimowolnie na tytuł. Była to powieść Dickensa „Nasz wspólny przyjaciel”. Uśmiechnąłem się zadowolony. Uwielbiam bowiem klasykę literatury światowej, a Dickens jest jednym z moich ulubionych pisarzy, dlatego od razu poczułem, że będzie na jaki temat zagadać dziewczynę. A z jakiegoś powodu, bardzo chciałem ją zagadać.
Nie umiem wyjaśnić tego, co się wtedy stało, ale powodów do tego, że bardzo chciałem móc porozmawiać z ta dziewczyna, namnożyło się w jednej sekundzie tak wiele, że nie umiałbym ich wszystkich wymienić z pamięci. Przede wszystkim chyba chodziło o te książkę, kocham je bowiem i znalezienie oczytanej osoby, a już zwłaszcza płci przeciwnej stanowiło dla mnie po prostu radość ogromna. Ale to nie tylko o to mi chodziło. Walory duchowe, które niewątpliwie jako miłośniczka dobrej literatury musiała ona posiadać, nie były jedynym powodem. Dziewczyna po prostu była prześliczna. Miała brązowe włosy, niebieskie oczy, słodkie usta o kolorze malin i jeszcze dodatkowo uśmiechała się tak uroczo, jak nigdy jeszcze żadna poznana przeze mnie dziewczyna. Jej ubiór zaś stanowiła bluzka i ładniutka, choć dżinsowa spódniczka. Nogi miała zgrabne i urocze, a do tego była w moim wieku. No, rok młodsza, jak się potem dowiedziałem, ale co to znaczy rok w takiej sprawie? Poza tym, nawet dźwięk jej głosu, gdy podziękowała mi z uśmiechem za to, że jej pomogłem z książką był czarujący. Po prostu serce mi zabiło w piersi jak szalone, a mnie samego walnął grom z jasnego nieba. Nieraz ja i mama śmialiśmy się do rozpuku, jak w bajce Kaczor Donald czy Królik Bugs mieli takie sytuacje, że walnął w ich piorun miłości, a oni sami mieli serduszka w oczach na widok tej jednej jedynej. Nie byłoby mi do śmiechu podczas tych seansów, gdybym wiedział to, iż kiedyś mnie samego spotka ten los. Zacząłem się modlić w duchu, aby moje oczy nie zawierały w sobie serduszek, bo bym chyba spłonął ze wstydu.
Dziewczyna potrzebowała drobnej pomocy z bagażem, bo musiała na chwilę wyjść w wiadome miejsce w wiadomej sprawie. Popilnowałem jej więc bagażu, co jak powszechnie wszyscy wiedza, nie jest za bardzo legalne, ale kto by się tam tym przejmował w takiej sytuacji? Potem dziewczyna dała się zaprosić do lokalu na lotnisku na mały posiłek przed drogą. Zanim się obejrzeliśmy, szybko zaczęliśmy rozmawiać ze sobą jak starzy dobrzy znajomi, jakbyśmy znali się od zawsze, do tego zapominając zupełnie podać sobie nawzajem swoje imiona. W końcu jednak się zreflektowaliśmy i podając sobie ręce, uścisnęliśmy je sobie i wymówiliśmy te oto dwa ważne elementy rozmowy:
- Hadley.
- Oliver.
Szybko okazało się też, że lecimy tym samym samolotem, dodatkowo mamy też miejsca w tym samym rzędzie, prawie obok siebie. Był to niesamowity zbieg okoliczności, albo przeznaczenie, jak wolą miłośnicy teorii spiskowych. Mieliśmy więc ogromną szansę na to, aby poznać się lepiej i nagadać się podczas podróży samolotem. Nie wiedziałem, jak ona się na to zapatruje, ale ja, wzorem postaci z moich ulubionych bajek, nie zamierzałem się poddawać i byłem pewien, że muszę skorzystać z tej okazji i poznać dziewczynę znacznie lepiej. Wiedziałem przy tym, że nigdy sobie tego nie wybaczę, gdybym postąpił inaczej. Są bowiem na świecie takie sytuacje, kiedy masz jedna jedyna szanse na to, aby w twoim życiu coś się pozytywnie zmieniło i głupcem będziesz, jeżeli te szanse zmarnujesz. Ponieważ ja się za głupiego nie uważam, uznałem, iż muszę zrobić, co w mojej mocy, aby się moc z dziewczyna swobodnie nagadać.
Udało się nam osiągnąć ten cel. Nie wiem, jakim cudem, ale nam się udało. Co prawda, między mną a Hadley siedzieć miała jakaś starsza pani, która najpierw mnie delikatnie chciała wyprosić ze swojego miejsca, jednak kiedy tylko zacząłem się jej tłumaczyć z zaistniałej sytuacji, uznała, że jesteśmy zakochaną parą i nie robiąc żadnych problemów, usiadła wygodnie na moim miejscu, mnie pozwalając zostać tam, gdzie ona siedzieć powinna. Tuż obok Hadley. Miałem w tamtej chwili wielką ochotę wyściskać te sympatyczną starszą panią. Nawet nie wiedziała, ile mi tą jedną decyzją uczyniła dobrego. Oczywiście, z miejsca zaczęła nas pytać, jak się poznaliśmy. Odpowiedzieliśmy szczerze, że na lotnisku i że podniosłem jej książkę i tak się jakoś wszystko zaczęło. Ona jednak sądziła, iż to wszystko miało miejsce już dawno temu i teraz oboje nie umiemy bez siebie żyć. Hadley chyba chciała jej wszystko wyjaśnić, ale z jakiegoś powodu nie protestowała, kiedy ja nie tylko nie wyprowadziłem tej miłej pani z błędu, ale jeszcze ją w nim utwierdzałem. Bardzo mnie to ucieszyło. Byłoby mi smutno, gdyby mnie zdemaskowała. Nie wiedziałem oczywiście, dlaczego czułbym z tego powodu smutek, ale mimo wszystko byłem tego smutku całkowicie pewien. Na szczęście Hadley mi go oszczędziła.
Choć mówią, że zakochani nie lubią tłoku w postaci osób trzecich, nam jakoś nie przeszkadzała obecność starszej pani. Zresztą, ona szybko zasnęła i potem już mogliśmy sobie swobodnie porozmawiać o sobie i lepiej się poznać. Ale zanim to się stało, to owa urocza staruszka powiedziała nam, że ona i jej mąż są ze sobą już pięćdziesiąt dwa lata i nadal bardzo się kochają. Zachwyciło mnie to, co mówiła. To było naprawdę niesamowite, być ze sobą tak blisko po tylu latach i nie mieć siebie dość. Więcej, nie tylko nie mieć siebie dość, ale wręcz wciąż się kochać i wspierać i być ze sobą, nie dlatego, że dzieci są i tak wypada, aby rodzina była cała, jak to robili moi rodzice, tylko dlatego, że się nawzajem ludzie kochają. Od razu przyszło mi do głowy, iż ta kobieta mogłaby być przykładem dla tych ludzi, którzy zdradzają swoich współmałżonków ileś lat po ślubie, argumentując to tym, iż nie mogą po tylu latach patrzeć na jedną i tę samą osobę, a ponadto też, po tak długim czasie w końcu człowiek potrzebuje odmiany w postaci nowego romansu i nowych wrażeń. No cóż... Ta pani i jej mąż stanowili dowód na to, że wcale tak nie musi być.
Kiedy staruszka zasnęła, ja i Hadley zaczęliśmy rozmawiać. Gadaliśmy ze sobą prawie siedem godzin, z przerwami na oglądanie emitowanej w samolocie bajce o kaczuszce i krótkim śnie ze strony nas obojga. Rozmowa kleiła się i to tak mocno, że ani się obejrzeliśmy, a Hadley opowiedziała mi sporo o sobie. Ku mojej wielkiej uldze, nie miała chłopaka. Chyba z równie wielką ulgą przywitała ona te wieść, że ja nie mam dziewczyny. Takie w każdym razie odniosłem wrażenie. To pytanie oczywiście jeszcze bardziej mnie ucieszyło, bo skoro ona o to pytała, to w takim razie musiała być mną zainteresowana. A skoro tak, to znaczyło, że mnie choć w połowie lubi tak, jak ja polubiłem ją. Logika tak mi podpowiadała. Jakby to rzekł Sherlock Holmes, to było elementarne.
Rozmowa jednak nie dotyczyła tylko wesołych tematów. Mówiliśmy też o tym, co robimy w samolocie do starej dobrej Anglii i dlaczego do niej lecimy. No cóż... Okazało się, że Hadley ma dosyć niezwykłą sytuację, gdyż jej rodzice kilka lat temu się rozwiedli i teraz ojciec nie tylko się żenił ponownie, co można byłoby jeszcze wybaczyć, ale żenił się z kobietą, z którą wcześniej zdradził jej mamę. Co gorsza, zażądał obecności córki na ślubie i weselu, argumentując to tym, że jego nowa kobieta, chyba o imieniu Charlotte, tego sobie zażyczyła, bo chce bardzo, ale to bardzo Hadley poznać i się z nią zaprzyjaźnić. A matka Hadley nie tylko jej tego nie zabroniła, ale wręcz nakazała jej wsiąść w samolot i polecieć tam i dobrze się bawić, o ile to było możliwe.
Od razu cała ta sytuacja wzbudziła we mnie bardzo dużą niechęć do rodziców mojej nowej znajomej. Z jakiego bowiem powodu ojciec, który nie dość, że tak po prostu zdradził matkę z inną kobietą, bez słowa wyjaśnień córce wyprowadza się i zostawia byłej żonie zadanie przekazania tego faktu ich jedynaczce? A potem nie tylko nie odwiedza swojej córki, pozostając jedynie przy kontaktach mailowych i od czasu do czasu telefonicznych, ale żeni się z kochanką, dla której rozbił rodzinę i jeszcze oczekuje od córki, aby ta się tam zjawiła i na to wszystko patrzyła? Czy ja jestem głupi, czy może on jest nienormalny? Bo bardzo przepraszam, jeżeli kogoś uraziłem w tym momencie, ale jaki ojciec stawia córkę przed faktem dokonanym i to jeszcze takiego rodzaju, nawet nie przygotowując jej mentalnie do całej tej sytuacji dużo, ale to dużo wcześniej, nim doszło do tej całej zakichanej ceremonii ślubnej? Ale to jeszcze nie koniec absurdu tej dziwnej sytuacji. Ta góra jeszcze nie osiągnęła swojego wierzchołka. Do niego mieliśmy się dopiero wspiąć.
Dalszy ciąg absurdu wyglądał tak, że kochający tatuś oczekiwał od córki i to notabene zaledwie siedemnastoletniej, że ta nie tylko zaakceptuje jego kochankę w roli swojej macochy, ale jeszcze się z nią polubi. To tak, jakby mój ojciec przyszedł do domu z cizia, którą notabene odbił mojego starszemu bratu i powiedział, że to jego nowa żona i mamy wszyscy się z nią przyjaźnić, bo on tak chce i tak ma być. Czy tylko ja uważam, że to jest tak głupie, że nawet Mis Fazzie z „Muppet Show” nie opowiedziałby tego na scenie?
Ale wierzchołek góry lodowej osiągnięto w postępowaniu matki. Najpierw, o ile dobrze zrozumiałem, mocno przeżyła ona rozstanie z mężem, a potem nie tylko nie próbuje sobie ułożyć na nowo życia, choć ma ku temu idealną okazję, ale też popycha sama córkę do ojca, aby pojechała na jego ślub. Po jakiego grzyba, ja się pytam? Hamlet zadając sobie pytanie „Być albo nie być” nie znalazł się w takim położeniu, w jakim znalazła się Hadley z tym dylematem, co powinna czuć. Rzecz jasna, ja wiedziałem, co ona powinna o czuć. Powinna być wściekła. Wiedziałem bowiem doskonale, co mogło motywować jej matką, gdy podejmowała tę decyzję. Chciała, aby Hadley pojechała do ojca, oceniła z góry jego nową żonę i potem z radością oznajmiła matce, że to wredny i głupi babsztyl i nie wart mamie nawet butów czyścić. Zwykła chęć podbudowania sobie ego i nic więcej. To było wprost okropne. Na miejscu Hadley nie tylko rzuciłbym stanowcze „Nie”, ale jeszcze też nie omieszkał powiedzieć im obojgu, co myślę o tego rodzaju pomysłach. I jak mi Bóg miły, nie przebierałbym przy tym w słowach.
Ale to ja. Hadley postanowiła ustąpić im i może nawet lepiej, że tak się stało? Bo w końcu, dzięki temu ona i ja mogliśmy się poznać. Jednak mimo wszystko, gdy widziałem smutek malujący się na jej twarzy po tym wszystkim, co mi mówiła o całej tej dosyć absurdalnej sytuacji, poczułem ogromny smutek i poczułem, że w takich okolicznościach, gdyby tylko była ku temu możliwość, przytuliłbym ją tak mocno, jak to tylko było możliwe. Nie zrobiłem jednak tego, bo siedzieliśmy oboje na swoich miejscach i nie mieliśmy za bardzo możliwości, aby tego dokonać. Do tego, choć cisnęły mi się na usta słowa krytyki pod adresem jej rodziców, to dość kulturalnie zachowałem je dla siebie z obawy, że wypowiedzenie ich na głos nie będzie dobrym pomysłem i wszystkiemu zaszkodzi. A nie chciałem psuć relacji tak dobrze rozpoczętych. Zwłaszcza, że liczyłem na to, iż zdołają się ona należycie rozwinąć w najbliższej przyszłości. Była ku temu możliwość, bo jak wyszło z tego, o czym rozmawialiśmy, studiowaliśmy w tym samym mieście blisko siebie. Nie byłoby więc trudności w rozwoju tej relacji, gdyby tylko obie strony miały na to ochotę. Ja miałem i to ogromną.
Nie miałem natomiast najmniejszej ochoty mówić o tym, dlaczego ją lecę do Anglii. Hadley z góry założyła, że lecę na ślub i nie wyprowadziłem jej z błędu. To było dla mnie nadal zbyt bolesne, abym miał o tym opowiadać. Chociaż, gdyby o to zaczęła wypytywać, z pewnością bym jej powiedział. Miałem w duchu nawet cichą nadzieję, iż tak zrobi. Ona jednak była kulturalna i nie wypytywała nazbyt wiele na ten temat, a ja nie chcąc rozwijać tematu, pominąłem go milczeniem, bo zamiast tego wolałem rozmowy na miłe, wspólnie nas interesujące tematy. A jakoś tak się złożyło, że mieliśmy ich naprawdę sporo. Co prawda, okazało się, że moja nowa znajoma nie jest miłośniczką Dickensa, a książkę, która ujrzałem ma od ojca, ale nigdy nie zdobyła się na jej przeczytanie z powodu tego, jak bardzo tata zranił ją swoim zachowaniem i że podarował jej te książkę na przeprosiny, jakby myślał sobie w tym swoim głupim rozumie, że takim drobiazgiem można coś naprawić. Nie zraziło mnie to jednak, bo ostatecznie miałem okazję opowiedzieć jej co nieco o Dickensie i o tym, jak bardzo lubię jego książki i dlaczego. Słuchała uważnie i nawet sama wyraziła kilka naprawdę spostrzegawczych uwag na ten temat. Zanim się obejrzeliśmy, rozmawialiśmy o tym tak, jakbyśmy nie robili nic innego całe swoje dotychczasowe życie.
Jednak temat jej ojca ciągle powracał do mojej głowy. Zastanawiało mnie, co on najlepszego wyprawia. Taka wspaniała córką i rani ja dla jakieś kochanicy? I nie pomyśli, co córka może czuć, widząc go w ramionach innej i to nie tak znowu dawno po tym, jak ostatni raz ściskał czule jej matkę? Naprawdę nie pomyślał, jak wielki ból jej tym zada? Czy on jest tak zły i egoistyczny, aby o tym nie pomyśleć? Czy jest po prostu głupi? Z jakiegoś powodu przypomniała mi się moja mama, gdy mnie pocieszyła po tym, jak moja była zerwała ze mną i to jeszcze przez głupiego SMS-a. Pamiętam, jak mocno to przeżyłem, dopiero dziś rozumiejąc, że nie było warto płakać po tej głupiej kretynce. Pomstowałem wtedy na nią, na czym świat stoi, ale mama po prostu ze stoickim spokojem wysłuchała mnie i powiedziała:
- Synku, to prawda, ona postąpiła bardzo głupio, ale nie warto po niej płakać. Na tym świecie wiele jest fajnych dziewczyn, jeszcze sobie taka znajdziesz. No i nie oceniaj jej aż tak surowo. Ona nie jest zła. Ona jest po prostu głupia. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo cie krzywdzi. Najpierw robi, potem myśli. Ot i tyle. Nie uważaj jej więc za podłej. Ona nie jest podła, tylko bezmyślna.
Oczywiście w tamtej chwili, nie miało to dla mnie żadnej różnicy, ale teraz było inaczej. Dziś wiem, że ludzie podli krzywdzą, gdyż znajdują w tym swoją własną przyjemność. Ludzie głupi zaś ranią mimowolnie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Rzecz jasna, dla osoby zranionej, to nie ma większego znaczenia, ale to zawsze jakaś pociecha, jeżeli zrani nas osoba głupia, a nie podła. Tak w każdym razie ja uważam. Miałem ochotę powiedzieć Hadley, że moim zdaniem jej ojciec należy właśnie do kategorii głupców, a nie ludzi podłych, ale jakoś nie umiałem. Uznałem, że nie powinienem tego robić. Poczułem, że nie mam do tego prawa. Nie w tej chwili.
Rozmawialiśmy więc o czym innym. Nie wiem, jak długo rozmawialiśmy, zanim zasnęliśmy. W końcu jednak znowu się obudziliśmy i jeszcze mogliśmy się nagadać ze sobą, a ja już praktycznie zapomniałem o tym, że jadę na pogrzeb ojca. Nie umiem tego wyjaśnić, ale przy Hadley po prostu zapominałem o tym, co złe i o tym, co mnie smuci. Ona jakoś tak na mnie właśnie działała. Dlaczego właśnie ona i dlaczego tak dobrze się przy niej czułem? Może to była kwestia tego, że oboje tak do siebie byliśmy podobni? Może to prawda, ze to właśnie podobieństwa do siebie lgną, a nie przeciwieństwa? Może oboje byliśmy ulepieni z podobnej gliny?
Tak czy inaczej, kiedy wylądowaliśmy, nastąpiło to, co jest najgorsze zawsze w filmach o miłości. Pora rozstania po zakończeniu wspólnej przygody. Bardzo nie chciałem się z nią rozstawać, nawet na chwilę, ale musieliśmy przejść przez cło, a że głupie przepisy z jakiegoś powodu kazały iść w osobne strony obywatelom Unii i obywatelom z kraju poza Unia, musieliśmy się rozejść. Najpierw jednak, zanim nas stróż rozdzielił, złapałem mocno Hadley w ramiona i pocałowałem ją w usta. Nie umiałem się oprzeć pokusie. Jej usta kusiły mnie cała podróż, to było wręcz silniejsze ode mnie. Miała je takie piękne, kształtne i słodkie. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, zwariuję lub umrę, a jakoś ani na jedno, ani na drugie nie miałem wtedy ochoty. Dlatego ją pocałowałem i to był cudowny pocałunek. Słowami nie da się tego opisać. To po prostu trzeba poczuć osobiście, aby wiedzieć, jaki to był pocałunek. To nie był byle jaki buziaczek. To był pocałunek godny Arielki i Eryka z „Małej Syrenki” Disneya lub innych par z tego cudownego uniwersum. Z jedną tylko różnicą, że miał on miejsce naprawdę i był sto razy słodszy od tego, co nam ekrany były w stanie ukazać.
Pocałunek, rzecz jasna, nie trwał długo, ponieważ musiałem iść do swojej części odprawy celnej, a Hadley do swojej. Liczyłem na to, że spotkamy się już po wszystkim, ale niestety, ludzi było tak wielu, iż nie odnaleźliśmy się w tłumie. To było okropne. Miałem wtedy ochotę kląć na cały ten zakichany świat. Przeklęci ludzie. Muszą latać całymi tabunami do Anglii? I to akurat jeszcze wtedy, kiedy się oboje z Hadley zbliżyliśmy do siebie i zrobiliśmy oboje krok w coś nowego, jak to śpiewali w „High School Musical”? To się po prostu nazywa mieć pecha. Nawet nie zdążyliśmy się wymienić numerami telefonów. Straszne. Jak pech, to już na całego.
Spokojnie, Oliverze. Tylko spokojnie, powiedziałem sam do siebie. Czy już zapomniałeś, że zakochane pary pomimo takich trudności, jakoś zawsze odnajdują się na końcu całej historii? Piękna pociecha, nie powiem, ale nie podniosła mnie ona na duchu. Przecież to były mimo wszystko tylko filmy, a ja żyłem tu, w tym durnym świecie, który rządził się innymi prawami. Czyżby miało to oznaczać, że już nigdy Hadley nie zobaczę?
O nie! Nic z tego, zreflektowałem się! Wrócę do USA i dowiem się, gdzie ona mieszka. Powiedziała mi, gdzie studiuje, więc wystarczy tylko dobrze poszukać. Nie mam co prawda jej nazwiska, tylko imię, ale zawsze dobre i to. Na początek może być. Ja nie odpuszczę tak łatwo. Nie pozwolę mojej szansie na prawdziwą miłość odejść tak po prostu z mojego życia. Nic z tego!
Z takimi właśnie, podnoszącymi na duchu myślami, wsiadłem do taksówki i pojechałem do domu. Mama już tam na mnie czekała wraz z braćmi. Wszyscy już byli elegancko ubrani i powitali mnie ciepło, choć mało wylewnie. To znaczy, moi bracia, bo mama uściskała mnie i ucałowała tak, jak na matkę przystało. Oddałem jej to samo, poszedłem się przebrać, po czym natychmiast zacząłem się wraz z całą reszta od razu szykować do ceremonii. Przyznam się, że po cudownej spędzonych chwilach z Hadley, jakoś nie umiałem myśleć o pogrzebie ojca. Zwłaszcza, kiedy sobie pomyślałem o tym, że ona w tej chwili wesele swojego ojca i pewnie, mimo poważnych różnic w tych dwóch skrajnie innych uroczystościach, miała równie przybity humor, co i ja. Pewnie wolałaby w ogóle nie być obecna na tej zakichanej ceremonii, bo ja na swojej na pewno nie chciałem być. Tylko prośba mamy, abym nie zostawiał jej z tym wszystkim samej, przekonała mnie do tego, abym został. Chociaż moi bracia też tam byli, to jednak jej szczególnie zależało na mojej tam obecności. Nie nikogo innego, tylko właśnie mnie chciała mieć obok siebie w tej tak trudnej dla siebie sytuacji. Rozumiałem ją i jak na jej małego rycerza, jak mnie nazywała, gdy byłem dzieckiem, przystało, nie moglem jej zostawić. Nawet jeżeli ten król, którego teraz chowała, to nie był król, tylko parszywy smok.
Minęło trochę czasu, zanim wszyscy ludzie się zebrali i można było zacząć już ceremonie pogrzebowa. Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym go pochować w czterech kiepskiej jakości deskach gdzieś na łące, z dala od domu, który zniszczył swoim egoizmem, ale nie do mnie ta sprawa należała. Poza tym, może lepiej jest zrobić wszystko, jak należy? Ot tak, po prostu, żeby nie musieć sobie potem coś wyrzucać, jak choćby to, że się mściło na kimś po jego śmierci? Po co ludzie maja gadać? Osobiście gadanie ludzi mnie guzik obchodzi, ale tu chodzi o mamę. A jej na plotki wolałem nie narażać. Dlatego zrobiłem podczas ceremonii to, co zwykle robiłem w jakichkolwiek okolicznościach powiązanych z moim ojcem. Po prostu zachowałem milczenie.
Gdy szliśmy już wszyscy razem do katedry, gdzie miała odbyła się ceremonia pogrzebowa, nagle zauważyłem stojącą na ulicy Hadley. Była ubrana w fioletową sukienkę balową i wyglądała prześlicznie. Ale w ogóle tu nie pasowała. Do tej tak wszechobecnej czerni. Poza tym, skąd ona się tu wzięła? Skąd wiedziała, gdzie ma mnie szukać? I dlaczego w ogóle przyszła? Pogrzeby nie są chyba wcale weselsze od wesel, chyba, że w tym przypadku było odwrotnie, co w sumie jakoś wydawało mi się bardzo prawdopodobne. Tak czy inaczej, ucieszyłem się na jej widok.
Przeprosiłem braci i matkę i podszedłem do Hadley. Przez chwile oboje nie wiedzieliśmy, co powinniśmy zrobić, jak postąpić i co powiedzieć. Chociaż nie tak znowu dawno, bo zaledwie z godzinę temu miałem ochotę trzymać ją w ramionach i już nigdy nie wypuścić, teraz oboje nie wiedzieliśmy, jak rozpocząć tę, przyznać to należy uczciwie, dosyć niezręczną rozmowę. W końcu zapytałem ją:
- Co tu robisz? Jak mnie znalazłaś? Nie powinnaś być teraz na weselu?
Zasmuciły ją moje pytania, bo pewnie zabrzmiały tak, jakbym nie był z jej obecności zadowolony. Ale ja byłem zadowolony i szybko pokazałem jej ławkę, na której oboje zaraz usiedliśmy. Aby nie zabrudziła sobie sukienki, położyłem swoją marynarkę na ławce i pokazałem jej, że na niej może spocząć. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, co przełamało pewne lody.
- Na weselu jeden człowiek mówił o pogrzebie swojego znajomego. Rzekł też coś o jego synach, którzy są nieodżałowani w bólu. Padło imię Oliver i mówiono, że ceremonia pogrzebowa została nieco opóźniona, ponieważ Oliver musiał tutaj przylecieć z Ameryki. Od razu skojarzyłam, że tu musi chodzić o ciebie.
Uśmiechnąłem się do niej delikatnie i pogłaskałem czule jej dłoń. Bardzo mi się miło zrobiło, kiedy to usłyszałem. Hadley mogła pozostać na weselu z ojcem i spróbować się z nim jakoś dogadać, to woli przyjechać do mnie i porozmawiać ze mną, spędzić ze mną trochę czasu. Czego jak czego, ale tego nie się nigdy bym nie spodziewał.
- Jesteś równie bystra, co piękna - powiedziałem do niej życzliwie.
Odpowiedziała mi uśmiechem i oboje przez chwilę nic nie mówiliśmy. Ta cała sytuacja była naprawdę niezręczna, więc rozmawianie w tej sytuacji nie było znowu takie proste. W końcu jednak udało mi się jakoś wykrztusić miłe słowa, bo chciałem, aby wiedziała, że wiele dla mnie to znaczy, iż ona tutaj ze mną jest. Tak bardzo chciałem móc ją wziąć za rękę i znów pocałować jej usta i choć na chwilę zapomnieć o tym wszystkim, co się tu wyprawia. Hadley mi odpowiedziała i jakoś tak się stało, że rozpoczęła się między nami kolejna rozmowa. Dziewczyna rzekła mi, iż chciałaby, abym był z nią szczery i nie musiał ukrywać się z tym, co czuję i dlaczego to czuję. Nie wiedziałem, co powinienem to zrobić, bo w końcu mało się jakoś znaliśmy, ale przecież z drugiej strony ona opowiedziała mi tak wiele o sobie i nie powinna być okłamywana przeze mnie ani zbywana jakimiś słowami o tym, iż może kiedyś, innym razem, dziś na razie nie. O nie! Hadley nie zasłużyła na to, abym miał w taki sposób ją potraktować.
Próbowałem jednak to wszystko lekko opóźnić w czasie. Przytuliłem ją czule do siebie i pocałowałem bardzo mocno w usta, ale ona, chociaż bardzo jej się to spodobało, nie chciała tylko się całować. Pragnęła mnie lepiej poznać. A ja dobrze zrozumiałem, iż nie mogę wiecznie odwlekać tego w nieskończoność, dlatego nie przedłużając, ponieważ i tak musiałem się z tym zmierzyć, zacząłem opowiadać jej o tym, jak to ze mną sytuacja wygląda. Opowiedziałem jej bez żadnych ogródek o o moim dzieciństwie, o tym, jak mój ojciec nas wszystkich traktował, jak zdradzał na prawo i lewo moją mamę, jak ona to znosiła w imię tego, aby jej rodzina była pełna, nawet za cenę jej własnej godności osobistej. Opowiadałem, a słowa wprost mi leciały z ust jedno po drugim, niemalże jak woda w potoku. Czułem się wtedy tak, jakbym od początku miał potrzebę opowiedzenia komuś bliskiemu tego, co czuję i dlaczego tak się dzieje i teraz, kiedy trafiłem wreszcie na właściwą osobę, to opowiadam jej wszystko. Hadley słuchała mojej historii, nie przerywając ani też nie komentując niczego. Po prostu słuchała. To naprawdę mnie poruszyło i bardzo ucieszyło. W tamtej chwili ostatnie, czego potrzebowałem, to komentarze i próba oceny mojego życia. Mnie było wtedy potrzeba wysłuchania mnie i to właśnie od mojej słodkiej Hadley otrzymałem.
Nie wiem, jak długo opowiadałem jej o tym wszystkim. Nie wiem, jak długo mi się udało zachować spokój, kiedy to robiłem. W końcu jednak nie zdołałem nad sobą zapanować i kiedy Hadley w końcu zaczęła odpowiadać mi na moje pytania i na moje stwierdzenia, zacząłem niemalże krzyczeć. Rozpacz ogarnęła mnie tak mocno, że nie umiałem postąpić inaczej. Zwłaszcza, kiedy powiedziała mi o tym, iż być może, skoro mój ojciec kupił mi lampkę nocną, to jednak nie był taki zły. Nie wiedziała, co mówi. Nie miałem jej tego za złe, bo i skąd miała wiedzieć, że to był bydlak i łajdak. Ja jednak wiedziałem i powiedziałem to, dodając od siebie, iż moim zdaniem jej ojciec nie jest znowu aż taki najgorszy. Owszem, postąpił tak żałośnie, jak to tylko było możliwe i był skończonym głupcem, ale mimo to choć miał na tyle przyzwoitości, aby odejść i nie kazać żonie i córce znosić cierpliwie jego zdrady i udawać, że nic się nie stało. Uznałem, że może ostatecznie z tego, co się stało, wyszło coś dobrego. Hadley była jednak innego zdania, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, jaką głupotę palnąłem, wyrażając swoją opinię w tej sprawie. Ale nie można było już cofnąć tych słów. One już zostały wypowiedziane.
Hadley patrzyła na mnie i powiedziała, że nie powinna była przechodzić, a ja, choć powinienem to zrobić, nie zaprotestowałem. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Czułem, iż ona potrzebuje przytulenia, pocałunku itd. Ale ja moglem jedynie tam stać i patrzeć na nią, jak ona kończy ze mną rozmowę. Serce mi pękało wtedy z rozpaczy, łzy ciekły mi z oczu, a moje ciało po prostu rozpadało się na kawałki. A potem przyszła moja była, która z jakiegoś powodu zjawiła się na pogrzebie mego ojca i przypomniała mi, że to już pora na to, aby rozpocząć ceremonię. Hadley zaś poczuła się niepotrzebna i odeszła. A ja miałem ochotę biec za nią i prosić, aby ze mną została już na zawsze. Ale nie mogłem. Ceremonia musiała przecież zostać dokończona i ja musiałem wziąć w niej odział. Kątem oka dostrzegłem jednak, jak Hadley ze smutkiem odkłada, chyba mimowolnie, jakąś książkę na dach jednego z zaparkowanych samochodów i wskakuje w autobus, aby powrócić nim na wesele. Wyrwałem się na chwilę byłej, podbiegłem do samochodu i wziąłem leżącą na nim książkę. To była powieść „Nasz wspólny przyjaciel” Dickensa. Ta sama książka, która podniosłem wtedy z podłogi i co rozpoczęło naszą znajomość. Poczułem, jak mi strasznie smutno z powodu tego, do czego doszło i postanowiłem sobie, że co by się nie wydarzyło, muszę odnaleźć Hadley i jeszcze raz z nią porozmawiać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 19:47, 04 Wrz 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:49, 04 Wrz 2024    Temat postu:



Moja była podeszła do mnie i poprosiła, abym już wszedł do kościoła, bo tam mama i bracia czekają. Przycisnąłem więc książkę do serca i poszedłem z nią do środka budynku. Usiadłem na swoim miejscu, a tam pastor opowiedział o tym, że nie żyje mój ojciec i jak wielki żal i dramat nam obecnie towarzyszy w sercach z powodu tej tragedii. Opowiadał jeszcze wiele innych rzeczy, ale jakoś wcale tego nie słuchałem. Wszystko to, co opowiadał o moim ojcu, nie miało w ogóle jakiegoś związku z prawdą. Dobrze wiem, jak mocno skrzywdził mnie, moją mamę i także częściowo moich braci. Nie miałem ochotę słuchać o tym, jak bywał od czasu do czasu człowiekiem, który błądził i popełniał błędy, ale tak naprawdę był dobrym mężem i ojcem, nie mówiąc już o tym, jak wspaniale sobie radził w pracy i jakim był miłym kolegą i jak nam wszystkim będzie go brakować. Nie przysłuchiwałem się szczegółom tego kazania, ponieważ już sam początek, kiedy duchowny chwalił mojego ojca tak bardzo mnie przygnębił i zdenerwował jednocześnie, że jakoś nie miałem ochoty słuchać tego dłużej. Wyciszyłem się więc i skupiłem na własnych myślach. A te krążyły wokół Hadley. Mojej kochanej i słodkiej Hadley. Co też ona musi teraz czuć? Jak musiała się poczuć, kiedy chłopak, na którego liczyła, a który nie umiał jej pomoc, tylko mówił jedynie o sobie i o swoich problemach i jeszcze praktycznie na nią nakrzyczał? No, może nie dosłownie tak, ale zawsze mimo to moje zachowanie zdecydowanie musiało ją zranić. Jak ja moglem? I jak ja mogę to teraz naprawić? Pytania te nie dawały mi spokoju i czułem, że nie zaznam spokoju, póki nie zdołam odnaleźć na nie odpowiedzi.
Tymczasem ceremonia była kontynuowana. Ciało mojego ojca zostało, tak jak tego sobie życzył, skremowane. Potem odbyła się stypa i podczas niej każdy z nas miał możliwość przemówić na pożegnanie dla mego rodzica. Każdy, kto tylko się na to zdecydował, opowiadał o tym, jak miło go wspomina, jak bardzo będzie mu go brakować, jak wspaniałym człowiekiem był mój rodzic. O ile w kościele jakoś mi się udało wyciszyć podczas kazania pastora, tutaj nie mogłem tego zrobić, gdyż oczekiwano ode mnie, abym zrobił to samo. Tego było już dla mnie za wiele. O ile mogłem to wybaczyć pastorowi, który musiał tak mówić i wspominać wszystkich ludzi na tym świecie w sposob pozytywny, o tyle nie byłem w stanie wybaczyć tego samego moim braciom i wszystkim znajomym mojego ojca. Bo przecież oni tak naprawdę doskonale wiedzieli, co on wyprawiał i jak bardzo krzywdził on swą rodzinę. Wielu z nich mocno go za to potępiało, gdy jeszcze żył. Jak więc mogli oni teraz opowiadać o nim takie niestworzone historie? Bo co? Bo zmarł i to go od razu zwalniało z odpowiedzialności za wszystko, co uczynił? Nic z tego! Ja w tej szopce brać udziału nie zamierzałem!
Dlatego też właśnie, kiedy poproszono mnie, abym stanął przed mikrofonem i wygłosił kilka słów pożegnania wobec mojego ojca, coś we mnie pękło. Tego już było dla mnie za wiele. Miałem chwalić tego łajdaka przed wszystkimi ludźmi i może tak jak oni, opowiadać o nim niestworzone historie? Nie zamierzałem tego robić. Ale nie zamierzałem też milczeć. Zbyt długo już milczałem. Czas był na to, aby przerwać te ciszę.
Stanąłem przed mikrofonem, wziąłem głęboki wdech i już po chwili z moich ust poleciały takie oto słowa:
- Wszyscy tutaj mówią o moim ojcu bardzo wiele pięknych słów. Mówią oni o tym, jakim był dobrym mężem, ojcem i przyjacielem. Niestety, obawiam się, że ja w tej sprawie będę musiał was rozczarować. Nie posiadam bowiem o nim takiej wiedzy. Ja niestety nie znałem żadnego z tych trzech ludzi, o których mówicie, a którzy podobno wszyscy składali się na osobę mojego ojca. Nie znałem żadnego z nich, ponieważ ojciec, którego ja znałem, nigdy nie był ani dobrym ojcem, ani też dobrym mężem. Co do dobrego przyjaciela, być może nim był, ale tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. Nie posiadam wiedzy o tym, jaki był w pracy ani w miejscach, gdzie spędzał czas zanim wracał do domu. Wiem jednak, jaki był w domu. A tam był człowiekiem pozbawionym empatii i skrupułów. Gdy wracał do nas, na jego twarzy zawsze gościła albo złość, bo znowu mu coś w pracy nie wyszło, albo też wielkie zadowolenie z powodu udanego kolejnego romansu. Doprowadzał matkę do łez, a mnie do rozpaczy i wściekłości. Moi bracia, z którymi miał najpierw dość dobre relacje, także zaczęli się od niego odsuwać, zwłaszcza, kiedy jednemu z nich odbił dziewczynę. Nie wiem więc, dlaczego wszyscy tu obecni mówią o nim w takich superlatywach. Jeżeli rzeczywiście znaliście takiego człowieka, o którym mi tu opowiadacie, to podziwiam was. Ponieważ ja takiego nie znałem. Ja poznałem jedynie zimnego i bezdusznego człowieka, którego bawiła nasza krzywda i miał nas za swoją własność, która musi akceptować wszystkie wybryki swego pana. Nie mam z nim ani jednego pozytywnego wspomnienia. No, może jedno. Kiedy byłem mały, bardzo się bałem ciemności i kupił mi nocną lampkę, abym się nie musiał już bać zasypiać. Ale wcześniej mocno mnie zranił, śmiejąc się z moich lęków w tym kierunku. Zanim więc pomógł, musiał mi dokuczać i napawać się tym, jak się boję ciemności. Dlaczego mimo to, kupił te lampkę? Może poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia? A może chciał pokazać, jakim jest dobrym ojcem w stylu, w jakim pan pokazywał chłopu, że jest wobec niego miłosierny? Tego nie wiem. Ale wiem jedno. Świat jest dużo lepszym miejscem bez takich ludzi jak on. Od lat już chciałem to powiedzieć i teraz wreszcie to robię. Mam bowiem dość tych pięknych słów na jego temat. On na nie zdecydowanie nie zasłużył.
Widząc szok malujący się na twarzach obecnych ludzi poczułem wyraźnie, że moje słowa musiały wywrzeć na słuchaczach piorunujące wrażenie. Tym lepiej, iż tak się stało. Może skończy się wreszcie ta hipokryzja dobrych manier. Nie wolno tego mówić ani tego zrobić, bo tak nie wypada. Bo takt nakazuje mi milczeć. Tylko jak ma człowiek postąpić, kiedy milczał już za długo i coś w nim pęka? Jak może się zachować zgodnie z obowiązującymi normami, skoro ma ochotę jedynie wyć z rozpaczy i krzyczeć z bólu?
Nie obchodziło mnie, co ci wszyscy ludzie sobie o mnie pomyślą. Ja zrobiłem swoje i nie zamierzałem tego żałować. Czując w sercu ogromna ulgę, jakby mi z niego spadł nagle ogromny ciężar, zrozumiałem, że jestem wolny. Moje cierpienie związane z tym człowiekiem, który mienił się moim ojcem, skończyło się. Dlatego też z czystym sercem, wyszedłem z kościoła, niezatrzymywany przez nikogo. Ktoś chyba coś do mnie mówił, chyba jeden z moich braci, ale nie zwracałem już na to uwagi. Wyszedłem na zewnątrz i spojrzałem na książkę „Nasz wspólny przyjaciel” Dickensa, którą zgubiła Hadley. Zauważyłem dopiero teraz, że w środku coś jest. To było zaproszenie na wesele z podanym adresem. Wiedziałem, gdzie mam jej szukać. Uśmiechnąłem się zadowolony. A więc będziemy mogli dokończyć naszą rozmowę.
Zadowolony złapałem taksówkę i kazałem się zawieść pod podany adres. Na całe szczęście, nie było to zbyt daleko. Bardzo szybko dotarłem na miejsce. Hotel, w którym ta pożałowania godna zabawa się odbywała, był miejscem bardzo, ale to bardzo łatwym do wypatrzenia. Uśmiechnąłem się zadowolony, zapłaciłem za kurs i podszedłem do budynku. Chciałem już do niego wejść, kiedy zobaczyłem nagle Hadley, jak wychodzi ona na zewnątrz z telefonem w ręku. Rozmawiała z kimś. Nie chciałem jej przeszkadzać, więc stanąłem z boku i poczekałem, aż skończy. Jej widok bardzo mnie ucieszył, a serce zabiło mi mocniej w piersi, gdy tylko znowu usłyszałem jej słodki głosik. To było cudowne, ponownie być w jej towarzystwie. Po głowie zaczęły mi krążyć myśli, całe setki, jedna po drugiej. Chciałem podejść do niej i powiedzieć jej, jak mi przykro, że się poczuła źle przeze mnie i że tego nie chciałem, że jest dla mnie najważniejsza na świecie, choć nie znamy się może aż tak długo, ale co ja na to poradzę, że serce mi przy niej mocniej bije? Ale na to musiałem poczekać, aż ona skończy rozmowę.
Kiedy skończyła, podniosła wzrok i mnie zobaczyła. Była zdziwiona. Ja zaś poczułem, że oto nadeszła pora, aby to zrobić. Podszedłem więc do niej, nie kryjąc przy tym tego, jak bardzo jestem szczęśliwy na jej widok. Pokazałem jej książkę, która zostawiła i powiedziałem:
- Zgubiłaś.
Uśmiechnęła się do mnie i zaraz się domyśliła, skąd wiedziałem, gdzie mam jej szukać. A po chwili z moich ust poleciał potok wszystkich słów, jakie bardzo chciałem powiedzieć. Wyjaśniłem jej, jak się wtedy czułem, jak okropnie się wtedy czułem, jak bardzo chciałem móc powiedzieć jej wtedy, ile ona dla mnie znaczy i że jest dla mnie kimś wyjątkowym, ale nie moglem, bo wtedy w sercu miałem już tylko ból i rozpacz. Ona zrozumiała, nie miała do mnie żalu. Chyba pojęła, iż w tej chwili już możemy o tym mówić, bo wcześniej nie byłem na te rozmowę gotowy z powodu ciążącego mi na sercu ogromnego kamienia, jaki przeszkadzał nam w tym, abyśmy mogli sobie wszystko powiedzieć. Ona zrozumiała i nie miała do mnie o nic żalu. I jak tu jej nie kochać?
Opowiedziałem jej wszystko, co się stało na pogrzebie. Nie krylem tego, że ta laska, z którą mnie widziała, to moja była, która z jakiegoś powodu uznała, iż ona także powinna być na pogrzebie mojego ojca. Ale z która mnie już nic nie łączy. To była dla niej niemała ulgą. Wyjaśniłem też bez ogródek, co zrobiłem. To Hadley poważnie zaskoczyło.
- Naprawdę to zrobiłeś? Zdobyłeś się na odwagę i wygarnąłeś, co czujesz?
Pokiwałem głową i potwierdziłem z uśmiechem na twarzy, że tak. Ona sama zaś zasłoniła sobie usta dłonią, lekko westchnęła i powiedziała:
- Niesamowite! Mówisz zupełnie poważnie? Ja bym się nigdy na coś takiego nie odważyła!
- A może powinnaś? - zapytałem ją i to całkiem poważnie - Nie masz dosyć udawania, że dobrze się bawisz w towarzystwie ojca i jego kochanki i patrzysz na szczęście, które oni zbudowali na twoim nieszczęściu?
- Wiesz, ona nie jest taka zła. Poza tym, tata jest szczęśliwy i wszyscy są tutaj do mnie mili, więc...
- Drapieżnik też bywa miły wobec swojej ofiary, zanim ją zje. A ja nie chcę, żebyś została zjedzona.
Dotknąłem delikatnie jej policzka i pogłaskałem go, mówiąc:
- Wiesz, nie powiedziałem ci w samolocie, że lecę na pogrzeb ojca. Nic ci na ten temat nie mówiłem. I nie sprawiałem wrażenia, abym właśnie na te uroczystość leciał. A wiesz, dlaczego? Bo przy tobie chwilami zapominałem o tym wszystkim. Przy tobie czuję się dużo lepiej. Tak pozytywnie na mnie działasz.
Po tych słowach, ponownie się pocałowaliśmy. Ona uśmiechała się do mnie, a ja czułem, że rozpływam się w tym jej cudownym uśmiechu. Szczęśliwy tuliłem ją długo do siebie, a potem zaczęliśmy tańczyć. Tak po prostu, na chodniku przed hotelem. Bo dlaczego by nie? Miałem na dzisiaj dosyć konwenansów i zasad, co wypada, a co nie wypada. Chciałem je łamać i czuć z tego zadowolenie. Ona chyba także tego chciała, bo tańczyliśmy dosyć długo. Potem jednak, w czasie tańca, nie wiem jakim sposobem, weszliśmy do hotelu i do sali, na której właśnie odbywało się wesele. Wszyscy na nas spojrzeli, a zwłaszcza jakieś głupie baby mające tak z najwyżej dwadzieścia kilka lat do trzydziestu. Ubrane niemalże identycznie, były one chyba druhnami i jak zakładałem, przyjaciółkami panny młodej. Nasz widok bardzo ich zaskoczył, po czym zaczęły chichotać jak male dziewczynki i klaskać w dłonie. Wydawało mi się to co najmniej żenujące, ale nie skomentowałem tego. Te puste lalki Barbie nie mogły nam popsuć cudownej chwili we dwoje. W zasadzie, ten cały świat jakby na jedna chwile przestał dla nas istnieć. Zostaliśmy tylko my, Hadley i ja tańczący pośród innych par na parkiecie, gdyż właśnie na nim się nagle oboje znaleźliśmy.
Kiedy muzyka skończyła grać i wszystkie pary wróciły do stolików, Hadley wzięła mnie za rękę, posadziła na swoim miejscu, położyła książkę Dickensa na stoliku i powiedziała:
- Pora, żebym i ja zrobiła coś szalonego. Zaczekaj, proszę.
Nie wiedziałem, co ona planuje, ale była taka zadowolona, że nie chciałem jej przeszkadzać. Byłem ponadto bardzo ciekaw, co też ona wymyśliła.
Chwile później podeszła ona do sceny, porozmawiała z orkiestrą, a jej lider z uwaga słuchał tego, co mówi i pokiwał głową na znak zgody. Następnie podszedł do mikrofonu i powiedział:
- Proszę państwa. Córka naszego pana młodego chciałaby coś ogłosić.
Ustąpił miejsca i Hadley stanęła przed mikrofonem, a jej radosna mina jakby za dotknięciem magicznej różdżki przemieniła się w obawę. Widać było, że kiedy się tu znalazła, poczuła, że się boi. Ale nie do tego stopnia, aby zrezygnować z raz podjętego działania.
- Zanim odbyły się tance, które widzieliśmy przed chwilą, wszyscy głosili tu, na tej scenie gratulacje dla państwa młodych. Jak wiecie, ja nie złożyłam żadnych, bo musiałam wyjść w ważnej sprawie. Przyznam się, że trochę się wtedy bałam, bo jakoś nie mam wprawy w przemawianiu w miejscu publicznym. Teraz jednak chcę i muszę powiedzieć coś, co jest dla mnie niezmiernie ważne. Wszyscy tutaj mówią o tym, jak bardzo życzą szczęścia państwu młodym. Jak im gratulują ich szczęścia i życzą im wiele dobrego. Ja jednak, oprócz ustalonej formułki, chciałabym coś jeszcze powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Pewna krotka historyjkę, która być może pomoże wam wszystkim zrozumieć, jak wiele ta zabawa dla mnie znaczy.
Wzięła głęboki wdech i mówiła dalej:
- Przed laty była sobie dziewczynka. Nie była może specjalnie ładna ani tez specjalnie inteligentna. Ot, dziecko jak dziecko. Miała jednak kochających się tak mocno, jak to tylko możliwe rodziców. Byli jej bliscy. Pewnego jednak dnia, jej tatuś, którego kochała całym sercem, przeniósł się z Ameryki do Anglii. Nie było w tym nic złego, miał tam pracować, a potem ściągnąć do siebie rodzinę. Ale tak się nie stało. Rodzina nie miała już dla niego znaczenia, bo tatuś pokochał inną panią. Kobietę niewiele tak naprawdę starszą od swojej córki, bo zaledwie siedem czy osiem lat. Postanowił dla tej kochanicy rzucić wszystko i skrzywdzić nie tylko swoja żonę, która z trudem to zniosła, ale i swoje dziecko.
Widziałem, jak wszyscy na sali reagują niezadowoleniem na to, co jest tutaj mówione, ale Hadley odważnie kontynuowała:
- Dziewczynka mocno to przeżyła. Ojciec wyprowadził się z dnia na dzień i to na drugi koniec świata. Nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Jedynie łaskawie od czasu do czasu zapraszał ją do siebie i udawał, że dobrze się z nią bawi, ale tak naprawdę tylko czekał okazji, aby zadzwonić do kochanki. Nie zabiegał o to, aby jego dziecko miało z nim pełen kontakt. Wiem, ktoś zaraz powie, że mieszkali już teraz daleko od siebie, ale czy dla kochającego ojca to jest problem? Nie! Ale dla niego był. A po jakimś czasie, kiedy to dziecko skończyło siedemnaście lat, jego tatuś nagle oznajmia, że się żeni z kochanką i chce, aby jego córka wtedy przy nim była. Ale nie dlatego, że sam tego chce, ale dlatego, że jego kochanka sobie tego życzy. Tak, on nie mówił „Ja chcę”. On zawsze mówił „Charlotte tego chce”. Nie wspomniał nawet ani jednym słowem o tym, jak bardzo chce mieć ją przy sobie. Ciągle tylko mówił o tym, czego to jego kochanka chce. O tym, czego on chce, słowem się nawet nigdy nie zająknął. Mimo to, jego córka przyjechała tutaj, aby się z nim pogodzić, bo nie chce żyć w nienawiści do ojca. Nawet porozmawiała z ojcem i opowiedziała mu, co ją boli. Ale on nawet nie powiedział jednego małego „Przepraszam”. Nie, on tylko jej rzekł, jak bardzo mu przykro, ale zaraz dodał, iż nic nie można już zmienić i że jego kochanka to dobra osoba, on ją kocha i tak musiało być, a córka ma się z tym po prostu pogodzić. Córka więc udawała przez cały bal, że się dobrze bawi, aby nie ranić ojca, którego mimo wszystko kocha, a który jest chyba bardzo dużym dzieckiem i nie widzi, jak bardzo krzywdzi swoją jedynaczkę.
Hadley zaczęła ronić łzy. Jej cały humor, który towarzyszył jej na początku, gdy postanowiła zrobić to, co teraz zrobiła, opuścił ją. Mimo to, mówiła dalej:
- Ale widzicie, w tej dziewczynce, o której wam opowiadam, coś w końcu już pękło. Ma dość udawania, dość uśmiechania się do waszych podłych twarzy, ma dość oglądania was teraz i na zawsze. Chce wam powiedzieć to, co już od samego początku tej farsy chciała wam powiedzieć: Jesteście podli! Tak, jesteście podli, bo kiedy wy się bawicie, jedno dziecko płacze i ma złamane serce, ale to was przecież nic nie obchodzi! Nie tylko, że nie pozwalacie temu dziecku płakać, ale ciągniecie je siłą na parkiet, aby się z wami bawiło i cieszyło się z tego, że rozwaliliście jej życie. Ale to dziecko mówi „Dość!”. Bawcie się dalej w swojej piaskownicy, ale już beze mnie. Ja nie zamierzam dłużej znosić waszej bezduszności.
Następnie spojrzała na ojca i powiedziała:
- Nie zasługiwałeś nigdy na taką kobietę, jak moja mama. Nie jesteś wart też takiej córki, jaka jestem. Wiem, że nie zdołam uniknąć błędów w życiu, ale jestem pewna, że nigdy nie będę taka jak ty. Mimo wszystko, jesteś nadal moim ojcem i dlatego nie przekreślam cię. Jeżeli kiedykolwiek zechcesz ze mną porozmawiać, ale jak dorosły człowiek z dorosłym człowiekiem, wiesz na pewno, jak to zrobić. Ale teraz nie mam ochoty dłużej na ciebie patrzeć. Ani na tę twoją lalkę Barbie.
Po tych słowach, spojrzała na Charlotte, która kipiała z wściekłości i dodała:
- Nigdy nie będę przyjaciółką kobiety, która wskoczyła do łóżka mojemu ojcu i doprowadziła mnie i moją matkę na skraj depresji. Jeżeli sądziłaś, że jakieś głupie uśmiechy i bycie do mnie milutką cokolwiek tu zmieni i w pięć minut zażegna to, co zrobiłaś, to jesteś równie głupia, co on. Ale to bardzo dobrze, że oboje jesteście tak samo głupi. Dzięki temu do siebie pasujecie. Życzę wam tak wiele szczęścia, jak wiele krzywdy wy mi zadaliście. Mnie i mojej mamie. Choć prawdę mówiąc, nie daje wam za wiele lat związku. Daję wam najwyżej dwa lata. Może trzy, ale nie więcej. Zresztą, to już mnie nie dotyczy. Ten cyrk prowadźcie sobie dalej sami. A zatem, żegnam i życzę udanej zabawy. Ale dam wam na koniec przestrogę. Lepiej uważajcie na przyszłość, kiedy budujecie swoje szczęście na cudzej krzywdzie. Bo kto wie, czy ktoś kiedyś nie zrobi wam tego samego i czy wtedy też będziecie tak zadowoleni jak teraz.
Po zakończeniu przemówienia, Hadley płącząc już na całego, zeszła ze sceny i podeszła do naszego stolika. Wzięła z niego książkę, podbiegła do ojca i oddała mu ją, mówiąc:
- Weź to sobie. Ja nie chcę dostawać od ciebie wymuszonych prezentów, które maja jedynie ukoić twoje sumienie i wmówić mi, jak to bardzo mnie kochasz. Jeśli twoja miłość polega na tym, że na zmianę będziesz mnie ranić i mówić, że żałujesz tego, a potem ponownie robić to samo, to ja nie chcę takiej miłości. Mam już tylko jedną prośbę do ciebie, tato. Dorośnij wreszcie. Przestań zasłaniać się tym, co chce twoja nowa żona i zacznij mówić wprost, czego chcesz ty. No i jeszcze wcześniej, dowiedz się tego, czego sam chcesz, bo chyba tego nie wiesz.
Następnie spojrzała na oburzona Charlotte i dodała:
- Nie jesteś warta tego, aby na ciebie splunąć, głupia i infantylna lalko. Nie licz na to, że kiedykolwiek was odwiedzę. Skończyło się uśmiechanie do głupiej krowy, która krzywdzi innych i potem udaje, że nic się nie stało. Mam tylko prośbę do ciebie. Jeżeli kiedykolwiek urodzisz mojemu ojcu dziecko, nie ucz go lepiej, że można bezkarnie krzywdzić innych, a potem rzucić głupi uśmiech sarny i liczyć na to, że to wszystko naprawi. Bo tak nie jest, kochana.
Po tych słowach, podeszła do mnie i powiedziała:
- Możemy iść, Oliver? Obawiam się, że zrobiło się tu nagle za ciasno dla nas dwojga.
Uśmiechnąłem się do niej czule, delikatnie otarłem palcem łzę z jej policzka i rzekłem:
- Oczywiście, Hadley. Chodźmy stąd. Niech te duże dzieci bawią się same.
Mimo smutku, który miała na twarzy, oddała mi delikatny uśmiech, po czym wzięła mnie za rękę i wyszliśmy z sali. Gdy to zrobiliśmy, usłyszeliśmy jeszcze za sobą krzyki Charlotte, jak wyzywa ona ojca Hadley, jak ludzie zmieszani tym, co się tu stało komentują całą sytuację i jak niektórzy z nich próbują wołać moją miłą przyjaciółkę, ale ona nie zwraca na to uwagi. Oboje wyszliśmy z sali, a potem, ani się obejrzeliśmy, jak zamówiliśmy taksówkę i pojechaliśmy nią do mojej mamy. Na chwilę obecną, tylko tam mogliśmy się oboje zatrzymać.
Po drodze, Hadley rozpłakała się ponownie. Podałem jej chusteczkę i czule do niej powiedziałem:
- Jestem z ciebie bardzo dumny.
- Z czego? Że zrobiłam z siebie idiotkę? - zapytała, ocierając łzy.
- Nie. Z tego, że powiedziałaś na głos, co cię boli. Ja też to dzisiaj zrobiłem i uwierz mi, nie żałuję tego. Więcej ci powiem, gdybym miał zrobić to drugi raz, bez wahania bym to zrobił.
Hadley spojrzała na mnie czule i zapytała:
- Naprawdę? Zrobiłbyś to ponownie, gdyby było trzeba?
- Bez dwóch zdań.
- I nie żałujesz?
- Ani trochę.
Hadley otarła sobie łzy z oczy i próbując nad sobą zapanować, rzekła:
- Wobec tego ja też nie. Powiedziałam jedynie to, co mnie dręczy od dawna. Te godziny, podczas których byłam na weselu były straszne. Musiałam udawać przed wszystkimi, jak niby doskonale się bawię. A miałam tak naprawdę ochotę wyć i krzyczeć z rozpaczy. Nie będę dłużej tego ukrywać. Jestem wściekła na nich wszystkich i mam dosyć udawania, że jest inaczej.
Dotknąłem jej dłoni, aby jej dać do zrozumienia, jak bardzo ją wspieram w tym, o czym ona mówi. Ona zaś uśmiechnęła się do mnie delikatnie i dodała:
- Wiesz, to jednak prawda.
- Co takiego?
- To, że kiedy to zrzucisz z siebie, jest ci dużo lżej. Ja się czuje wreszcie tak lekko, jak nigdy dotąd. A to twoja zasługa.
- Moja?
- Tak. Bo dzięki tobie nabrałam odwagi, aby to zrobić.
To mówiąc, pocałowała mnie w usta. Pierwszy raz to ona to zrobiła, tak sama z siebie. A ja nie tylko nie zamierzałem jej tego odmawiać, ale wręcz byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Czułem, że naprawdę wspaniale się z nią czuję i że ja mogłem choć trochę jej pomoc, tak jak ona pomogła wcześniej mnie.
Ta piękna chwila nie trwała jednak za długo, bo dotarliśmy na miejsce. Tam zaś zapłaciłem taksówkarzowi i wysiedliśmy oboje, po czym udaliśmy się do mego dawnego domu. Mama przyjęła nas z radością. Nie miała ona na szczęście żalu do mnie o to, co powiedziałem na pogrzebie. Co prawda, wspomniała o tym, że moi bracia są wściekli, że goście byli oburzeni, ale ona sama rozumie mnie.
- Dusiłeś to w sobie tak długo, że to musiało w tobie wybuchnąć. To było po prostu nieuniknione. Żałuję, że prosiłam cię, abyś przybył na pogrzeb.
- A ja nie, bo dzięki temu poznałem Hadley - powiedziałem i delikatnie dłonią ścisnąłem rękę mojej słodkiej nowej znajomej.
Mama uśmiechnęła się do Hadley i od razu zaczęła wesoło ją zagadywać, a Hadley nie tylko odpowiedziała jej równie radosnym tonem, a wręcz po chwili już obie rozmawiały tak, jakby znały się od zawsze, a nie poznały dopiero co. Bardzo mnie to ucieszyło, bo to było zapowiedzią czegoś naprawdę pozytywnego w całym moim życiu.
Potem poszliśmy spać. Ja spałem w pokoju, Hadley w pokoju gościnnym. Nie wiem, czy moja mama dała jej jakąś nocną koszulę do spania, bo nie miałem jakoś odwagi o to pytać, ale wiem, że rano Hadley nosiła jedną z sukienek mojej mamy, która z jakiegoś powodu bardzo dobrze na nią pasowała. Obie krzątały się wesoło po kuchni i rozmawiały sobie, lekko chichocząc przy każdym żarcie, jakimi siebie nawzajem uraczyły. Widok ten był naprawdę wspaniały, a ja poczułem, że to tego mi właśnie brakowało od dłuższego czasu. Takiej dziewczyny jak Hadley, która by rozmawiała sobie wesoło z moją mamą przy porannym śniadaniu. Dziewczyny tak kochanej i dobrej jak ona, która przy okazji wspaniale by wyglądała w tej słodkiej, żółtej sukience od mojej mamy, a której moja rodzicielka nosić już nie mogła, bo ostatnio trochę przytyła, ale wciąż nie miała sumienia jej wyrzucić.
W trójkę zjedliśmy śniadanie, rozmawiając przy tym o mnie i moich pasjach, a zwłaszcza literaturze.
- Angielska literatura jest naprawdę piękna. Zwłaszcza „Romeo i Julia”.
Parsknąłem śmiechem, gdy Hadley to powiedziała, co oczywiście nie uszło jej uwadze. Gdy spytała, co mnie tak bawi, odparłem:
- Jakoś wcale mnie to nie dziwi, że lubisz tę sztukę. Romantyczna, ta wielka miłość, śmierć w młodym wieku i te zwaśnione rodziny. Wszyscy chyba to znają i wszyscy uwielbiają.
- A ty nie? - spytała Hadley.
- Nie chodzi o to, że nie lubię, wręcz przeciwnie. Po prostu uważam, że choć to świetna sztuka, to istnieje mnóstwo innych, wartych poznania dzieł.
- Jak na przykład?
Uśmiechnąłem się wesoło, po czym wziąłem Hadley za rękę i zaprowadziłem ja do swojego pokoju, mówiąc:
- Proszę, tu się powinno znaleźć kilka, tak na dobry początek.
Hadley nie miała ukryć swojego zdumienia i zachwytu, kiedy tylko zobaczyła w moim pokoju wielki regał z książkami, który był tak nimi zapchany, że gdyby ktoś chciał tu coś jeszcze dorzucić, to nie wiem, czy byłby w stanie. Regał był na tyle duży, że obejmował niemalże całą ścianę, przy której stał. A znajdowały się na nim moje ukochane perełki, z których wiele znałem już na pamięć, a mimo to mnie one wciąż zachwycały.
- To wszystko twoje książki? - zapytała z nieukrywanym zachwytem Hadley.
- Nie inaczej - potwierdziłem.
- I wszystkie je przeczytałeś?
- Wszystkie? No co ty? Tych po łacinie, to nie.
Hadley parsknęła śmiechem wiedząc, że żartuję i uściskała mnie bardzo, ale to bardzo mocno, mówiąc:
- Musisz mi pomoc nadrobić zaległości, jeśli chodzi o literaturę.
- Z przyjemnością, Hadley. Z przyjemnością.
Tego dnia jednak nie książki nam były w głowie. Ponieważ Hadley była w tak pięknym miejscu jak Londyn, uznała, że nie może zmarnować okazji, aby go jak to tylko będzie możliwe, pozwiedzać. Postanowiłem jej w tym pomoc. Tak więc cały dzień spędziliśmy chodząc od jednego ciekawego miejsca do drugiego. Pokazałem jej wszystko, co w Londynie warte jest zobaczenia, nawet zrobiliśmy sobie przy tym mnóstwo ładnych zdjęć. Szczególnie udane, a przynajmniej moim zdaniem, było to przy ulicy Baker Strett 221 B, gdzie mieszkać miał Sherlock Holmes. Nie mogliśmy też pominąć Muzeum Figur Woskowych i jeszcze wielu innych atrakcji. Zobaczyliśmy tyle rzeczy naraz i śmialiśmy się przy tym jak dzieci, a do tego, ani trochę nam to nie przeszkadzało. Potem nawet poszliśmy do kina, gdzie za dosyć symboliczna opłatą emitowali stare filmy. Obejrzeliśmy sobie „Znak Zorro” z roku 1940 roku, który co prawda, oboje dość dobrze znaliśmy, ale mimo wszystko, we dwoje oglądanie go sprawiło nam tyle frajdy, że określić tego się nie dało. Po kinie wybraliśmy się jeszcze do małego klubu, niedaleko mojego domu, gdzie zawsze się zbierało sporo ludzi, miłośników starych piosenek. Urządzali tam sobie takie małe zabawy karaoke. Ponieważ było tam kilku moich znajomych, od razu, kiedy tylko weszliśmy do środka, zwrócili na nas uwagę i chętnie poznali Hadley, a zaraz potem wciągnęli nas do zabawy, choć początkowo się lekko opieraliśmy z obawy, że może nam się nie udać zaśpiewać do mikrofonu. Ale o dziwo, jakoś poszło nam naprawdę dobrze. Ja zaśpiewałem „Rasputina” Boney M, a Hadley zaś zaśpiewała „I have a dream” Abby. Oboje otrzymaliśmy za nasze występy ogromną burzę oklasków, zdaniem słuchaczy, w pełni zasłużonych.
Wracaliśmy do domu tak około północy, śmiejąc się przy tym do rozpuku i trzymając się za ręce, śpiewając po drodze wesołe i stare przeboje, głownie „Does your mother know?” zespołu Abba. Nie wiem, czemu akurat ten utwór nam wtedy przyszedł do głowy, ale chyba zastanawiało nas, czy nasze mamy wiedzą, jak się oboje dobrze bawimy i bardzo staliśmy się sobie bliscy w ciągu zaledwie dwóch dni. Dwóch długich i niesamowicie pięknych dni.
Kiedy dotarliśmy pod drzwi mojego domu, Hadley powiedziała:
- Jeszcze nigdy tak dobrze się bawiłam.
- Ja również - odpowiedziałem.
- Wiesz, to wszystko jest cudowne. Ale jutro powinnam już wrócić do domu.
- Wiem, ale ja wracam z tobą. Pamiętasz, że studiuję na Yale, które jest dosyć blisko ciebie?
- Wiem i chciałam cię zapytać, czy odwiedzisz mnie, gdy będziemy już razem w Ameryce?
- Oczywiście i to więcej niż raz.
- I będziemy spędzać co jakiś czas tak miło dzień jak dziś?
- Na pewno.
- I będziemy już zawsze przyjaciółmi?
Ścisnąłem delikatnie jej dłonie i popatrzyłem jej w oczy uważnie.
- Ja chciałbym czegoś więcej. Hadley, nie wiem, jak to wyjaśnić, ale te dwa dni były o wiele piękniejsze dla mnie, niż możesz sobie to wyobrazić. Wiem, że to dość krótko, ale muszę to powiedzieć. Hadley, ja cię kocham i chce być z tobą, tak na poważnie. Nie wiem, co nam przyniesie los, ale chce spróbować. Z tobą i tylko z tobą, bo tylko przy tobie czuję w sercu tak wielką radość i szczęście, że nawet nie umiem opisać tego słowami. Hadley, co ci jest?
Dziewczyna zaczęła płakać. Nie wiedziałem, czy powiedziałem coś nie tak, ale zanim zdążyłem cokolwiek więcej zapytać, ona spojrzała na mnie i rzekła:
- Ja ciebie też kocham, Oliver. Kocham cię od pierwszej chwili, gdy tylko cię zobaczyłam. Gdy nasze dłonie się spotkały. Gdy pierwszy raz mnie pocałowałeś. Sama nie wiem już, kiedy to się zaczęło. Ale chcę być z tobą. Bardzo chcę.
Ścisnąłem czule jej dłonie, a serce zabiło mi w piersi jak szalone. Wiedziałem już doskonale, co powinienem teraz powiedzieć:
- A więc zgadzasz się? Zostaniesz moją dziewczyną? Spróbujemy przejść we dwoje przez życie?
- Tak! Tak! Tak! - wolała Hadley i rzuciła mi się na szyję.
Potem znowu się pocałowaliśmy. Nie wiem, jak długo to robiliśmy, ale dosyć czasu to musiało zająć, bo kiedy weszliśmy do domu i zerknąłem na zegar, to była już prawie pierwsza w nocy, a wychodziliśmy ledwie po północy z baru. No cóż, to chyba jednak prawda, ze szczęśliwi czasu nie liczą.
Co jeszcze mogę dodać do tej opowieści? Chyba tylko tyle, że moja mama była szczęśliwa, kiedy rano jej powiedzieliśmy o tym, że jesteśmy z Hadley parą. Ściskała nas, całowała i życzyła powodzenia, prosząc, abyśmy ją odwiedzili choć od czasu do czasu. Obiecaliśmy jej to, a potem pojechaliśmy do hotelu, w którym przebywał ojciec Hadley z Charlotte, odebraliśmy rzeczy Hadley i pojechaliśmy na lotnisko. Tym razem nie było żadnego przypadku, kupiliśmy wcześniej bilety tak, abyśmy mogli lecieć obok siebie. Musieliśmy się rozdzielić przy odprawie celnej, ale tym razem się nie zgubiliśmy, kiedy ona dobiegła końca. Tym razem oboje się łatwo odnaleźliśmy. I cała podróż nie rozstawaliśmy się ani na chwilę.
Co ciekawe, podczas wyprawy powrotnej do USA, towarzyszyła nam ta sama miła starsza pani, którą poznaliśmy podczas poprzedniego lotu. Okazało się, że już załatwiła to, co miała załatwić i wracała tym samym lotem, co my. Uśmiechnęła się na nasz widok i zapytała, siadając sobie obok nas, bo znów jakimś dziwnym zbiegiem miało miejsce tuż przy naszej dwójce:
- I jak? Wycieczka była udana?
- I to jeszcze jak - odpowiedziałem wesoło.
- I co? Miłość kwitnie i tym razem oficjalnie?
Spojrzeliśmy na nią zdumieni, nie bardzo rozumiejąc, co ona ma na myśli. Ale starsza pani zachichotała, rozbawiona naszymi minami i odparła:
- Bo wiem, że kiedy was spotkałam za pierwszym razem, nie byliście jeszcze parą. Tylko udawaliście, żeby nie wyprowadzać mnie z błędu.
Zarumieniliśmy się delikatnie, jak dzieci przyłapane na drobnym kłamstewku.
- Jak się pani tego domyśliła? - zapytała Hadley.
- Bo milczałaś i opuszczałaś wzrok za każdym razem, kiedy mówiłam o was jak o parze - powiedziała starsza pani, delikatnie chichocząc.
- A skąd pani wie, że teraz jest inaczej? - zapytałam.
- Ponieważ inaczej już patrzysz na niego, na mnie i nie odwracasz wzroku, gdy mówię waszej miłości.
Trudno mi było odmówić kobiecie bystrości umysłu. Mnie osobiście bardzo się spodobał jej sposób myślenia i powiedziałem:
- Jest pani naprawdę bardzo bystra. Ale mam pytanie, proszę pani. Bo widzi pani, wspominała pani o tym, że z mężem jesteście już razem pięćdziesiąt dwa lata i chciałem zapytać, jak to jest możliwe? Co sprawiło, że wciąż się kochacie i wciąż bardzo dobrze wam ze sobą?
Staruszka uśmiechnęła się do nas delikatnie i powiedziała:
- Ależ to proste. Chodzi o to, aby każdego dnia dbać o ten związek. Każdego dnia, czy by się paliło, czy waliło, być przy ukochanej osobie, choćby duchowo. Wspierać ją w trudnych chwilach, dodawać otuchy, podnosić na duchu, wygłupiać się wspólnie, codziennie powiedzieć choćby raz ukochanej osobie, że się ją kocha i spędzać czas we dwoje na tym, co oboje lubicie robić.
- I tylko tyle? - zapytałem.
- Aż tyle - odpowiedziała staruszka.
Ta rozmowa dala nam wiele do myślenia. Te rady, piękne i słodkie zarazem, brzmiały jak przepis na szczęśliwy związek. Pomyślałem sobie, że ja i Hadley też musimy tego spróbować. Kto wie? Może i nam się uda? Zwłaszcza teraz, kiedy już ona i ja domknęliśmy za sobą pewne drzwi i mogliśmy rozpocząć nowy etap życia. Nie wiedziałem, co nam może przynieść los, ale jednego byłem pewien. Z nią chcę spróbować przebrnąć nawet przez najtrudniejsze chwile.
Dalsza część lotu spędziliśmy we dwoje, bo starsza pani znowu zasnęła, a my wspólnie czytaliśmy książkę „Nasz wspólny przyjaciel”. Nie był to ten egzemplarz należący wcześniej do Hadley, ponieważ ten ona zostawiła swojemu ojcu. To była inna książka, kupiona przeze mnie mojej ukochanej jako pierwszy prezent miłosny. Wspólnie przeczytaliśmy ogromna ilość książki, kiedy już samolot zaczął powoli podchodzić do lądowania. Musieliśmy więc pochować swoje bagaże i oczekiwać na ponowne zetkniecie się kol naszego pojazdu z ziemią. Gdy do tego już doszło, a samolot zakończył swój lot i stewardessa oznajmiła, że dziękuje nam wszystkim za wspólną wycieczkę, wysiedliśmy oboje i ruszyliśmy po swoje bagaże, nie mogąc się nadal ze sobą nagadać. Gdy odebraliśmy swoje rzeczy, poszliśmy do miejsca, gdzie czekała już na nas mama Hadley. Kobieta wiedziała, że wracamy oboje, bo nieco wcześniej córka poinformowała ją o wszystkim. Była tym bardzo ucieszona.
- Widzisz, córeczko? Jednak ta wyprawa ci się opłaciła - powiedziała do niej bardzo wesołym tonem.
- Tak, mamo, ale mam do ciebie jedną, serdeczną prośbę - odparła Hadley nad wyraz poważnym tonem.
- Jaka kochanie?
- Nigdy więcej nie wykorzystuj mnie do swoich porachunków z tata.
Matka próbowała się tłumaczyć, ale Hadley nie dała jej dojść do słowa.
- Nie, mamo. Proszę cię, nie zaprzeczaj. Ja dobrze wiem, jak się sprawy mają. Ty mnie celowo tam posłałaś, na ślub taty, żebym oceniła jego nową żonę jako złą, głupią i brzydką. Chciałaś sobie w ten sposób poprawić samopoczucie i poczuć się lepiej. Nie, nawet nie przecz, bo ja wiem, że to prawda. Nie mam ci tego za złe, bo ostatecznie wyszło mi to na dobre, bo dzięki temu poznałam Olivera. Ale proszę, ja cię bardzo proszę, nie rób mi już tego nigdy więcej. Bo nie wiem, czy będę znowu w stanie ci tak łatwo wybaczyć.
Nie widziałem twarzy matki, bo przecież rozmowa toczyła się przez telefon, ale po tonie jej głosu wywnioskowałem, że kobieta była wyraźnie zasmucona tym, co usłyszała. Chyba uroniła kilka łez, bo zaraz potem przygnębionym tonem:
- Tak, masz rację, córeczko. To wszystko prawda. Chciałam rzeczywiście, by tak było. Żebyś sobie ją zobaczyła i znienawidziła ją jeszcze bardziej. Ale to był błąd. Wiele o tym myślałam, odkąd poleciałaś do Londynu. Żałowałam tego, że to musiałaś zrobić dla mnie i mojego głupiego ego. Ale tak naprawdę dopiero teraz, gdy mi to powiedziałaś, w pełni to sobie uświadomiłaś. Wybacz mi, córeczko. Tak mi przykro. Nie powinnam była tego robić. Tyle dobrego, że poznałaś Olivera, a z tego, co mi mówisz, to bardzo fajny chłopak. Muszę go poznać.
Zarumieniłem się lekko, zadowolony tymi pięknymi komplementami. Hadley, widząc to, zachichotała delikatnie, a zaraz potem dodała:
- Chętnie ci go przedstawię, mamo. Tylko zrób dla mnie coś jeszcze. Przyjmij oświadczyny swojego ukochanego. Wiesz, że on cię kocha. Trzy razy już prosił cię o rękę i nie odpuści. W końcu się zgodzisz, wiem to.
- O! A to ciekawe! A skąd możesz to wiedzieć?
- Bo ty też go kochasz, mamo.
Jej matka nie odpowiedziała nic na taki argument, ale chyba on ją przekonał, bo potem z radością w glosie powiedziała:
- Zobaczymy, kochanie. Do zobaczenia w Stanach.
Taka właśnie rozmowa odbyła się tuż przed tym, zanim poszliśmy z Hadley zwiedzać miasto. Nie wiedziałem, czy mama mojej ukochanej dotrzyma słowa i już nigdy więcej nie zawiedzie tak bardzo jej oczekiwań, ale miałem na to wielką nadzieję. Utwierdziłem się w niej w chwili, w której zobaczyliśmy mamę Hadley, jak wyraźnie nas oboje wypatruje w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, chyba tego samego, który był jej ukochanym dentysta i który już trzy razy prosił o jej rękę. Oboje wyglądali na radosnych i bardzo szczęśliwych. Ucieszyliśmy się oboje na ich widok i już po chwili witaliśmy się z nimi tak serdecznie i z taką radością, jaka była w naszych sercach, a trzeba wiedzieć, że była ona ogromna. Hadley radośnie powitała mamę i jej partnera, przedstawiła mnie. Przywitałem oboje z szacunkiem i sympatią. Mama Hadley lekko mnie uściskała, jej partner podał mi rękę, a potem zaproponowali, żebyśmy poszli razem coś zjeść i porozmawiali o tym, co też miało miejsce w Anglii, a było przecież o czym opowiadać. Propozycja ta bardzo nam się spodobała i zgodziliśmy z Hadley na nią, tak więc już po chwili szliśmy razem w stronę najbliższego lokalu, aby tam zamówić sobie posiłek i przy nim omówić to, co się wydarzyło podczas naszej wycieczki. Kątem oka, gdy to robiliśmy, udało mi się dostrzec na palcu mamy Hadley pierścionek. Szepnąłem to mojej ukochanej, a ta zachichotała lekko, zadowolona z tego, że jednak mama posłuchała jej rady. To naprawdę oznaczało, iż wszystko zmierza ku lepszemu.
Nie wiedziałem, czy te zmiany będą na stałe i jak dalej się wszystko potoczy. Jednak to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Jedyne, co miało dla mnie znaczenie, to fakt, aby dbać o tę miłość, tak jak radziła nam ta sympatyczna starsza pani. Czułem, że jej rady są mądre i mogą naprawdę pomoc w dbaniu o uczucie, jakie poczuliśmy do siebie ja i Hadley. Czułem, że może nam się udać, jeżeli tylko oboje się o to postaramy. Teraz, gdy domknęliśmy za sobą pewne drzwi, najgorszy początek był za nami. Reszta powinna być już dużo łatwiejsza.
Naszła mnie też myśl o tym, że chyba czasami naprawdę życie może podobne być do bajki Disneya. A zwłaszcza do tych nowszych, w których miłość jednak wymaga nieco więcej wysiłku i czasu. Gdyby mnie więc ktoś teraz zapytał, jaki jest przepis na prawdziwą miłość, odpowiedziałbym, że potrzeba do tego właśnie tych dwóch składników: wysiłku i czasu. Tylko tyle i aż tyle.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 19:50, 04 Wrz 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 12198
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 9:40, 08 Wrz 2024    Temat postu: Dmkniete drzwi

1. Bardzo mi się podoba, jest wspaniały wstęp
O życiu opowiadano przez lata najróżniejsze opowieści. Mówiono, że jest ono naprawdę niezwykle pod każdym względem, że potrafi być piękne, choć czasami też bardzo przykre, że jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiadomo, co ci się w nim trafi, a także to, że składa się ono wyłącznie z przypadków. Nie wiem, jak dalece te wszystkie powiedzonka są prawdziwe, ale mogę powiedzieć z całą pewnością, iż moje życie rzeczywiście w dużej mierze właśnie z nich się składa. Choć może to, co mnie spotkało w kwestii odnalezienia miłości mojego życia, to faktycznie nie był przypadek, a przeznaczenie, jak niektórzy by powiedzieli. Jakkolwiek tego, by jednak nie nazwać, ja wiem jedno: jestem obecnie dzięki temu czemuś szczęśliwy. Naprawdę bardzo szczęśliwy. Co to zatem za różnica, jak to nazwiecie? Przypadek, szczęście lub przeznaczenie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się efekt końcowy, a ten był wspaniały.
przedstawiasz Oliviera
.Mam wrażenie, ze bardzo się utożsamiasz z naszym bohaterem Olivierem ,wątki autobiograficzne
Z natury jestem romantykiem.
Refleksja – co ukształtowało Oliviera, co przyczyniło się do tego, że jest takim romantykiem
Ostatecznie wyrosłem na dość przystojnego i myślę, że nawet inteligentnego młodego człowieka, który chyba nie musi wstydzić się tego, co robi i z kim to robi. Bo i czego mam się wstydzić? Mam sporo wiedzy w głowie, chodzę na naprawdę dobre i lubiane przeze mnie studia, mam czas na swoje pasje i realizuje się w tym, co jest mi bliskie. No i czego więcej można by chcieć?
Z natury jestem romantykiem.
Miłości. No tak, ten aspekt długo mnie ominął. Nie, żebym nie zaznał nigdy w moim życiu prawdziwej miłości, nie o to chodzi. Ale wiadomo, że miłość jest miłości nie równa.
3. opisujesz , jak wyobraża sobie związek Oliver ,oczekiwania
Piękne przesłanie
Nie wiedziałem, czy te zmiany będą na stałe i jak dalej się wszystko potoczy. Jednak to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Jedyne, co miało dla mnie znaczenie, to fakt, aby dbać o tę miłość, tak jak radziła nam ta sympatyczna starsza pani. Czułem, że jej rady są mądre i mogą naprawdę pomoc w dbaniu o uczucie, jakie poczuliśmy do siebie ja i Hadley. Czułem, że może nam się udać, jeżeli tylko oboje się o to postaramy. Teraz, gdy domknęliśmy za sobą pewne drzwi, najgorszy początek był za nami. Reszta powinna być już dużo łatwiejsza.
Naszła mnie też myśl o tym, że chyba czasami naprawdę życie może podobne być do bajki Disneya. A zwłaszcza do tych nowszych, w których miłość jednak wymaga nieco więcej wysiłku i czasu. Gdyby mnie więc ktoś teraz zapytał, jaki jest przepis na prawdziwą miłość, odpowiedziałbym, że potrzeba do tego właśnie tych dwóch składników: wysiłku i czasu. Tylko tyle i aż tyle.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Nie 9:47, 08 Wrz 2024, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 11:33, 28 Lis 2024    Temat postu:



Przygoda z pantofelkiem

Don Diego de La Vega rzucił cugle swego konia wiernemu słudze Bernardo, który sprawnie je schwycił i spojrzał pytająco na swojego pana.
- Tak, zabierz go do stajni, Bernardo. Niech wypocznie. Twój rumak też lepiej zrobi, jeżeli odzyska siły. Jechaliśmy w końcu długo.
Bernardo zapytał o coś swojego pana na migi, co ten najwyraźniej zrozumiał, gdyż pokręcił przecząco głową i odpowiedział:
- Nie, nie będziesz mi chwilowo potrzebny. Dopilnuj tylko koni, a ja już sam sobie ze wszystkim poradzę.
Sługa skinął głową na znak zgody, po czym pokazał wymownie na juki swego pana i coś pokazał ponownie na migi.
- Tak, rozumiem i dobrze zrobiłeś, zabierając ze sobą strój Zorro, ale coś mi mówi, że tym razem nie będzie on nam potrzebny. Ostatecznie przyjechaliśmy tu tylko w interesach.
Bernardo jednak nie był za bardzo przekonany do sposobu myślenia swojego pana, swoje przemyślenia wszakże zachował dla siebie. Diego zaś uśmiechnął się do niego wesoło, domyślając się po minie swego sługi, co on chce mu powiedzieć i ruszył przed siebie.
Szybko odnalazł dom, do którego chciał się udać. Był on dość dobrze znany w tej okolicy, gdyż dom szlachetnego Georgesa Marineta, bogatego i uczciwego kupca był domem osoby niezwykle szanowanej i poważanej, cieszącej się w tym mieście powszechnym szacunkiem. Każdy chciał z nim robić interesy, także Don Alejandro de La Vega, ojciec Diego, który właśnie w tym konkretnym celu wysłał swego jedynaka do tego francuskiego miasteczka.
Diego uważał, iż to będzie zadanie bardzo proste. Jego ojciec robił z panem Marinetem już niejeden raz interesy i obaj zawsze dobrze na tym wychodzili. Nie spodziewał się więc w tej sytuacji żadnych problemów. Prędko odnalazł szukany przez siebie dom i zapukał do jego drzwi. Otworzyła mu jakaś urocza dziewczyna. Była ta śliczna szatynka o niebieskich oczach, dosyć wysoka, niewiele niższa od Diego. Miała na sobie strój służącej, a jednak z jej oczu biła jakaś pańskość, przed która nawet młody de La Vega poczuł pewien respekt.
- Słucham pana? - zapytała dziewczyna.
- Dzień dobry - powiedział życzliwym tonem Diego - Czy zastałem pana tego domu, Georgesa Marineta?
- Nie, proszę pana. Ale jest jego żona. Proszę, może pan wejdzie?
Diego oczywiście chciał i skorzystał z zaproszenia. Zauważył jednak, że ta oto niezwykła, urocza i pełna godności osoba zrobiła się jakaś smutna, jak tylko wymówił nazwisko właściciela domu.
- Dlaczego panienka posmutniała? - zapytał z serdecznością w głosie - Co się stało? Czy pan Marinet ma się źle?
- Nie może mieć się ani źle, ani dobrze, kiedy rok temu zszedł z tego świata.
Odpowiedz dziewczyny go zaszokowała. Czego jak czego, ale takiej wieści się nie spodziewał. A więc dawny partner w interesach jego ojca nie żyje? To mu psuło wszystkie szyki. Bo skoro tak, to niepotrzebnie tu przyjeżdżał. I poza tym, to dlaczego ta dziewczyna tak płacze? Aż tak przejęła ją śmierć jej pana?
Nie zdążył jednak zapytać o nic więcej, ponieważ chwilę później rozległy się jakieś głośne krzyki:
- Kopciuszku! Kto to przyszedł? I dlaczego nie wprowadzisz go do salonu?!
Służąca, nazywająca się najwyraźniej Kopciuszek, bez słowa wprowadziła Diego do salonu, gdzie przebywała już jakaś kobieta w wieku czterdziestu lat, a z nią jakiś mężczyzna w wieku podobnym do Diego.
- Kim jest ten młody człowiek, Kopciuszku? - zapytała kobieta.
Kopciuszek dopiero teraz zorientowała się, że nie zdążyła się dowiedzieć tego tak ważnego szczegółu jak nazwisko gościa, ale co ciekawe, mężczyzna będący w salonie wraz z gospodynią, przyszedł jej z pomocą, mówiąc wesoło:
- Don Diego de La Vega! Przedstawiciel najbardziej szanowanej rodziny w całej Hiszpanii!
Jego głos i sposób mówienia wydawał się bardzo znajomy Diego. Przyjrzał się on więc uważnie mężczyźnie, po czym jego twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.
- No proszę, baron Christopher du Vallon! Kogo jak kogo, ale ciebie tu się nie spodziewałem, drogi przyjacielu!
Następnie obaj wpadli sobie w ramiona. Baron bowiem od dawna był jednym z czterech najlepszych przyjaciół Diego. Ten młody i dobroduszny, choć niekiedy zarozumiały i trochę nazbyt pewny siebie baron, był jednym z niewielu osób, które wiedziały, że Diego prowadzi podwójne życie i pomaga potrzebującym jako Zorro. Tak samo, jak młody de La Vega jako jeden z niewielu wiedział, iż baron jest tym słynnym Portosem, jednym z czterech wspaniałych muszkieterów, wykonujących we Francji podobne zadania, jakie on wykonywał w Hiszpanii. Dlatego spotkanie ich było nad wyraz dla obu przyjemne.
- Pani wybaczy mi ten poryw radości, ale nie moglem się powstrzymać na widok mego wiernego przyjaciela - powiedział Portos, wskazując gospodyni Diego - To pan Diego de La Vega. A to pani Anette Marinet, wdowa po nieodżałowanej pamięci panu Georgesa Marineta.
Kobieta podeszła do Diego i podała mu dłoń na powitanie. Diego ucałował ją delikatnie, a dama uśmiechnęła się serdecznie, po czym spojrzała groźnie na swoją służącą i powiedziała:
- A ty nie masz nic do roboty, tylko tu stać i się patrzeć? Lepiej już wracaj do swoich zajęć.
Kopciuszek skinęła jej głową na znak zgody, po czym wyszła z pokoju. Diego nie spodobał się ten sposób traktowania służącej, ale postanowił nie okazywać tego publicznie. Zamiast tego, prowadził rozmowę z kobietą, która chętnie podjęła z nim temat wspólnych interesów, a jeszcze chętnie jakieś pół godziny później, kiedy tylko wyczuła odpowiedni do tego moment, wprowadziła do salonu swoje dwie córki, Gryzeldę i Anastazję, aby niby to przypadkiem przedstawić je Diego. Ten od razu odkrył jej poczynania i domyślił się ich przyczyn i poczuł, że jeszcze chwila i będzie tutaj swatany wbrew swojej woli. Nie, żeby dziewczęta były jakieś bardzo brzydkie. Pod względem urody nie różniły się bowiem jakoś specjalnie od innych dam, jakie mijał na ulicy, gdy tu szedł, ale obie panny wydały mu się głupie i dość infantylne, na co wskazywał nie tylko fakt, jak na głupie i płytkie tematy umiały one rozmawiać, ale jeszcze to, w jaki sposób je prowadziły.
Nic więc dziwnego w tym, że Diego skorzystał z pierwszej nadarzającej się ku temu okazji, aby opuścić to gościnne domostwo wraz z Portosem.
- Pani wybaczy, ale muszę już iść - powiedział Diego - Muszę przemyśleć i omówić pewne ważne dla mnie sprawy z kilkoma ludźmi. Ale obiecuję, że przy najbliższej okazji złożę pani kolejną wizytę i powiem pani, co zdecydowałem na temat naszych wspólnych interesów.
Kobieta wydawała się bardzo zasmucona jego odejściem, podobnie jak i jej dwie infantylne córeczki, ale Diego nie zamierzał się dać ubłagać do tego, aby na dłużej pozostać w tym jakże gościnnym domostwie. Portos także wyszedł, mówiąc gospodyni, że ponieważ bardzo stęsknił się za swoim przyjacielem, to bardzo chce z nim porozmawiać i przypomnieć sobie stare czasy.
Jakąś godzinę później obaj przyjaciele siedzieli w gospodzie w towarzystwie swoich służących, Bernardo i Mousquetona, którzy podali im posiłek, po czym sami usiedli w kącie i zaczęli raczyć się własnym posiłkiem.
- A więc pan Marinet nie żyje - powiedział ze smutkiem w głosie Diego - To wielka szkoda. Nie wiem, jak mógłbym prowadzić interesy z tą kobietą, wdową po nim. Jej sposób mówienia jasno mówi, że ona nic się na tym nie zna. Jeszcze nie daj Boże wciągnie mojego ojca w jakieś problemy.
- Ja na twoim miejscu, nie wchodziłbym z nią w żadne układy - odparł na to Portos - A już na pewno nie finansowe. To podła osoba.
- To czemu samemu się z nią zadajesz?
Portos zachichotał rozbawiony i powiedział dowcipnie:
- No cóż... Lubie mieć towarzystwo, zwłaszcza płci przeciwnej.
- A już szczególnie, kiedy ta płeć przeciwna cię wychwala pod niebiosa, mam rację?
Portos ponownie zachichotał, lekko zawstydzony i odpowiedział:
- Widzisz, każdy ma swoje jakieś słabostki. A moje to dobre jedzenie, dobre wino i piękne kobiety, które mnie chwalą. Tak to bywa z niektórymi ludźmi, że jak tylko mogą, to lubią być chwaleni. Ale nie podoba mi się to, co ta kobieta robi. Jest czasami naprawdę okropna. Nie dość, że jest wręcz zachłanna na wszelkie dobra doczesne i bezmyślna w otaczaniu się zbytkiem, ale jeszcze, jakby tego było mało, pomiata swoją pasierbicą.
- Pasierbicą?
- No tak. Ta ślicznotka, która nazywają Kopciuszkiem.
Diego zaskoczony spojrzał na przyjaciela i zapytał:
- Kopciuszek? Chcesz powiedzieć, że to jej pasierbica?
- Tak, córka Marineta i jego pierwszej żony. Anette jej nienawidzi, za to wręcz hołubi swoje dwie okropne córeczki, które sama ma z poprzedniego związku. Im niczego nie odmawia, a Kopciuszka traktuje jak parobka.
- Chcesz więc powiedzieć, że Kopciuszek jest córka Marineta, a tamte dwie płytkie pannice już nie?
- Dokładnie tak.
Diego pomyślał przez chwilę. Teraz już wszystko zrozumiał. A więc to z tego powodu ta biedaczka tak się zasmuciła, kiedy tylko zapytał ją o jej ojca. A on się sam niczego nie domyślił. Poczuł, że mu z tego powodu głupio i chciałby móc to jakoś naprawić. Tylko jak? Ponieważ nie umiał niczego wymyślić w tym kierunku, zaczął wypytywać Portosa o Kopciuszka i jego dotychczasowe losy. Od niego więc dowiedział się o tym, że ta oto biedna dziewczyna przedwcześnie straciła matkę, a po kilku latach wdowieństwa jej ojciec, na swoje własne nieszczęście, poślubił tę oto wredną Anette, która była sama wdowa z dwójką córek. A po roku od ślubu sam zmarł i cóż... Ta podła kobieta pokazała swoje prawdziwe oblicze i zrobiła ze swojej pasierbicy służącą w jej własnym domu. Portosowi bardzo żal jest tej jakże uroczej dzieweczki i bardzo chciałby jej jakoś pomóc. Niestety, nie posiada aż tak bystrego umysłu jak jego przyjaciele i nie bardzo wie, co zrobić.
- Rozważałem zakręcenie się koło tej kobiety i przekonanie jej, aby pozwoliła Kopciuszkowi odejść, dlatego tak często u niej ostatnio bywam. Niestety, to chyba nic nie da, bo jeżeli nawet jeżeli Kopciuszek odejdzie, to niby dokąd pójdzie i co ta biedaczka ze sobą zrobi?
Diego zastanowił się przez chwilę. To rzeczywiście był problem i obawiał się, że w tym wypadku spryt Zorro na nic mu się tu nie przyda. Bo to nie jest sprawa w której mógłby machać szpadą i wykazać się walecznością. Ale przecież musiał coś zrobić. Tylko co?
Kiedy tak o tym rozmyślał, nagle na głównym rynku rozległ się jakiś dziwny dźwięk. Ktoś chyba grał na trąbce. Diego i Portos dobrze wiedzieli, że to oznacza, iż ktoś chce ogłaszać ważne orędzie, a ponieważ uznali, że może to być ciekawe, to podeszli do okna i wyjrzeli przez nie. Ujrzeli wówczas stojących na rynku kilku ludzi ubranych w stroje gwardii królewskiej, wokół których zebrał się spory tłum. Niektórzy ludzie siedzieli w oknach, podobnie jak dwaj przyjaciele i słuchali tego, co gwardziści mieli im do powiedzenia.
- Słuchajcie, słuchajcie! - zawołał głośno herold - Z rozkazu miłościwie nam panującego w tym mieście i jego okolicach księcia de Labaudan, zorganizowany zostaje w pałacu jutro wielki bal, na którym mile będą widziane wszystkie panny na wydaniu, gdyż młody książę, syn naszego pana ma się żenić i być może pośród nich wybierze sobie przyszłą żonę. Serdecznie zapraszamy na bal wszystkich tych, którzy mają ze sobą córki, siostrzenice, bratanice czy wychowanice na wydaniu, aby wraz z nimi przybyli jutro na bal, który rozpoczyna się już o godzinie szóstej wieczorem. Bal ten, co pragniemy tutaj zaznaczyć, będzie przede wszystkim balem maskowym. Maski zatem są mile widziane, aczkolwiek nieobowiązkowe.
Wszyscy wyglądali na niezwykle poruszonych i zainteresowanych tym, co mówił herold. Diego także się tym zainteresował, gdyż ledwie o tym usłyszał, od razu zaczął się nad czymś zastanawiać.
- Hmm... To ciekawe. Wielki bal u władcy tego miasta. Jutro. A na nim mają się zjawić wszystkie panny na wydaniu. Interesujące.
- Ale szkoda, że może wybrać tylko jedna też nasz książę - zachichotał Portos - Jakby tak został mormonem lub Arabem, to mógłby poślubić wszystkie. Tylko z drugiej strony, to chyba nie jest takie radosne. Bo wiesz, mieć tyle teściowych.
Diego zachichotał, rozbawiony jego słowami, a Portos rozglądał się dookoła całego placu, kiedy nagle dostrzegł na nim kogoś, kogo obecność tu go zaskoczyła.
- D’Artagnan! Na Bachusa! To przecież sam d’Artagnan!
Diego zaintrygowany wyjrzał przez okno ponownie i zapytał:
- Gdzie? Gdzie on jest?
- Tam, widzisz? W mundurze przy heroldzie? To on! To nasz przyjaciel!
Diego przyjrzał się i rzeczywiście dostrzegł ich wspólnego kompana, który to, pomimo zaledwie dwudziestu lat, zaszedł wysoko ze stanowiskiem porucznika i zastępcy kapitana gwardii pałacowej w tym mieście, na co wyraźnie wskazywał mundur oficerski, jaki nosił na sobie. Diego uśmiechnął się zadowolony, a potem nagle spojrzał na Portosa i powiedział:
- Przyjacielu, sprowadź tu naszego przyjaciela. Chyba mam pewien pomysł na to, jak można pomoc Kopciuszkowi. Ale sami możemy sobie nie dać rady. Więc przyda się nam wsparcie wiernego kompana.
Portos uśmiechnął się do niego serdecznie, po czym lekko ścisnął go za ramię i pobiegł wypełnić polecenie. Bernardo zaś zaintrygowany podszedł do swojego pana i zapytał go o coś na migi.
- Tak, Bernardo. Będziemy mieli zadanie do wykonania. I to będzie zadanie dla mściciela w masce.
Bernardo uśmiechnął się do swego pana niezwykle zadowolony, po czym z radością wykonał palcem znak Z w powietrzu, wydając przy tym z ust lekki świst. W ten oto, zrozumiały tylko dla nich dwóch sposób pokazał Diego, że oto nadszedł czas na to, aby wkroczył do akcji mściciel w masce.

***

Charles de Batz-Castelmore, nazywany pieszczotliwie d’Artagnan od nazwy rodzinnej wsi, w której przyszedł na świat, gdy tylko zobaczył Portosa, zaraz czule go uściskał, a gdy tylko dowiedział się, że Diego chce z nim rozmawiać, nakazał bez wahania żołnierzom, aby zajęli się swoimi obowiązkami, samemu zaś udał się do swojego wiernego przyjaciela z Hiszpanii. Diego uściskał go po bratersku, po czym zaprosił do swojego pokoju wraz z Portosem i powiedział mu o swoim planie pomocy osobie Kopciuszka. Jej historia także była d’Artagnanowi dobrze znana i dlatego nie trzeba go było w nią wtajemniczać.
- Paskudna kobieta z tej Anette - powiedział - Jeżeli więc będzie można jej w taki czy inny sposób dokuczyć, zrobię to z prawdziwą przyjemnością.
- Ale powiedz nam dokładniej, Diego, co zamierzasz zrobić - rzekł Portos.
- Zamierzam wprowadzić Kopciuszka na bal, żeby mogla poznać tam księcia i potem... No cóż... To, co będzie potem zależy już wyłącznie od niej i od niego.
- Rozumiem - uśmiechnął się wesoło d’Artagnan - Chcesz, żeby książę oraz nasza panna Kopciuszek pokochali się. Ale czy myślisz, że w jeden wieczór jest to możliwe?
- A dlaczego nie? Ile razy my byliśmy zakochani, a wszystko to przez jeden tylko wieczór? - odpowiedział Portos.
- Ale tamte miłości szybko mijały, przyjacielu.
- I cóż z tego? Ale wszystkie były piękne i wyjątkowe.
- A jak chcesz wprowadzić Kopciuszka na bal? - zapytał d’Artagnan Diego.
- Kupimy jej odpowiedni strój na bal, a następnie wprowadzimy ją na bal jako swoją wychowanicę.
- A jeżeli ktoś ją rozpozna? - zapytał Portos.
- Zapomniałeś, że to będzie bal maskowy? A więc będzie mogła mieć maskę na twarzy - rzekł na to d’Artagnan.
- Aha, to rzeczywiście ułatwia nam sytuację.
- Nie inaczej, Portosie. Przydaliby się tylko nasi przyjaciele, Atos i Aramis. Mogliby nam pomoc. Gdybyśmy tylko umieli ich sprowadzić.
- To nie będzie trudne. Oni są w mieście.
Diego i d’Artagnan spojrzeli z uwaga na Portosa, który uśmiechnął się wesoło do nich i odpowiedział:
- Atos przybywa tutaj w interesach, a Aramis poznał niedawno pewną miłą wdowę, która naucza teologii.
Mówiąc te ostatnie słowa, uśmiechnął się wymownie, dając do zrozumienia swoim przyjaciołom, jakież to lekcje ma na myśli, co oni oczywiście pojęli i lekko się uśmiechnęli. Cały Aramis. Nic się nie zmienił przez te wszystkie lata.
- Zatem sprowadźmy ich tutaj! Niech nam pomogą! - zawołał d’Artagnan.
Samo odnalezienie hrabiego Olivera de La Fere, nazywanego przez przyjaciół Atosem było stosunkowo prostym zadaniem i nie stanowiło większych trudności, gdyż ten trzydziestotrzyletni mężczyzna był raczej człowiekiem ustabilizowanym i wiodącym spokojne, zaplanowane życie i odnalezienie go w miejscu, gdzie według wiedzy Portosa miał prowadzić swoje interesy, stanowiło tak wielką łatwość jak wypatrzenie na niebie gwiazdy, jeśli niebo jest oczywiście tej właśnie nocy, gdy patrzysz na nie jest gwieździste. Atos rzeczywiście był w miejscu, w którym go Portos zaczął szukać i jak tylko dowiedział się, co sprowadza jego przyjaciela, bez wahania wstawił się w gospodzie, w której zatrzymał się Diego, aby omówić z nim jego plan działania.
Jednakże znalezienie Aramisa nie było już takie łatwe. Dyskretny zawsze, gdy w grę wchodziła kobieta, dwudziestopięcioletni kawaler Rene d’Herblay, niedoszły ksiądz jezuita, nie powiedział przyjacielowi, gdzie mieszka owa dama, z która on zawarł nieco bliższą znajomość i dlatego Diego i d’Artagnan trochę naszukali się go po całym mieście. Odnaleźli go przez czysty przypadek i to dopiero wieczorem, kiedy już nadszedł zmierzch i wydawało się, że go nie odnajdą. Z jednego domu bowiem usłyszeli nagle strzały, a potem ujrzeli, jak przez okno owego domostwa wyskakuje jakiś mężczyzna, na swoje szczęście ubrany i z tobołkiem w ręku, który bardzo zwinnie po dachach zeskakuje prędko na ziemię i to dosłownie tuż przy ich nogach. Zaraz potem z okna wysunął się jakiś człowiek z pistoletem w ręku, więc d’Artagnan i Diego szybko pochwycili uciekiniera i pociągnęli go za sobą w cień, zanim kula z broni palnej zdążyła dosięgnąć biedaka.
- Bardzo dziękuję za pomoc, szlachetni panowie - powiedział uciekinier.
Po glosie obaj przyjaciele od razu go rozpoznali.
- Ach, Aramisie. Zawsze taki sam. Ciągle jakieś kobiety są w twoim życiu - rzekł dowcipnym tonem d’Artagnan.
- I się dziwić potem, że nigdy nie zostałeś księdzem - dodał Diego.
Aramis spojrzał rozbawiony na swoich wybawców i mocno ich uściskał, gdy tylko obu rozpoznał.
- Jak miło mi was znowu widzieć. Ale uwierzcie mi, nie wiedziałem o tym, że ona ma męża. Słowo honoru. Powiedziała mi, że jest wdową, a ja głupi oczywiście w to uwierzyłem.
- Miałbyś ochotę zamiast wiecznie uciekać, zrobić coś pożytecznego? - rzekł na to nieco ironicznie d’Artagnan.
- Owszem, ale co konkretnie? - zapytał Aramis.
- Chodź z nami, a wszystko ci opowiemy - odpowiedział Diego.
Już po chwili cała trójka szła w kierunku gospody, gdzie miała omówić wielki plan Diego.

***

Następnego dnia, kiedy miał się odbyć bal, w każdym domu trwały wielkie przygotowania. W domu Kopciuszka także, gdyż biedna dziewczyna musiała już od samego rana pomagać macosze i swoim siostrom w przygotowaniach na bal. Musiała czesać im włosy, układać je w wymyślne fryzury, pomoc wcisnąć się w najbardziej eleganckie suknie i ładne buty, także sama nie miała nawet możliwości przygotować samą siebie na bal. Poza tym, Anette nawet nie przewidywała takiej możliwości, aby zabrać ze sobą pasierbicę, która uważała za swoją służącą, a co za tym idzie, osobę niezasługującą na to, aby mogla im towarzyszyć w pałacu.
Zgodnie z planem Diego, Portos przyjechał do macochy i jej córek, aby móc je zabrać na bal. Anette zgodziła się na tę propozycję, podobnie jak i na to, aby jego dwaj wierni przyjaciele, Atos i Aramis, oczywiście pod swoimi prawdziwymi nazwiskami, towarzyszyli jej córkom na balu, udając ich dalszych kuzynów. Jak to rzekł Portos, tylko tak obaj panowie mogli dostać się na bal, na czym im bardzo zależało, a czego nie mogli zrealizować z powodu braku kobiecych partnerek albo wychowanic. Kobieta zgodziła się bez wahania, gdyż myślała rozsądnie. Jeżeli nie uda się żadnej z jej córek podbić serce księcia, choć była przekonana, iż nie ma się w tej kwestii czego obawiać, to w razie czego dwaj rzekomi kuzyni jej córek mogą zostać jej małżonkami. Obaj byli bogaci i ich nazwiska nie były byle jakie, a poza tym przecież owa zgoda na towarzyszenie ich córkom obu panów zobowiązuje już do czegoś. Dlatego cała szóstka pojechała na bal, zostawiając biedną dziewczynę nazywaną Kopciuszkiem samą w domu.
Kiedy tylko zniknęli oni z pola widzenia, pasierbica Anette nie wiedziała, co ma zrobić. Usiadła w oknie i zaczęła patrzeć na pałac, pocieszając sama siebie, że nie ma czego żałować, bo bal na pewno będzie nudny. Nie wierzyła jednak samej sobie i zrozpaczona odeszła od okna, gdy nagle ktoś przez to samo okno wszedł do domu. Dziewczyna go nie zauważyła, bo stała odwrócona do niego plecami, a w dodatku mówiła:
- Na co ja w ogóle liczyłam? Że uda mi się być na tym balu? Jestem chyba bardzo głupia.
- Byłabyś głupia, panienko, gdybyś się poddała - odpowiedział jej nieznajomy przyjaznym głosem.
Dziewczyna odwróciła się przerażona przodem do intruza i zobaczyła, że jest on ubrany na czarno, na głowie ma sombrero, a górna część twarzy zasłania mu maska. Przerażona myśląc, że to włamywacz, chwyciła za patelnię i zawołała:
- Kim jesteś, łotrze?! Nie zbliżaj się, bo pożałujesz!
- Spokojnie, droga panno - powiedział do niej życzliwym tonem nieznajomy - Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Zorro.
Kopciuszek opuściła patelnię na podłogę, a jej twarz ozdobił uśmiech.
- Zorro? Czyżby ten Zorro, o którym krążą już legendy? Ojciec opowiadał mi o nim, zanim umarł. Był w Hiszpanii kilka razy i miał kiedyś okazję zobaczyć go w akcji. Ale co pan tu robi tutaj, we Francji?
- Przebywałem w okolicy i dowiedziałem się o tym, że podobno jakaś urocza dama nie może iść na bal z powodu podłej macochy. Uznałem, że nie mogę tego tak zostawić i postanowiłem jej pomóc.
- Ale w jaki sposób chce pan to zrobić?
- To nie będzie takie trudne, ale musi mi panienka zaufać. Obiecuję, że pani tego nie pożałuje. I kto wie? Może wyniknie z tego coś pozytywnego i wpłynie na całe panienki życie. A jeśli nawet i nie, to przynajmniej choć trochę to życie pani się poprawi i spełni pani swoje marzenie. Będzie pani na balu. Więc jak?

***

Bal właśnie się rozpoczynał. Porucznik d’Artagnan z pomocą swoich dwóch wiernych zastępców, którymi byli przysłani tu z Hiszpanii sierżant Garcia i kapral Reyes, przyjmował gości, witając ich serdecznie i życząc im bardzo miłej zabawy. Dzielny muszkieter wypatrywał wśród nich przyjaciół i w końcu ich dostrzegł, jak towarzysza oni pani Anette i jej córkom. Wszystkie trzy były bez masek, ponieważ uważały, że te odbierają światu wiedzę o ich rzekomo nieziemskiej urodzie. Młody muszkieter ukrył przed kobietami fakt znajomości ich towarzyszy, ale delikatnie mrugnął do swych kompanów okiem.
- Jest już Diego? - zapytał po cichu go Atos, kiedy Gryzelda, prowadzona pod ramie przez niego akurat spojrzała w inna stronę.
- Jeszcze nie - odpowiedział d’Artagnan.
Trzy pary wkroczyły na salę balową, gdzie gospodarz, którym był stary książę witał serdecznie ich wszystkich i próbował zainteresować swojego syna, młodego i przystojnego osiemnastolatka, szatyna o niebieskich oczach, który nie wydawał się być zbytnio zachwycony całym tym balem i przymusowym szukaniem mu żony. Ale ponieważ ojcem był władcą nie tylko tego miasta, lecz też i jego losów, a poza tym i tak poszedł mu na rękę, pozwalając mu wybrać sobie żonę pośród różnych panien, a nie zmuszając go do poślubienia takiej, która sam wybrał, ostatecznie to, co otrzymał docenił i postanowił wybrać sobie tę jedną jedyną pośród dam na balu. Nie był to jednak prosty wybór, prawie wszystkie panny były w maskach, więc nie mógł nawet im się dobrze przyjrzeć, a te bez masek też mu się nie wydawały jakoś specjalnie atrakcyjne oraz interesujące. Poza tym, podchodził do wielu panien, po czym próbował je zagadać, ale kiedy tylko odkrywał, jak płytkie to dziewczyny, szybko je porzucał i kontynuował swoje poszukiwania tej jednej jedynej.
Wtem do sali wkroczyła kolejna para. Byli nią młody człowiek w eleganckim stroju oraz bardzo urocza szatynka o niebieskich oczach. Oboje nosili na twarzach maski.
- Szanowny pan markiz de Carabas i jego siostra, panna Gabriella - oznajmił głośno herold.
Książę zaintrygowany zwrócił uwagę na nowo wchodzących, po czym lekko się uśmiechnął. Panna miała na sobie przepiękną błękitną suknię na sobie, a to był ulubiony kolor księcia. Dodatkowo nie znał tego nazwiska, którym posługiwał się nowy uczestnik balu, dlatego uznał, że chyba ma do czynienia z osoba spoza ich miasta i jego okolic. A że coś nowego nas zawsze bardziej intryguje niż to, co już znamy, postanowił bliżej się przyjrzeć nowym gościom. Bardzo zainteresowany podszedł do nich, mówiąc:
- Bardzo miło mi państwa tutaj powitać, choć wydaje mi się, że nie jesteście z tych stron.
- Istotnie, nie jesteśmy - odpowiedział markiz de Carabas, delikatnie kłaniając się księciu - Pochodzimy z dalekich stron, choć mamy tutaj swój dom.
Książę spojrzał na markiza, a potem na jego siostrę i wtedy nagle poczuł, że coś się z nim stało. Kiedy tylko ujrzał jej błękitne oczy, poczuł, jakby piorun go w samo serce uderzył. Zadrżał lekko, serce mu zaczęło mocno w piersi bić, a ponadto przez całe jego ciało przeszły pozytywne dreszcze. Nigdy nie czuł czegoś takiego, co poczuł teraz do tej nieznajomej. Zachwycony ucałował jej dłoń i zapytał:
- Jak pani ma na imię, piękna maseczko?
- Gabriela - odpowiedziała mu dziewczyna z uśmiechem na twarzy - Miło mi pana poznać, książę Hubercie.
- Czy mogę porwać panu siostrę? - zapytał książę, który istotnie nosił to jakże szlachetne imię.
- Słucham?
- Do tańca.
- Ależ naturalnie.
Zadowolony książę Hubert poprosił do tańca Gabrielę i już po chwili zabawa się zaczęła. Najpierw tylko oni tańczyli na środku sali, a wszyscy inni obserwowali ich z uwagą, zastanawiając się, kim tez może być owa tajemnicza nieznajoma i jej brat. Potem do zakochanych dołączyli kolejni uczestnicy balu, ale nikt nie tańczył tak wspaniale jak książę i jego urocza partnerka.
Kiedy tylko nastąpiła przerwa od tańców, książę Hubert zaprosił swoją nową znajoma na spacer po pałacu i jego ogrodzie. Podczas spaceru oboje rozmawiali ze sobą, nawet nie spostrzegając się, kiedy zaczęli rozmawiać w taki sposób, jakby się oboje znali już od dawna, tak bowiem doskonale się ze sobą dogadywali. Gabriela uśmiechała się do niego cały czas, słuchając uważnie tego, co on mówił do niej, a potem sama z radością mu opowiadała o tym, co lubi i jakie ma podejście do życia, które było bardzo podobne do jego.
- Ja wiem, że ten bal ma mi pomoc wybrać sobie przyszłą żonę, ale jakoś nie umiem się oprzeć pokusie, że trochę jestem sprzedawany jak zwierzę na targu.
Gabriela skinęła delikatnie głową na znak, że się z nim zgadza i odparła:
- Tak, rozumiem cię. Pomimo bycia kimś, nie jesteś tak naprawdę całkowicie panem swojego losu.
- Nie inaczej. Przykładowo muszę poślubić jedynie właśnie taką dziewczynę, która zaaprobuje mój ojciec.
- Rozumiem. I musisz też znosić humory osoby, pod której opieką jesteś.
- Nie możesz się kształcić tak, jak tego chcesz.
- Nie możesz realizować swoich marzeń i pasji, jeśli nie otrzymasz zgody.
- Czasami to życie jest takie, jakby się było...
- W pułapce?
Książę Hubert spojrzał na Gabrielę i uśmiechnął się do niej delikatnie, a ta mu odwzajemniła uśmiech. Oboje poczuli, że doskonale ze sobą się rozumieją. Zanim więc zdążyli się obejrzeć, ponownie tańczyli na środku sali, potem znów gdzieś się przeszli i rozmawiali, nie dostrzegając, że ich zachowanie wzbudza powszechne zainteresowanie i mieszane uczucia. Ojcowie, matki i opiekunowie innych pań na wydaniu mieli pretensje do starego księcia, że jego jedyny syn zajmuje się tylko i wyłącznie tą tajemniczą dziewczyną w masce, a nie ich podopiecznymi. Jednak stary książę, zadowolony z tego, że jego syn zainteresował się wreszcie kimś i to w dodatku kimś z szeregu osób, które zaprosił na bal, nie zamierzał przejmować się tym gderaniem, mówiąc tylko:
- Bardzo mi przykro, ale nie obiecywałem, że mój syn będzie interesował się każdą z panien tu obecnych. Poza tym i tak nie mógłby tego zrobić, chyba, żeby w tej kwestii wcześniej zmienił wyznanie na jakieś bardziej swobodne w tej kwestii.
Jego żart rozbawił część gości, choć niestety nie wszystkich.
A co do tajemniczego brata tajemniczej Gabrieli, podszedł on potajemnie do Atosa, Portosa i Aramisa, popijających sobie na osobności szampana, a następnie szepnął do nich:
- Wygląda na to, że jak na razie wszystko idzie dobrze.
- Mówiłem wam, jeden wieczór może naprawdę rozpocząć piękną miłość - rzekł na to zadowolony z siebie Portos.
- Ale rozpocząć to jedno. Trzeba potem jeszcze o to uczucie zadbać - odparł na to Atos.
- A to już pozostawmy naszym zakochanym - dodał Aramis - Myślę, że oni sami sobie doskonale w tej kwestii poradzą.
Tajemniczy markiz de Carabas, w którym to na pewno łatwo dało się poznać Diego, uśmiechnął się wesoło i patrzył uważnie na ponownie tańczących ze sobą księcia Huberta i podopieczną mściciela w masce, w której to z kolei bez żadnych trudności można rozpoznać Kopciuszka.
Nagle radosny bal przerwało wybicie północy na wieży zegarowej tuż przed pałacem. Gabriela vel Kopciuszek zrozumiała, że musi już wracać. Zgodnie z tym, co jej powiedział Zorro, bal kończył się właśnie niedługo po północy. Jeżeli więc chce ona zdążyć przed macochą i siostrami, to musi o tej godzinie opuścić pałac. Z przerażeniem więc spojrzała na Diego, który wypatrzył jej spojrzenie i lekko skinął głową, dając jej znać, że oto nadeszła kolej na opuszczenie pałacu. Dziewczyna nie była z tego powodu zadowolona. Tak cudownie się tańczyło, spacerowało, jak i też rozmawiało z księciem. Spędziła z nim cudowne pięć godzin i nie chciało jej się tego kończyć, jednak skoro taka była potrzeba, nie mogła postąpić inaczej.
- Muszę już iść, mój książę - powiedziała, wysuwając dłoń z jego dłoni.
- Zaczekaj, proszę, jeszcze trochę! - zawołał książę, robiąc krok w jej stronę - Przecież bal się kończy dopiero za dwadzieścia minut.
- Nie mogę, mój drogi. Mój brat już odjeżdża i ja muszę wracać z nim.
- Ukochana, zostań! Proszę!
Dama jego serca, bo niewątpliwie już nią była, nie mogla jednak czekać, gdyż Diego już dawał jej znaki, aby uciekała i sam skierował się ku wyjściu. Gabriela vel Kopciuszek dołączyła szybko do nich, po czym oboje wybiegli z sali, a potem ruszyli biegiem w kierunku schodów głównych, prowadzących do ich powozu.
Książę patrzył przez krótką chwilę w szoku, kiedy to zobaczył, po czym nagle ocknął się z marazmu, w jaki popadł i zawołał:
- Nie! Gabrielo! Straże, zatrzymajcie ich!
Pierwsi rzucili się w pościg za uciekinierami Garcia i Reyes, jednak zanim zdążyli dobiec do ściganych, wpadli na nich pozostali strażnicy, którzy ich albo nie zauważyli, albo liczyli na to, że zdołają ich wyprzedzić i jako pierwsi pochwycić piękną nieznajomą i jej brata. W wyniku tego zderzenia, wszyscy przewrócili się na schody, ale Garcia, który upadł najbliżej Kopciuszka, zdołał złapać ją za prawą stopę. Dziewczyna pisnęła przerażona i szarpnęła stopą, w wyniku czego nasunięty na nią pantofelek pozostał w dłoni sierżanta, a dziewczyna na wpół bosa uciekła w towarzystwie swojego brata. Garcia widząc, że nie zdołał jej złapać, a jego łup jest tak niewielki, zaczął krzyczeć na żołnierzy, aby szybko się pozbierali i łapali te, która im chciała uciec. Nic mu to jednak nie dało, ponieważ zamiast się zbierać jeden po drugim, wszyscy próbowali zrobić to naraz, co doprowadziło do tego, że się jeszcze raz czy dwa na siebie poprzewracali, zanim wreszcie stanęli na równe nogi. A kiedy już tego dokonali, Diego i Kopciuszek zdążyli już odjechać i zniknąć w mroku nocy.
D’Artagnan, który wszystko obserwował z bezpiecznej kryjówki, uśmiechnął się delikatnie, rozbawiony tym widokiem. No cóż, straże pałacowe na prowincji to jednak nie był ten sam poziom przeciwników, co ludzie kardynała Richelieu, ich największego, a zarazem najbardziej cenionego wroga. Te tutaj straże to były po prostu jakieś ofermy. Tym lepiej, łatwiej będzie z nimi w razie czego walczyć.
Z tymi myślami, wrócił na salę i potajemnie podszedł do Atosa, Portosa oraz Aramisa, którzy na chwilę pozostawili swoje panie same, aby dopić szampana.
- W porządku, już uciekli - powiedział cicho, mijając ich i udając, że wcale do nich nie szedł.
Trzej wierni przyjaciele uśmiechnęli się zadowoleni. A więc wszystko szło zgodnie z ich planem. Teraz wszystko w rękach księcia. Jeśli pokochał on ich małą podopieczną, na co zresztą liczyli, to z całą pewnością zrobi wszystko, aby się z nią znowu spotkać. A oni już mu w tym pomogą, choć Aramis uważał, że książę sam sobie z tym poradzi.
- Poprowadzą go skrzydła miłości.
Tymczasem Diego odwiózł Kopciuszka aż po sam jej dom. Dziewczyna się ucieszyła widząc, iż nie ma pod nim powozu jej macochy i sióstr, a więc zdążyli.
- Dziękuję panu bardzo, senior Zorro - powiedziała uradowana i ucałowała go czule w policzek.
Diego uśmiechnął się do niej wesoło i rzekł żartobliwie:
- Czy książę nie będzie o tego buziaka zazdrosny?
- Ależ skąd. Wszak to objaw jedynie przyjaźni - odpowiedziała na to panna Gabriela vel Kopciuszek - A poza tym, nie wiem, jak mogę dziękować panu za to, że mi pan tak pomógł? Dzięki panu byłam na balu i zakochałam się. Tylko... Tylko co dalej?
- Dalej wszystko zależy od księcia - wyjaśnił Diego - Jeśli pannę pokochał, to na pewno będzie panny szukał. A wtedy tajemniczy mściciel w masce pomoże mu cię znaleźć. A potem będziecie już żyli długo i szczęśliwie.
Kopciuszek uśmiechnęła się do tajemniczego swego pomocnika, po czym z zadowoleniem wysiadła z powozu, dopiero teraz przypominając sobie, że nie ma na prawej stopie pantofelka.
- Ojej! Zapomniałam, że pan sierżant zerwał mi pantofelek ze stopy.
- Nic nie szkodzi. W sumie to nawet lepiej - odpowiedział Diego - Książę w ten sposób będzie miał ułatwione zadanie. Co prawda, zakochani nie mogą mieć za łatwo, ale już nie znęcajmy się nad nim za mocno. I tak będzie musiał się jeszcze trochę pomęczyć, zanim panią znajdzie.
Kopciuszek uśmiechnęła się, przyznając mu rację, po czym pożegnała Diego i pobiegła do domu, aby się szybko przebrać i ukryć w bezpiecznym miejscu drugi pantofelek i suknię. Diego zaś odjechał od jej domu, po czym dotarł do posiadłości jednego bogatego mieszczanina. Gdy tam już był, zeskoczył prędko na ziemię, a potem podbiegł do drzwi i zapukał do nich. Otworzył mu je Bernardo.
- Wszystko się udało - powiedział do niego Diego zadowolonym tonem.
Sługa uśmiechnął się do niego i wpuścił go do środka. Diego wbiegł do domu i Bernardo szybko zamknął za nim drzwi. Młody Hiszpan na uboczu szybko zdjął z siebie elegancki strój i nałożył ponownie strój Zorro, a maskę na twarzy zastąpił maską mściciela w czerni. Na głowę założył swoje sombrero i zadowolony szybko przypasał szpadę do boku.
- Dobrze, a teraz do naszego gospodarza.
Razem z Bernardo zeszli do piwnicy, gdzie siedzieli czterej ludzie, grający w karty i pilnujący właściciela domu i jego służbę, którzy to leżeli mocno związani i zakneblowani w kacie pomieszczenia.
- W porządku, chłopaki. Wszystko się udało - powiedział Zorro.
Strażnicy gospodarza i jego wiernych lokajów, którymi byli Grimaud (sługa Atosa), Mousqueton (sługa Portosa), Bazin (sługa Aramisa), oraz Planchet (sługa d’Artagnana), zerwali się na równe nogi i zaczęli meldować, że wszystko tutaj też było w porządku i nikt nie planował ucieczki. Potem rozwiązali gospodarza i jego ludzi. Zorro uśmiechnął się wówczas, rozbawiony tym widokiem i rzekł:
- Bardzo uprzejmie dziękuję za pożyczenie nam powozu na czas balu. I przy okazji przepraszam za niedogodności. Proszę, mam nadzieję, że to zrekompensuje panu ewentualne przykrości.
Po tych słowach, rzucił on mieszczaninowi dobrze wypchaną sakiewkę, którą ten sprawnie złapał. Jeżeli miał dotąd jeszcze jakieś pretensje do Zorro o to, że ten mu nie pozwolił jechać na bal i zarekwirował jego powóz, to teraz zapomniał o tym i odpowiedział, że nie ma żadnego problemu.
- Doskonale, tylko proszę pamiętać. Nas tu nie było. Niech pan o tym lepiej pamięta, bo inaczej znowu będę musiał pana odwiedzić i wtedy nie będzie już tak wesoło jak obecnie.
Po tych słowach, wyjął szpadę i wyciął jej ostrzem na ścianie sporą literę Z, a następnie schował broń do pochwy, dał znak służącym muszkieterów, aby wyszli z piwnicy i opuścił ją razem z nimi.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 21:42, 29 Lis 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 11549
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 11:33, 28 Lis 2024    Temat postu:



***

Następnego dnia już całe miasto żyło wydarzeniami z wczorajszego balu, a szczególnie jednym konkretnym. Praktycznie wszyscy ludzie, którzy brali udział w tej słynnej zabawie opowiadali o tym, jak to książę Hubert zakochał się nagle i zupełnie niespodziewanie w tajemniczej nieznajomej, która przybyła tu ze swoim bratem i potem tak nagle zniknęła, nie zostawiając nawet miejsca swego pobytu, co już szczególnie wydawało się niezwykłe. Jeżeli ta dziewczyna chciała zostać w najbliższej przyszłości odnaleziona przez księcia, co wydawało się raczej logiczne, to powinna zostawić mu jakiś ślad. Ona jednak tego nie zrobiła. Tylko po prostu uciekła bez słowa. Ot tak, po prostu. I nic więcej. Dziwne.
Panie plotkowały, że ta panna to musi być jakąś bardzo niezwykła, albo może wręcz szalona. Dodatkowo, pomimo tego, iż jej twarz była zakryta maską, to każda przedstawicielka płci pięknej była zdania, że tajemnicza Gabriela na pewno jest niesamowicie brzydka, bo niby dlaczego nosiła cały czas maskę na twarzy? Musi ukrywać pod nią jakąś niesamowitą szpetotę. Oczywiście panie w swojej krytyce zapomniały, iż one same w większości także nosiły maski podczas balu, a jakoś o brzydkie same siebie nie uznawały.
Podobne plotki dotarły również do domu Kopciuszka. Jej macocha oraz dwie siostry były święcie o tym przekonane. Ich podopieczna i służąca jednocześnie jako jedyna nie wypowiadała się na ten temat, bo nie mogla tego zrobić. Gdyby tak powiedziała cokolwiek o tym, to by się zdradziła, że była na balu pomimo tego, iż nie zabrano jej tam. A nie mogla tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Pomimo to, kiedy tylko zostawała sama, zamykała oczy i wzdychała lekko, wspominając ukochanego z balu i cudownie spędzony tam czas. Nie wiedziała niestety, że to ostatnie, mimo jej usilnych starań, nie pozostawało całkowicie niezauważone, choć jak na razie nie wzbudziło większych podejrzeń u domowników.
Książę tymczasem myślał cały czas o swojej ukochanej. Nie mógł zapomnieć o niej, o jej uśmiechu, o jej czarujących oczach i pięknych włosach. Niesamowicie go to dręczyło, kim ona jest i dlaczego tak nagle zniknęła. Bardzo chciał ją znaleźć i wiedział, że zrobi, co w jego mocy, aby tak się stało. Jego ojciec, zadowolony, że jego syn przestał interesować się tylko nauką i książkami i naprawdę zainteresował się jakąś uroczą panną i postanowił z nią założyć rodzinę, rozkazał pomagać mu w tych poszukiwaniach. Ogłosił także, że w czasie balu książę Hubert zakochał się w tajemniczej nieznajomej, która zgubiła pantofelek, uciekając z przyjęcia i jest to jedyny dowód rzeczowy dowodzący jej pochodzenia i tożsamości. Dodał też coś, co już nie do końca spodobało się jego synowi.
- Ogłasza się publicznie, wszem i wobec wszystkim i każdemu z osobna, że nasz syn, książę Hubert poślubi tę dziewczynę, która jest prawna właścicielka tego pantofelka i która nosiła go podczas balu.
Książę nie był zadowolony z tej decyzji, podobnie jak marszałek dworu, który przypomniał swojemu panu:
- Ale Wasza Miłość, ten pantofelek może pasować na różne dziewczęta.
- A to już jego problem - mruknął złośliwie stary książę - Ja mam swoje lata i wiecznie żyć nie będę. Mój syn pięknie postępuje, dbając o rozwój duszy i rozumu i ja zabraniać mu tego nie zamierzam, ale chcę doczekać się wnuków, zanim już całkiem zniedołężnieję. Hubert musi więc się bardzo szybko ożenić i mieć swoich następców, bo ani się obejrzy, to będzie już na to wszystko za stary. Niech więc, jeśli naprawdę kocha tę uroczą dziewczynę w masce, trochę się pospieszy.
Książę Hubert nie był zadowolony z tego pospiechu, ale wiedział, kogo może poprosić o pomoc. Porucznika d’Artagnana. Ostatecznie zawsze jak dotąd mógł na nim polegać i czuł, że teraz też tak będzie. Poszedł więc do niego i opowiedział mu o swoim kłopocie. Porucznik, nie zdradzając jednak, że dobrze wie, kim jest jego ukochana i że wie, gdzie jej szukać, odpowiedział:
- Jak dla mnie, Wasza Wysokość, sprawa jest niezwykle prosta. Jeżeli macie, panie, w ręku pantofelek, to musicie się dowiedzieć, w którym miejscu miasta on został wyprodukowany i komu sprzedany. Zakładam, że to wyjątkowe buciki i nie będzie tak trudno znaleźć osobę, która je kupiła.
Książę przyznał, iż to rzeczywiście świetny pomysł i drugiego dnia po balu od razu udał się w towarzystwie porucznika, Garcii i Reyesa szukać osoby, która dla jego tajemniczej ukochanej stworzyła ten pantofelek. Poszukiwania trwały już jakiś czas, bo okazało się, iż buciki były wyjątkowe pod każdym względem i nikt nie mógł rozpoznać w nich swojego dzieła. Dopiero jedna starsza pani rozpoznała je i zadowolona powiedziała:
- Tak, to moja robota. Doskonale to pamiętam. Kupił je ode mnie jakiś młody pan w masce balowej. Towarzyszyła mu piękna dziewczyna, szatynka, ubrana w niebieską suknię.
- Czy widziała pani twarz tej damy? - zapytał książę.
- Przez chwilę, bo maska zsunęła się jej z twarzy i mogłam ją zobaczyć. Była przepiękna, zupełnie podobna do nieboszczki, pierwszej pani Marinet.
- Pierwszej pani Marinet?
- Tak. Bo teraz nie żyje też pan Marinet, a jego domem rządzi obecnie jego druga żona i jej córki. Ale wiem, że żyje z nimi również córka pana Marinet oraz jego pierwszej małżonki. Dawno jej nie widziałem, ale gdybym miała oceniać, to by ona wyglądała właśnie tak, jak ta panienka od pantofelka.
Książę zadowolony uśmiechnął się do kobiety i zadowolony zapłacił jej dużą sakiewką za wiadomości, po czym ruszył szybko w kierunku domu Marinet. Wieść o tym prędko dotarła do pani Anette, która to dowiedziała się od jednej ze swoich sąsiadek, jakiego gościa będzie niedługo miała. Oczywiście natychmiast kazała się uszykować swoim córkom na spotkanie z tak dostojnym gościem, a Kopciuszkowi szybko zejść z oczu im wszystkim. Słyszała już wcześniejszą deklarację władcy ich miasta i domyślała się, co sprowadza do nich księcia. Rzecz jasna, nie miała do tego pewności, aby uważać, że w jej domu jest tajemnicza nieznajoma, ale to nie posiadało dla niej żadnego znaczenia. Skoro książę szuka tu swej ukochanej, tym lepiej. Może lepiej przyjrzy się jej córkom i wybierze jedną z nich na żonę?
Kiedy następca tronu w towarzystwie swoich trzech kompanów przekroczył progi jej domu, Anette wręcz z ogromnym uniżeniem kłaniała się księciu i mówiła, jak wspaniały to dla niej jest zaszczyt, że on chce osobiście do niej zawitać. Hubert jednak nie był wcale tym, co mu ona mówi zainteresowany, tylko oznajmił jej:
- Wiem, że zachodzi podejrzenie, iż właśnie w tym domu mieszka ta panna, która tańczyła ze mną na balu. Chciałbym ją odnaleźć, jeżeli ona tu jest.
Macocha zapewniała, że książę się nie myli i uważa, że jest to jedna z jej tak pięknych i uroczych córek, a na pytanie o pasierbicę odparła, iż nigdy jej nie miała i nie wie, skąd takie plotki. Książę nie dowierzał jej, a ona robiła wszystko, aby go przekonać do tego, że mówi prawdę. Nie zauważyła, iż ukryta na półpiętrze osoba, której istnienia się ona wypierała, wszystko dobrze słyszy i zachwycona wzdycha na widok swego ukochanego. Bardzo chciała wybiec z kryjówki i powiedzieć mu to, kim jest i co do niego czuje. Poczuła jednak, że musi to zrobić w odpowiedni sposób, inaczej on jeszcze jej nie rozpozna. Musiała mu pokazać drugi pantofelek, aby mieć dowód na to, że mówi prawdę. Pobiegła więc do swojego pokoju i tam doskoczyła do skrzyni z pamiątkami po swej matce. Zaczęła w nim szukać swego cennego skarbu, ale nie było go tam.
- Tego szukasz, mała żmijo? - usłyszała za sobą nienawistny głos.
Obejrzała się za siebie i zauważyła Gryzeldę z jej pantofelkiem w reku. Na twarzy tej kreatury malowała się złośliwość i triumf.
- Matka miała rację, że zachowujesz się jakoś dziwnie od czasu, kiedy ci nie pozwoliłyśmy pójść na bal. Kazała mi sprawdzić twój pokój, gdy tylko będzie ku temu okazja i zobacz, co w nim znalazłam jakieś dwie godziny temu. Gadaj, komu go ukradłaś, sieroto?!
- Nikomu. On jest mój - odpowiedziała Kopciuszek ze złością.
- Naprawdę? To ciekawe - odparła złośliwie Gryzelda - Matka nie będzie tym zachwycona, zapewniam cię. Ale przecież nie musi o tym wiedzieć. To może w końcu zostać między nami.
Kopciuszek patrzyła na nią zdumiona, nie wiedząc, co siostra ma na myśli.
- Pomyśl tylko. Pokażę księciu ten pantofelek i powiem, że jest mój i że to ja z nim tańczyłam na balu. Jest głupi i da się na to nabrać. Ty będziesz siedzieć cicho i nic nie powiesz. W zamian ja cię zabiorę i załatwię ci dobrą pracę w pałacu. Dużo lepsza niż tutaj. No co? To chyba uczciwa oferta. Decyduj się, bo lepszej i tak ode mnie nie dostaniesz.
Dziewczyna, dotąd pozwalająca na to, aby nią pomiatano, teraz straciła już cierpliwość. Coś w niej pękło. Spojrzała groźnie na siostrę i odparła:
- Nie ma mowy! Nie będę milczeć! Zresztą i tak ci to nic nie da! Ty masz za duże stopy! Nie zmieścisz w nie tego pantofelka! On pasuje na mnie, bo jest mój!
Gryzelda zrozumiała, że Kopciuszek miała racje. Ona sama łudziła się, że jej stopa może jednak wejdzie do pantofelka, pomimo tego, iż dwie godziny temu, nim ten kocmołuch się zorientował, że nie ma jej własności w kufrze, ona zabrała go do swojego pokoju i próbowała przymierzyć. Nic to nie dało. Jednak Gryzelda, choć jeszcze nie straciła w tamtej chwili złudzeń, już wtedy przygotowała sobie plan awaryjny. Przemalowała swoje pantofelki, o prawie dwa numery większe od tych, aby wyglądały jak ten znaleziony przez Jego Książęcą Wysokość. Pewnie już wyschły. Można było więc przeprowadzić małą podmiankę, rzecz jasna, jeśli próba wciśnięcia stopy w oryginał nie dałaby rezultatu.
- W sumie racja. Masz, weź go sobie. Nie jest mi potrzebny.
To mówiąc, rzuciła dziko w Kopciuszka jego pantofelkiem, po czym wyszła z pokoju i zamknęła go klucz. Zadowolona słuchała przez chwilę, jak jej siostra ze złością wali pięściami w drzwi i krzykiem domaga się wypuszczenia. Zachichotała podle i poszła do swojego pokoju, po czym zabrała swoje buty. Miała rację, już one wyschły. Zadowolona zeszła potem na dół, gdzie jej matka próbowała ciągle utwierdzać w przekonaniu księcia, że skoro nie Anastazja, to może Gryzelda jest tą, której następca tronu szuka.
W tej samej chwili Garcia i Reyes, ku wielkiemu rozbawieniu d’Artagnana, próbowali bez żadnego skutku wcisnąć na wielką stopę Anastazji pantofelek. Nasz dzielny muszkieter wiedział bardzo dobrze, że to nie może być właścicielką tego pantofelka, ale nic nie mówił, czekając na rozwój wydarzeń.
Gryzelda widząc, iż jej siostra załamana poddaje się, powiedział:
- To może teraz ja, co?
I zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek odpowiedzieć, usiadła na krześle przed Garcia i Reyesem, po czym pozwoliła, żeby zaczęli nakładać na ich stopę bucik. Ale nim zdążyli zrobić to do końca, dziewczyna krzyknęła udając, że widzi mysz. Machnęła mocno stopą i pantofelek przeleciał tuz nad jej głową do kąta. Gryzelda lekko jęknęła i udając, że przeprasza, wstała i podeszła do pantofelka. Szybko, aby nikt tego nie zauważył, schowała go za piec, pod którym leżał i wyjęła zza dekoltu ten swój, po czym zadowolona powróciła na krzesło. Garcia i Reyes ponownie nałożyli jej bucik na stopę i tym razem wszedł bez trudności. Anastazja jęknęła w szoku, a pani Anette była zdumiona, ale też niezwykle zadowolona. Dwaj żołnierze bardzo się zdziwili tym odkryciem, a jednocześnie odetchnęli z ulgą, że wreszcie im się udało znaleźć narzeczoną księcia.
- Wasza Wysokość, wygląda na to, że to ona - powiedział Garcia.
Książę Hubert patrzył z niedowierzaniem na to, co widzi. Nie chciał wierzyć w to, co widzi. To niemożliwe, aby to brzydactwo miało być tą, która pokochał. To niemożliwe. W żaden sposób to nie może być prawda.
D’Artagnan też był tego pewien. Nie mógł jednak nic powiedzieć. Nie mógł wszak wygadać się, że wie, kto jest właścicielem pantofelka, bo gdyby tak zrobił, to wtedy musiałby się przyznać do kontaktów z bandytą Zorro. Nie wiedział, jak by się na to zapatrywał jego obecny przełożony. Wolał nie ryzykować życia swego ani swoich przyjaciół. Poza tym, kto wie, co zdemaskowana Anette zrobi biednej pasierbicy, jeżeli jej plany nie zostaną zrealizowane? Bo to, że przez nią ukochana księcia Huberta się nie mogła tu pojawić, było więcej niż pewne. Kto wie, gdzie ta wiedźma ją uwięziła i w jaki sposób ją ukarze, gdy wszystko się wyda?
Anette Marinet tymczasem triumfowała. Patrzyła to na Gryzeldę, to znowu na księcia i powiedziała:
- Wygląda na to, że odnalazł Wasza Wysokość swoją nieznajomą z balu.
- Nie wydaje mi się - odpowiedział na to książę Hubert - Jestem pewien, że na balu widziałem tę pannę obok pani i jej siostry. Byłyście obecne razem na sali, gdy zjawiła się nieznajoma. To więc niemożliwe, aby panna Gryzelda była tą samą osobą, co moja ukochana. Chyba, że chce mi pani wmówić, że pani córka umie być w dwóch miejscach naraz.
Trudno było odmówić logice tego twierdzenia, ale Anette nie zamierzała się w tej sprawie tak po prostu poddać.
- Może i tak jest, jak Wasza Wysokość mówi, jednak przypominam, że ojciec Waszej Wysokości wydał oświadczenie, iż obiecuje Wasza Wysokość poślubić te, na która pasuje ten pantofelek. A pasuje on na moją córkę. Zatem jak będzie? Czy to oznacza, że Wasza Wysokość chce złamać dane słowo?
Książę nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Czuł, że go oszukują i to jawnie, ale rozporządzenie ojca wiązało mu dłonie. Serce mu podpowiadało, iż ktoś go tu próbuje oddzielić od ukochanej i gdyby tylko wiedział, jak to udowodnić, to by bez wahania to zrobił. Ale usłyszał nagle, jak d’Artagnan szepcze mu coś na ucho:
- Wasza Wysokość, to wszystko jeden wielki szwindel. Zrobię, co będę mógł, aby to sprawdzić i dowieść im tego, ale potrzebuję czasu. Niech się Wasza Miłość na wszystko zgadza. To ich zmyli.
Książę nie był pewien, czy to taki dobry pomysł, ale ostatecznie przystanął na jego propozycję i skinął głową, mówiąc:
- Prawdziwy dżentelmen zawsze dotrzymuje słowa, nawet tego, które ktoś dał w jego imieniu. Wiedzcie jednak, że jeżeli odkryje, iż mylicie się lub próbujecie mnie oszukać, to przyjdzie wam słono za to zapłacić.
Gryzelda nie przejęła się w ogóle tymi groźbami, tylko zadowolona podeszła do księcia i ujęła go lekko pod ramię. Anette spojrzała na nich wzruszona i rzekła:
- Och, jaka z nich piękna para!
Garcia i Reyes delikatnie zaklaskali w dłonie, choć nie byli zachwyceni tym, że ta nieprzyjemna z wyglądu i charakteru zarazem panna ma zostać żoną księcia. A d’Artagnan powiedział, że skoro już wszystko się wyjaśniło, to powinni jechać do pałacu, gdzie stary książę na pewno zechce jak najszybciej pobłogosławić oraz ożenić swojego jedynego potomka. Anette Marinet, zadowolona z takiego obrotu spraw, oznajmiła, że jak najbardziej pochwala ten pospiech. Tak więc, zanim się obejrzeli, wszyscy w ciągu zaledwie kilku minut byli gotowi do wyjścia. Gryzelda pokrótce opowiedziała matce, co odkryła na temat Kopciuszka i że trzeba będzie się jej jak najszybciej pozbyć, ale po ceremonii ślubnej, kiedy już nikt im nic nie zdoła zrobić. Powiedziała to matce wtedy, gdy na chwile zostały same. Były tak tym zajęte, że nie zauważyły, iż d’Artagnan pod byle pretekstem wychodzi z domu i biegnie prędko do gospody, gdzie czekali już na rozwój wypadków jego wierni przyjaciele i ich wierni służący.
- D’Artagnan?! - zawołał Diego na widok porucznika - Co się dzieje? Czemu jesteś taki zdyszany?
- Coś jest nie tak - odpowiedział d’Artagnan.
Po tych słowach, podszedł do stołu, nalał sobie wina do kieliszka, a gdy już je wypił i to duszkiem, odzyskał część sił i mogąc już mówić, powiedział:
- Kopciuszka nie ma w domu. Na jedną z sióstr pasuje pantofelek. Nie wiem, co się tu dzieje, ale ktoś sobie z nami nieźle pogrywa. Musimy odkryć prawdę i to jak najszybciej. Obawiam się, że stary książę zechce ożenić syna jeszcze dzisiaj. A jeśli tak, to nasz biedny Hubert poślubi ropuchę zamiast księżniczki. Nie możemy na to pozwolić.
- Oczywiście, że nie - powiedział Portos - To kwestia męskiej solidarności.
- I honoru - dodał Atos.
- I godności - rzekł Aramis.
Diego przerwał to wymienianie powodów pomocy, wstając od stołu i mówiąc:
- Panowie, musimy zacząć działać. Kopciuszek na nas liczy. Nie wolno nam jej zostawić samej! Ani jej, ani księcia.
Chwilę później, on i jego czterej przyjaciele wydobyli szpady i skrzyżowali ze sobą ich ostrza, po czym zawołali chórem:
- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

***

Gdy Anette i jej córki wraz z księciem Hubertem, Garcia i Reyesem opuścili dom, Kopciuszek została w nim sama. Była przerażona. Wiedziała, że nie zdoła opuścić pokoju i drzwi nie wyważy, choć próbowała. Dodatkowo jej wiezienie nie znajdowało się na parterze, tylko na drugim pietrze, więc ucieczka oknem też była nie do pomyślenia. Nie miała również dość pościeli, aby zrobić z nich linę i wyjść po niej na dół. Jedyne, co mogła zrobić, to otworzyć okno i usiąść w nim, myśląc przy okazji, co też może teraz zrobić.
Nie była jednak za długo pogrążona w tym marazmie, ponieważ nagle, kiedy myślała już o tym, że wszystko przepadło, usłyszała jakieś gwizdniecie. Spojrzała w dół i zauważyła, iż pod jej oknem stoi Zorro, a obok niego dwa konie. Wesoło się do niego uśmiechnęła i pomachała mu ręką, a mściciel w masce zawołał:
- Panienko, nie sądzisz, że przebywanie tutaj i to w momencie, w którym twój ukochany ma zostać poślubiony innej, to lekki nietakt?
Kopciuszek uśmiechnęła się, mimowolnie rozbawiona tymi słowami. Zorro zaś widząc po jej reakcji, że ma ona ochotę walczyć o swoje szczęście, dodał:
- Lepiej się odsuń, seniorita, od okna.
Dziewczyna posłuchała jego polecenia, a on złapał za przywiązaną do siodła linę z hakiem na jej końcu, zakręcił ją wielokrotnie wokół własnej osi, a następnie rzucił bardzo mocno w górę. Hak wpadł do pokoju i zahaczył o framugę okna. To był znak, że można przejść do dalszego działania. Zorro wspiął się lekko po linie na górę i wskoczył do środka więzienia Kopciuszka. Dziewczyna wzruszona nie ukrywała swoich łez. Wpadła mocno w ramiona wiernego przyjaciela, a ten rzekł do niej wesoło:
- Spokojnie, panienko. Zachowaj najpiękniejsze czułości dla ukochanego. On już na pewno na ciebie czeka. Nie każmy mu długo czekać.
Chwile potem, Kopciuszek złapała go mocno od tyłu za szyję, a Zorro bardzo zwinnie, jakby nic nie ważyła, zszedł z nią na sam dół. Następnie posądził szybko na jednym z koni, a drugiego sam dosiadł, mówiąc:
- Ruszajmy!
Chwile potem, oboje pognali swe wierzchowce i ruszyli galopem w kierunku pałacu. Wiedzieli, że nie maja czasu do stracenia.

***

W pałacu tymczasem książę Hubert wraz z Garcia oraz Reyesem przedstawili staremu księciu panią Marinet i jej córki, wyjaśniając przy okazji, że jedna z nich to wybranka jego potomka. Władca miasta przyjrzał się uważnie przyszłej synowej i nie do końca wiedział, co powinien o tym myśleć. Dziewczyna może nie była ani brzydka, ani jakaś specjalnie odpychająca z wyglądu, ale mimo wszystko jakoś nie przypominała mu tej nieznajomej z balu, dla której głowę stracił Hubert. Nie, to z całą pewnością nie była ona. Tamta miała sympatyczny głos, brązowe włosy i do tego piękne, niebieskie oczy. Ta miała oczy zielone, czarne włosy i do tego jej głos stanowczo nie można było nazwać miłym dla uszu. Stary książę czuł, że coś tu jest nie tak. Pamiętał jednak swoje własne rozporządzenie i dlatego powiedział:
- Bardzo mi miło zobaczyć panią z córkami w moich progach. Wiedzcie, że z chwilą, w której jedna z pani latorośli zostanie moją synową, dla was wszystkich mój pałac będzie odtąd domem. A ja będę odtąd wam krewnym i przyjacielem. A więc, mój synu, jak się nazywa twoja wybranka?
Książę Hubert już miał coś powiedzieć, kiedy Gryzelda wepchnęła się przed niego i powiedziała doniosłym głosem:
- Gryzelda, Wasza Wysokość.
Stary książę wykrzywił się, kiedy usłyszał jej głos. Zdecydowanie nie należał on wcale do miłych, ale cóż było robić? Zamruczał tylko coś pod nosem i rzekł:
- Bardzo ładne imię, moje dziecko. Naprawdę ładne. A zatem, skoro mój syn cię wybrał, nie zostaje mi nic innego, jak tylko...
- STAĆ!
Do komnaty wpadła nagle Kopciuszek, trzymając w ręku pantofelek, ten sam, który jej pozostał po balu. Wszystkie spojrzenia zebranych na sali zwróciły się w jej stronę, zwłaszcza spojrzenie księcia, który zdumiony patrzył najpierw na nią, a potem na wiernego d’Artagnana, a widząc uśmiech na twarzy tego drugiego pojął bez trudu, że dotrzymał on słowa i wykorzystał dany mu czas, aby pomoc. Czyżby więc udało mu się odnaleźć prawdziwą właścicielką pantofelka? To byłby cud.
- To ja byłam Gabrielą, siostrą pana markiza de Carabas! Ta kobieta to moja podła przyrodnia siostra! Ona, druga moja przyrodnia siostra i moja macocha to wszystko uknuły! Chciały mnie pozbawić miłości księcia!
- To oszczerstwo! - zawołała Gryzelda.
- Wasza Wysokość chyba jej nie wierzy! - dodała oburzona Anette.
Stary książę uciszył ją jednak ruchem ręki, a następnie skinął palce na nowo przybyła i powiedział:
- Podejdź bliżej, moja droga. I powiedz mi, jakie masz dowody na to, że to ty nam teraz mówisz prawdę, a nie te panie?
Kopciuszek podeszła powoli do tronu, czując, jak serce jej wali w piersi jak szalone. Siostry i macocha patrzyły na nią wściekle, ale ona się tym nie przejęła. Z odwagą w sercu zbliżyła się do władcy i powiedziała:
- Jaki dowód? Mam pantofelek, który miałam na balu. Drugi został w domu, na pewno łatwo go tam znajdziemy, jeśli będzie trzeba.
- Ale przecież pantofelek pasował na panna Gryzeldę. Sam widziałem - rzekł na to zdumiony Garcia.
- No właśnie - powiedziała Gryzelda.
- Pasował, bo to nie jest prawdziwy pantofelek! - odezwał się nagle czyiś głos i to bynajmniej nie głos Kopciuszka.
Dobiegał on z góry, z jednego z balkonów. Wzrok wszystkich skierował się tam i wówczas okazało się, że w tym miejscu siedzi człowiek ubrany na czarno.
- Zorro! - zawołali zdumieni Garcia i Reyes.
- Zorro? Ten bandyta z Hiszpanii? - zdziwił się stary książę - Co on tu robi?
- Walczy o sprawiedliwość, Najjaśniejszy Panie - odpowiedział Zorro lekkim tonem i dodał zaraz poważniej: - Ta kobieta musiała dokonać podmiany pantofelka panny Kopciuszek na taki, który pasuje tylko na jej stopę. Nikt tego nie zauważył, ale jestem pewien, że tak było.
- Skoro nikt tego nie widział, gdzie pewność, że tak było?
- Wasza Miłość, to przecież bardzo proste. Wystarczy tylko sprawdzić bardzo dokładnie dom pani Anette, aby się tego dowiedzieć. Jeżeli mówimy prawdę, to na pewno prawdziwy pantofelek tam gdzieś jest. Albo te panie mają go przy sobie, choć nie sądzę, aby tak ryzykowały. Pewnie ukryły go gdzieś w domu, nie mając czasu się go pozbyć.
Gryzelda zaczęła protestować, a jej matka i siostra nie wiedziały, co mają w tej sytuacji zrobić. Dodatkowo Kopciuszek podeszła do księcia Huberta, który nie odrywał od niej wzroku i powiedziała:
- Książę, przypomnij sobie. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy, kiedy byliśmy na balu? Co powiedziałeś mi, gdy porównywaliśmy nawzajem swoje życie?
- Tak, dobrze to pamiętam. Że nasze życie jest czasami takie, jakbyśmy byli oboje w...
I oboje nagle powiedzieli w tej samej chwili słowo „Pułapce”. Uśmiechnęli się wówczas do siebie nawzajem, a ich spojrzenia się spotkały. Wtedy też, choć książę Hubert nie był całkowicie pewien tego, czy aby na pewno mówi z tą, którą pokochało jego serce, wątpliwości go ominęły. Bo przecież tylko jedna osoba na całym świecie mogła mieć takie piękne oczy. Tak błękitne jak niebo w pogodę. I te tak piękne, puszyste włosy koloru drzewa. A te usta różowe jak maliny. I jeszcze ten uśmiech. Ten uśmiech, od którego grom go uderzył z jasnego nieba. Tak, w tej sprawie nie mogło być wątpliwości. To musiała być ona.
- A więc to ty? To naprawdę ty?! Moja ukochana! Moja księżniczko!
- Tak, mój książę! To ja!
Następnie oboje wpadli sobie prędko w ramiona, po czym bardzo mocno się uściskali. Wszyscy obecni na sali westchnęli wzruszeni tym widokiem, ale nie było im dane długo cieszyć się tym widokiem, gdyż chwilę Gryzelda wydała z siebie jakiś dziki ryk i podbiegła do Kopciuszka i wskazując na nią palcem, zawołała:
- Wasza Miłość, to hańba! Przecież powiedziano, że książę poślubi tylko te, na która pasuje pantofelek! A na mnie pasują oba! Nie ma dowodu na to, że to nie są te pantofelki i że jakikolwiek pantofelek leży ukryty za piecem w domu! Nie ma na to żadnych dowodów! Za to jest tu jakaś oszustka, pasierbica mojej matki, która panoszy się tu, jakby była u siebie!
- Chwileczkę! - zawołał książę - Skąd niby wiesz, że pantofelek niby leży za piecem w twoim domu? Nikt nie wspominał o tym miejscu.
- No właśnie! - dodał d’Artagnan - I skąd niby nagle pasierbica twojej matki? Przecież pani Anette zapewniała nas, kiedy dziś u niej byliśmy, że nigdy nie miała pasierbicy. Wasza Wysokość, te kobiety ewidentnie kłamią. I właśnie jedna z nich się sama zdradziła.
Macocha spojrzała ze wściekłością na Gryzelda, a Anastazja dodała:
- I coś ty narobiła, idiotko?!
Gryzelda widząc, że wpadła we własne sidła, wrzasnęła niczym ranny dzik na Kopciuszka i zawołała:
- To wszystko przez ciebie, ty przeklęta przybłędo!
Następnie wyjęła z rękawa nożyk, który to miała przygotowany nie do końca wiadomo, po co i rzuciła się na Kopciuszka. Książę złapał ją szybko za rękę, po czym odepchnął ją od ukochanej. Gryzelda upadła na posadzkę, ale prędko zaraz się pozbierała i ponowiła atak. Jednak w tej samej chwili Zorro zwinnym ruchem zeskoczył z balkonu na żyrandol, a z niego na jedną z lin, które go podtrzymywały i zsunął się zwinnie na dół, lądując tuż przy Gryzeldzie i kopniakiem wytrącił jej broń z ręki. Ta krzyknęła z bólu, a Anette, przerażona tym, co się dzieje, krzyknęła w kierunku straży:
- Na pomoc! Mordują mi córkę! Zabić tego bandytę!
Zanim stary książę zdążył powstrzymać swoich ludzi, ci natychmiast dziko jak jeden mąż rzucili się w kierunku mściciela w masce. Nie był on jednak sam w tej walce, gdyż zaraz stanął u jego boku d’Artagnan. Chwilę później z tłumu gości dało się słyszeć głośne „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!”, a po chwili na sali pojawili się Atos, Portos i Aramis. Wszyscy trzej w mundurach muszkieterów i maskach na twarzach.
- Trzej muszkieterowie! - zawołał zdumiony tym widokiem książę Hubert - A na dodatek też Zorro! Niesamowite!
Zamieszanie powstało już ogromne i stary książę, pomimo swoich okrzyków, nie był w stanie nad nim zapanować. Strażnicy nie rozumiejąc, że walczą po złej stronie barykady, walczyli z trzema muszkieterami, którzy jednak bez większych dla siebie trudności odpierali ich ataki. D’Artagnan natomiast bił się dzielnie u boku Zorro, który właśnie stanął do potyczki z sierżantem Garcią, który to drżał na całym ciele, nie wiedząc, co ma zrobić.
- Senior Zorro, niech się pan podda. Proszę.
- Jak pan sobie życzy, sierżancie.
Po tych słowach, obaj stanęli do walki. Ta nie trwała jednak długo. Garcia co prawda próbował ciąć szablą Zorro, ale ten robił tylko sprawne uniki, a wreszcie, gdy tylko Garcia przewrócił się na ziemię, próbując mu zadać sztych, mściciel w masce ze śmiechem na twarzy wyciął literę Z na spodniach sierżanta. Garcia jęknął i ze wstydem wycofał się szybko z pola walki.
Potyczka trwała jednak dalej. Książę Hubert starał się trzymać z dala od niej swoją ukochaną, aby nic się jej nie stało, ale potem miało miejsce coś, czego nikt z nich nie przewidział. Korzystając z zamieszania, Gryzelda pochwyciła nagle jedną z leżących na ziemi szpad i rzuciła się z nią na zakochaną parę. Nie zamierzała im pozwolić na to, aby byli szczęśliwi, podczas, gdy ona miała cierpieć. Książę, kiedy dostrzegł swą niedoszłą żonę, jak próbuje ich zaatakować, chwycił za swoją broń, aby stanąć z nią do walki, jednak Kopciuszek położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała:
- Nie, mój miły! Nie wypada, abyś walczył z kobietą jak z przeciwnikiem.
Zaraz potem dodała, patrząc groźnie na Gryzeldę:
- Daj szpadę mnie! Ja się z nią rozprawię!
I dla wyjaśnienia oznajmiła, ze jej tata uczył jej szermierki, gdy była młodsza. Było to jakiś czas temu, ale wciąż jeszcze wiele z tego pamięta. Hubert obawiał się tego, czy aby jej umiejętności nie osłabły przez ten czas, nie będąc szlifowane, ale ostatecznie postanowił jej zaufać i podał jej broń. Kopciuszek więc natarła na swą podłą siostrę, która najwidoczniej nie traktowała jej jak poważnego przeciwnika, gdyż warknęła:
- Ostatni raz weszłaś mi w drogę, kocmołuchu! Zetrę cię na popiół!
Przeliczyła się jednak ze swoimi umiejętnościami, gdyż choć ona też brała w przeszłości lekcje szermierki, to jednak nie były one tak częste i tak dobrze jej nie rozwinęły, jak Kopciuszka, która po kilkunastu minutach pojedynku rozbroiła bez jakiś większych trudności siostrę i wytrąciła jej broń z dłoni. Szpada poleciała z furkotem w kąt i wylądowała obok chroniącego się od walki sierżanta Garcii.
- Dosyć tego, siostro! - zawołała Kopciuszek, przykładając Gryzeldzie ostrze szpady do gardła - Już nigdy więcej ani ty, ani twoja siostra, ani wasza matka już mnie nie skrzywdzicie. Przysięgam wam to!
Gryzelda spociła się na twarzy przerażona, że oto nastąpił jej koniec, jednak Kopciuszek nie była taka, jak ona. Nie zamierzała jej zabijać. Miała jednak inny pomysł na to, aby wyrównać z nią pewne rachunki. Grożąc jej dalej bronią, głośno krzyknęła do wszystkich:
- Dosyć już! Przerwijcie walkę!
Ponieważ jej głos nie zdołał się za bardzo przebić spośród walczących, znowu w sukurs musiał przybyć jej książę Hubert, który to chwycił za pistolet, aby zaraz potem strzelić z niego w powietrze. Dopiero wtedy walka została przerwana. Gdy to się stało, okazało się, że muszkieterowie z d’Artagnanem na czele powalili już prawie wszystkich strażników pałacowych i nikogo przy tym nie zabili. Zorro też miał na swoim koncie prawdziwie wielki bilans pokonanych przeciwników, choć i on tego dnia nie odebrał nikomu życia, bo nie lubił tego robić, a już na pewno nie wobec tych, którzy w jego oczach nie byli łotrami.
Stary książę widząc, że sytuacja została już opanowana, kazał strażnikom, a w każdym razie tym mającym szansę stać na nogach, aby opatrzyli rannych, a także związali Anette i Anastazje. Gryzeldę pozostawił na sztychu Kopciuszka, będąc w tej sprawie niezwykle ciekaw, co też ona zamierza zrobić. Jego przyszła synowa zaś poprowadziła Gryzeldę do pałacowego ogrodu, po czym trącając ją szpadą, bez najmniejszej litości wepchnęła ją do stawu, co wywołało ogromną salwę śmiechu u wszystkich zebranych, pomijając oczywiście matkę i siostrę poszkodowanej.
- Teraz jesteśmy wreszcie kwita - powiedziała z zadowoleniem podopieczna Zorro i muszkieterów.
Strażnicy zachwyceni tym ciekawym widokiem, śmiali się z niego długo i do rozpuku, podobnie zresztą jak Kopciuszek, książę Hubert i ich nowi przyjaciele. W końcu jednak wszyscy uznali, że już dość tego. Garcia i Reyes pochwycili więc Gryzeldę, wyciągnęli ją z fontanny i związali, podobnie jak jej matkę i siostrę.
- Teraz nadeszła pora na sprawiedliwość - powiedział książę Hubert.
Ton jego głosu wskazywał na to, że nie żartuje.

***

Rzeczywiście, nie żartował. Książę i jego ojciec, gdy tylko cierpliwie i bardzo dokładnie wysłuchali opowieści Kopciuszka, skazali na banicje macochę oraz jej obie córki. Cała trójka mogła zabrać ze sobą jedynie to, co mogła unieść, czyli w tym wypadku bardzo niewiele. Nikomu jednak nie było ku temu żal.
Strażnicy ranni w potyczce zostali opatrzeni. Zorro i jego wierni przyjaciele nie musieli się jednak niczego obawiać, bo stary książę uznał, że nie mieli oni w tej sytuacji innego wyjścia, jak tylko bronić swojego życia i życia swoich przyjaciół. Ponadto stary władcy był pełen podziwu dla mściciela w masce, jak i też samego d’Artagnana i jego trzech zamaskowanych przyjaciół. Zaproponował, czy może nie chcieliby oni dołączyć do jego oddziałów pałacowych.
- Przydaliby mi się tacy żołnierze jak wy. Jak widzicie, moi mają pewne braki w swoim wyszkoleniu.
Trzej muszkieterowie odpowiedzieli jednak, że chociaż to wielki zaszczyt dla nich, to niestety, ich życiem są przygody i walka na terenie całego kraju. Zorro zaś dodał, iż jest z pochodzenia Hiszpanem, a w dodatku wyjętym spod prawa i choć ta propozycja jest dla niego niezwykle miła, to musi pozostać wolny, gdyż kto wie, gdzie jeszcze na tym świecie potrzebna będzie jego pomoc. Stary książę zrozumiał ich decyzje i powiedział, że zamiast tego opatrzy ich na drogę, aby łatwiej było im podróżować po świecie i walczyć ze złem, gdy znowu się na nie natkną.
Kopciuszek i książę Hubert zaręczyli się ze sobą. Co prawda, młody panicz był gotów ożenić się z nią z miejsca, ale ukochana, kiedy zapytał ją, czy za niego wyjdzie, odpowiedziała:
- Hola, mój kochany! Nie tak prędko!
Dodała przy tym, iż za mało się jeszcze znają, aby można było mówić o tym, czy powinni się pobrać. Ale zaręczyć się z nim, to ona chętnie się zaręczy, gdyż uważa, iż spędzając razem czas jako narzeczeni mogą się lepiej poznać i o wiele mocniej pokochać, na co jej ukochany wyraził zgodę.
- Moja słodka Gabrielo.
- Ach, zapomniałam ci powiedzieć, najdroższy. Nie mam na imię Gabriela. Ani Kopciuszek.
- A jak masz na imię?
- Yvonne.
- Też piękne. Nawet jeszcze piękniej.
Tak więc, zamiast uroczystego ślubu, odbyły się uroczyste zaręczyny bardzo w sobie zakochanej pary Huberta i Yvonne. Zaręczyny w formie hucznego, jak i też niezwykle przyjemnego przyjęcia. Rzecz jasna, nie mogło zabraknąć na nim tych, którzy tak dzielnie pomogli księciu i jego ukochanej, którzy byli traktowani jak goście honorowi. Kopciuszek nie omieszkała opowiedzieć bowiem, jak bardzo Zorro i jego zamaskowani przyjaciele muszkieterowie oraz pan d’Artagnan, także należący do grupki słynnych muszkieterów, pomogli jej w staraniach o to, aby się mogła zjawić na balu i spotkać księcia. A to, jak walczyli o jej szczęście w pałacu, tego mówić nie musiała, ponieważ wszyscy to widzieli na własne oczy.
Wiwatów na cześć zakochanej pary, podobnie jak i na cześć muszkieterów i pana Zorro nie było końca, podobnie jak i wypuszczanych w niebo fajerwerków, a także kilku różnych wesołych zabaw. Zaręczyny były wspaniale, a następnego dnia książę Hubert i jego ukochana, dawniej Kopciuszek, obecnie księżniczka Yvonne rozpoczęli okres narzeczeństwa i lepszego poznawania się. Zorro i jego przyjaciele byli pewni, że jest to początek wielkiej miłości, która przetrwa wszystko, bo jeżeli takie przeszkody jak podła macocha i jej intrygi nie rozdzieliły zakochanych, to nic nie zdoła tego zrobić.
Garcia następnego dnia opowiadał potem w miejscowej gospodzie każdemu, kto chciał go słuchać, a z jakiegoś powodu miał wielu słuchaczy, jak to wyglądała walka w pałacu i jaką rolę odegrał niej w Zorro. Oczywiście ubarwił on sobie tę opowieść, twierdząc m.in. że przeciwników było ze czterystu, a on sam powalił na ziemię przynajmniej trzydziestu tą oto swoją dzielną prawicą, którą teraz wznosił co chwila toasty za część zakochanej pary. Co prawda w jego bohaterskie pienia na swoją cześć nie wszyscy jakoś wierzyli, ale wszyscy za to razem z nim wiwatowali głośno i krzyczeli:
- Wiwat, zakochana para!
- Wiwat Zorro i muszkieterowie! - dodał ktoś w tłumie.
- Bez nich nasi zakochani nie mogliby być razem - rzekł kapral Reyes.
- To prawda - zgodził się z nim Garcia - Szkoda, że nie ma ich teraz z nami. Chociaż nie wiem, czy wtedy nie musiałbym ich aresztować.
Nikomu jednak taki zamiar nawet do głowy nie przyszedł. Zorro i jego czterej wierni przyjaciele uznali, że ich zadanie, którego się podjęli zostało już wykonane i nie ma sensu, aby tu dłużej przebywali. Pożegnali więc serdecznie zakochanych, których ze sobą połączyli, życząc im dużo szczęścia i powodzenia w życiu, a gdy już to zrobili, zniknęli w nieznanym kierunku. Dołączył do nich d’Artagnan, który jak powiedział, zmęczył się służbą i chciałby podróżować dalej z przyjaciółmi, na co stary książę wyraził zgodę, choć ze smutkiem, bo taki dowódca straży to nie jest byle co, ale szanuje jego decyzje i pozwala mu odejść, z otrzymanym oczywiście wcześniej należnym mu poborem.
Zorro i czterej muszkieterowie, pożegnawszy więc wszystkich i wszystko, co im było w tym mieście bliskie, odjechali w bezpieczne miejsce, a potem przebrali się w cywilne stroje, w których zamierzali dalej podróżować. W miejscu tym już na nich czekali wierni służący z dzielnym Bernardo na czele, aby im towarzyszyć w wyprawie po kolejne niezwykle przygody.
- No i cóż... Takie właśnie były moje interesy w tym mieście - powiedział do przyjaciół dowcipnym tonem Diego - Koniec końców, nie udało mi się żadnego z nich przeprowadzić. Nie zarobiłem ani grosza dla ojca i dla siebie.
- Ale za to spotkałeś swoich przyjaciół - zauważył wesoło Atos.
- To prawda i przeżyłeś z nimi niesamowitą przygodę - dodał radośnie Portos.
- Dokładnie tak, a tego nikt ci nie odbierze - zauważył Aramis.
- A co do interesów, to jeszcze jakieś przeprowadzisz, jestem tego pewien - powiedział d’Artagnan.
- No właśnie - wtrącił nagle Atos - Jeżeli chodzi o interesy, to znam osobiście takiego jednego bogatego kupca, który mógłby poprowadzić z tobą interesy.
Diego popatrzył na niego zainteresowany.
- Naprawdę? A któż to taki?
- Maurice de Gilbert. Kupiec handlujący swoimi towarami i to nawet daleko za granicą. Bardzo rzetelny człowiek - powiedział Atos.
- Znam go. Bardzo porządny człowiek - dodał Aramis - A w dodatku posiada on trzy piękne córki. Najpiękniejsza z nich jest najmłodsza o imieniu Bella.
- Bella! Cudowne imię, które bardzo wiele mówi - zachichotał Portos.
Diego zaśmiał się rozbawiony uwagami przyjaciół i zauważył:
- Wybaczcie, ale ja jadę w interesach, a nie zakochiwać się.
- Nigdy nic nie wiadomo - odparł dowcipnie d’Artagnan - Do tego miasta też nie przybyłeś w celach miłosnych i przygodowych, a zobacz, jak się skończyło. A więc kto wie, jak to się skończy w kolejnym?
- Wolę o to nie pytać, żeby nie zapeszyć - zachichotał Diego - Po prostu, co ma być, to będzie.
Bernardo uśmiechnął się do swego pana i narysował mu palcem w powietrzu literkę Z, a po niej pokazał serce i strzelanie do tego serca z łuku. Diego zaczął się śmiać, domyślając się, co jego wierny sługa ma na myśli, po czym trącił delikatnie konia stopami po bokach i ruszył na poszukiwanie kolejne przygody. Bernardo zaś popatrzył na muszkieterów i ich służących, którzy wybuchli wesołym śmiechem i pojechali za Diego, a Bernardo poprawiwszy sobie delikatnie na głowie kapelusz, dołączył do nich.



KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 21:49, 29 Lis 2024, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Serial Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 19, 20, 21  Następny
Strona 20 z 21

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin