Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pon 20:37, 14 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ciekawe co wyjawi ten baron. Zachowujesz cały czas ten sam styl, podobny do tego z pamiętników hrabiego Monte Christo.
Jesteśmy bardzo ciekawi jako czytelnicy co tam tak naprawdę zaszło i w jaki sposób na te wydarzenia miał wpływ tajemniczy, fascynujący hrabia o nonszalanckim sposobie bycia.
Człowiek, którego spojrzenie przynosi podobno nieszczęście.
I w jaki sposób baron się wymigał od ślubu z niekochaną dziewczyną ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 2:21, 15 Wrz 2020    Temat postu:

Cieszę się, że podoba Ci się mój styl pisania. Owszem, nieco wzorowałem się na tym stylu. Mam nadzieję, że Twoja ciekawość będzie rosła wraz z dalszą lekturą Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 2:23, 15 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział IV

Opowieść Franza d’Epinay

Nazywam się Franz Quesnel, baron d’Epinay. Urodziłem się jako jedyny syn generała Quesnela, któremu Ludwik XVIII za wierność dynastii Burbonów nadał tytuł barona d’Epinay, pomimo jego wcześniejszego bonapartyzmu. Matka moja zmarła przy porodzie, ojciec zaś zginął w bardzo tajemniczych okolicznościach, o których jednak opowiem panu w trakcie naszej dalszej rozmowy. Myślę, że zrozumiesz pan, dlaczego właśnie tak zdecydowałem, gdy nadejdzie już koniec mojej opowieści. A w niej dowiesz się pan o tym, jak poznałem hrabiego Monte Christo oraz w jaki to sposób o mały włos nie związałem się z rodziną de Villefort, której to tajemniczy upadek w niezwykle dziwny sposób złączył się z pobytem hrabiego w Paryżu.
A zatem zacznę od początku.
Ponieważ mój biedny ojciec osierocił mnie, kiedy miałem zaledwie kilka lat, zaopiekowali się mną krewni. Oni to wypromowali mnie w tym świecie i nadali mi należną w nim pozycję. A gdy to się stało, zaprzyjaźniłem się z wicehrabią Albertem de Morcerfem, Lucjanem Debrayem, baronem Raulem de Chateau-Renauld, a także pana ojcem chrzestnym, drogim mojemu sercu Alfonsem de Beauchampem. Razem tworzyliśmy niezwykle zgraną grupę, której to wydawało się, że jest zdolna podbić nawet cały świat. Zna pan to uczucie, nieprawdaż? Wiedziałem, że tak. Uwierz mi pan, że choć teraz na pewno na to nie wyglądam, to kiedyś również byłem młody i przeżywałem zwariowane, młodzieńcze przygody. Mieliśmy także wiele zwariowanych pomysłów z gatunku tych, które polegają raczej na wielkiej brawurze niż na rozwadze czy też ostrożności. Pewnie doskonale pan wie, o czym ja mówię, nieprawdaż?
A zatem w 1838 roku ja, Albert i jeszcze kilka osób pojechaliśmy na karnawał do Rzymu. Była to niesamowicie cudowna zabawa. Przyjęcia, bale maskowe, odwiedziny w operze... Krótko mówiąc: żyć, nie umierać. Jednak pomimo tych wszystkich rozrywek nudziliśmy się nieco i od czasu do czasu szukaliśmy przygód wszelkiego rodzaju. I odnaleźliśmy je szybciej niż się mogliśmy tego spodziewać.
Pierwsza z nich spotkała właśnie mnie. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy to wpadłem na nieco zwariowany pomysł. Polegał on na tym, aby wybrać się łodzią na samotną wysepkę niedaleko Włoch. Nazywała się ona Monte Christo i składała się, a raczej wciąż się składa, ze skał oraz bardzo rzadkiej roślinności. O wyspie tej krążyły pogłoski, iż zwykli się na niej ukrywać przemytnicy i innego rodzaju złodzieje czy szumowiny. Mówiono o niej, że jest ona nawiedzona, jednak ja nie wierzyłem w żadne tego rodzaju historie. Byłem wówczas bardzo młody, a głowę miałem pełną zwariowanych pomysłów. Dlatego właśnie postanowiłem odwiedzić tę wyspę. Pretekstem do popłynięcia na nią było polowanie na kozice. Prócz tego chciałem też poznać słynnych włoskich bandytów, którzy to rzekomo przebywali na tej wyspie. Oczywiście, kiedy popłynąłem na Monte Christo nie wierzyłem w nich w ogóle, choć miałem nadzieję ich spotkać, lecz było to tylko i wyłącznie pobożne życzenie, gdyż spodziewałem się, że co jak co, ale bandytów tutaj raczej nie spotkam. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dotarłem tam, a oczom moim ukazali się przemytnicy. Moi przewodnicy, którzy wieźli mnie swoją łodzią na Monte Christo, też jak się okazało, nimi byli. Zapytali mnie oni, czy nadal chcę płynąć na tę wyspę, skoro znam ich tożsamość i narażać w ten sposób swoje młode życie na szwank. Ja oczywiście odpowiedziałem im, że tak. Nie chciałem bowiem rezygnować z przygody zaraz po jej rozpoczęciu. Powiedziałem więc, że jestem gotowy na spotkanie z nieznanym bez względu na to, czy to nieznane będzie groźne dla mojego życia, czy też nie. Przewodnicy moi zatem oznajmili mi, że zabiorą mnie na spotkanie ze swoim naczelnikiem. Naczelnik ów zaś chętnie zje ze mną obiad, jeśli zechcę uczynić mu ten zaszczyt. Bez namysłu zgodziłem się.
Zastanawiało mnie jednak, gdzie ten tajemniczy naczelnik zamierza mnie przyjąć. Na skałach? Bo wszak wyspa Monte Christo nie ma żadnych jaskiń ani grot. W każdym razie ja nie słyszałem o takich. Szybko się jednak okazało, że byłem w błędzie - grota na wyspie istniała. Wprowadzono mnie do niej, wcześniej jednak zawiązując mi oczy, abym nie miał możliwości rozpoznania drogi do miejsca, w które mnie prowadzili. Ciekawość paliła mnie mocno od środka, ale nie miałem najmniejszej szansy jej zaspokoić. Jednakże doszedłem do samego serca tajemniczej groty, a wówczas rozwiązano mi oczy, którym ukazał się niesamowity widok. Wydawało mi się, że trafiłem do jaskini z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Grota ta przypominała mi słynny Sezam pełen masy zbójnickich skarbów. Już się zacząłem obawiać, że za chwilę przyłapie mnie banda czterdziestu rozbójników.
Jaskinia wewnątrz skalistej wyspy Monte Christo wręcz bezgranicznie mnie zachwyciła. Jej skały były wyłożone najróżniejszego rodzaju diamentami, które to błyszczały dzięki pochodniom zapalonym w różnych miejscach. Dostrzegłem wówczas człowieka, który siedział na niezwykle pięknym, miękkim posłaniu ubrany w arabski strój i wpatrywał się we mnie uważnie. Obok niego stał Murzyn-niemowa, który (jak to się później dowiedziałem) miał na imię Ali. Człowiekiem owym był naczelnik przemytników, mój drogi amfitrion. Sprawił on na mnie wrażenie postaci żywcem wyjętej z opowieści Szeherezady, a nawet przedstawił mi się jako Sindbad Żeglarz. Poczęstował mnie wręcz wyśmienitym obiadem, który składał się z samych specjałów wschodniej kuchni. Na koniec zaś dał mi do spróbowania specjał nad specjały - haszysz. Łyknąłem małą jego dawkę, a po chwili wpadłem w wizję narkotyczną i pogrążyłem się w głębokim śnie.
Gdy się ocknąłem, było już po wszystkim. Przemytnicy wynieśli mnie z groty i nie miałem najmniejszej możliwości, aby do niej wrócić. Wsiadłem więc do mej łodzi i popłynąłem nią do Rzymu. Byłem pod wrażeniem swojej niesamowitej przygody. Nie co dzień bowiem mają miejsce tak niezwykłe wydarzenia. Rzecz jasna, jak możesz się domyślać, byłem żądny kolejnego spotkania z tajemniczym naczelnikiem przemytników. Nie wiedziałem, że bardzo szybko uda mi się go ponownie spotkać. Niedługo potem bowiem ujrzałem go w jednej z lóż w operze. Wskazała go mnie oraz Albertowi hrabina G. Wiesz na pewno, jaka to kobieta ukrywa się pod tym pseudonimem. Prawda? Ostatnia wielka miłość lorda Byrona.
Hrabina G. uważała, że tajemniczy Sindbad Żeglarz jest wampirem, miał on bowiem niezwykle bladą cerę. Oficjalnie ja i Albert wyśmiewaliśmy taką teorię. Ale w duchu po cichu zastanawialiśmy się, czy nie ma ona aby racji. Ostatecznie taki ekscentryk, jak on mógł być praktycznie każdym. Nawet istotą z zaświatów. Zaciekawiła nas również niezwykła towarzyszka hrabiego. Była to bardzo piękna Greczynka. Dowiedzieliśmy się później, że to sama księżniczka Hayde, zaginiona córka Ali Tebelina, paszy i wezyra Janiny, która po śmierci ojca popadła w niewolę u sułtana. Sindbad Żeglarz wykupił ją od niego i trzymał rzekomo jako swoją niewolnicę, choć jeśli mam być szczery, była ona dla niego czymś znacznie więcej. Bo w końcu, czy niewolnica posiada swoje własne służki, swobodę ruchu i jest traktowana niczym księżniczka krwi? Nie wydaje mi się.
Nie znaliśmy jeszcze nazwiska tajemniczego Sindbada Żeglarza. Poznaliśmy je dopiero wtedy, gdy potrzebowaliśmy powozu na karnawał. Wszystkie były już zarezerwowane, a na kupno czy wynajęcie nowego nie można było co liczyć. Wówczas to z pomocą przyszedł nam hrabia Monte Christo. Mieszkał on w tym samym hotelu, co ja i Albert. Gdy dowiedział się o naszym kłopocie, to wezwał nas do siebie i zaoferował, że użyczy nam swojego powozu, jak również umożliwi nam oglądanie publicznych egzekucji ze swojego balkonu. Byliśmy wniebowzięci i udaliśmy się do niego, gdy tylko była ku temu możliwość, aby mu podziękować. Gdy jednak ujrzałem naszego hojnego sąsiada, to od razu rozpoznałem w nim Sindbada Żeglarza z wyspy Monte Christo, który był też naszym wampirem z opery. W naszych późniejszych prywatnych rozmowach hrabia bynajmniej nie wypierał się przede mną tego, co robił. Przeciwnie, wydawało mi się, że wręcz się tym chlubił. Jakby zaszczyt przynosiła mu współpraca z włoskimi bandytami i ogólnoświatową kontrabandą.
Teraz, kiedy to mówię, przypomniało mi się pewne ważne wydarzenie. Zanim doszło do naszego spotkania z hrabią Monte Christo, ja i Albert zwiedzaliśmy ruiny starego amfiteatru. Usłyszałem wówczas przypadkiem rozmowę pomiędzy hrabią a słynnym włoskim bandytą nazwiskiem Luigi Vampa. Rozmawiali oni o wzięciu do niewoli człowieka Vampy, młodego pasterza Peppina zwanego również Rocca Priori. Hrabia Monte Christo zobowiązał się do uwolnienia go. Wkrótce potem miała się odbyć publiczna egzekucja Peppina oraz jeszcze jednego takiego łajdaka, który to (o ile dobrze pamiętam) zamordował swojego opiekuna dla jego pieniędzy. Hrabia wówczas zaprosił nas do oglądania tego niezwykłego skądinąd widowiska ze swego balkonu i dał nam do zrozumienia, że tortury ogromnie go fascynują. Powiedział również, że według niego gilotyna czy inny rodzaj szybkiego zadawania śmierci jest żałosny i bardzo słaby. Uważał on, że zemsta musi boleć długo i zadawać niewyobrażalne cierpienia. Przyznam się panu, że przeraziły mnie nieco jego słowa. Wkrótce potem doszło do egzekucji. Ja, Albert i Monte Christo obserwowaliśmy ją uważnie. Gdy tylko do niej doszło, hrabia zapowiedział nam, że Peppino uniknie dziś śmierci i zostanie ułaskawiony. I rzeczywiście, tak się właśnie stało. Dla Alberta wydarzenie to było naprawdę bardzo dziwne, ale dla mnie samego było jasne, iż widać w tym rękę hrabiego, co potwierdzała jego wcześniejsza rozmowa z Vampą w ruinach amfiteatru. Peppino został ułaskawiony i odprowadzony do więzienia, skąd wkrótce potem uciekł. Ale drugi skazaniec został zabity w wyjątkowo okrutny sposób - kat uderzył skazańca maczugą, potem rozciął mu gardło nożem, a następnie wskoczył na niego i zaczął po nim chodzić. Ja i Albert byliśmy przerażeni tym widokiem. Ja sam miałem ochotę zwrócić obiad, de Morcerfa sparaliżowało ze zgrozy, a hrabia de Monte Christo? Najspokojniej w świecie stał i patrzył na to widowisko, dziwnie się przy tym uśmiechając. Do dziś zastanawia mnie jedno. Czy śmiał się on z cierpień skazańca, czy też może z naszej własnej słabości? Czy może też, niczym jakiś bóg starożytnych czasów patrzył z politowaniem na ten motłoch, którego okrutna kaźń podniecała? Prawdopodobnie już nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Wiem jednak z całą pewnością, iż hrabia uzyskał ułaskawienie dla Peppina w ten oto sposób, że ofiarował samemu Ojcu Świętemu piękny szmaragd. Widać nawet głowa Kościoła katolickiego nie jest nieprzekupna.
Hrabia budził w nas wszystkich mieszane uczucia. Przede wszystkim jednak budził respekt, jaki należy się człowiekowi, który z łatwością rządzi bandytami i przemytnikami. Czułem, że chociaż jego wpływy są wielkie, to z całą pewnością zawahałbym się, zanim poprosiłbym go pomoc. Złośliwy los sprawił jednak, że musiałem już niedługo o nią poprosić hrabiego.
Było to tak: pojechaliśmy z Albertem na bal maskowy, ale de Morcerf w ostatniej chwili zrezygnował z udziału w nim, gdyż otrzymał bilecik miłosny z wezwaniem na schadzkę od tajemniczej damy. Poszedłem więc na bal sam. Wesołą zabawę przerwał mi list od Alberta - okazało się, że schadzka ta była jedynie podstępem ze strony Luigiego Vampy, zaś tajemniczą damą, która uwiodła mojego przyjaciela, była Teresa (kochanka Luigiego). Ów słynny bandyta pojmał de Morcerfa i żądał za niego wysokiego okupu. Albert miał pieniądze i kazał mi je wydobyć i nimi zapłacić za jego życie. Problem polegał na tym, że pieniędzy tych było za mało nawet wtedy, kiedy ja dołożyłem się do tej sumy. Nie wiedziałem, skąd mam wziąć brakującą sumę. Pojechałem zatem do hrabiego Monte Christo i poprosiłem go o pomoc. Ten najpierw chciał mi udzielić pożyczki, ale potem zmienił zdanie, gdy podczas rozmowy z nim dałem mu do zrozumienia, iż wiem o jego rozmowie z Vampą w amfiteatrze i jego wpływie na tego bandytę. Monte Christo więc (zapewne po to, żeby zamknąć mi usta) pojechał razem mną w Katakumby Świętego Sebastiana, gdzie mieli swą kryjówkę Vampa i jego ludzie. Zastaliśmy ich herszta podczas czytania słynnych „Komentarzy” Juliusza Cezara (wiem, jaką on książkę czytał, gdyż po zakończeniu tej przygody z ciekawości zapytałem go o to). Monte Christo powiedział Vampie, że ich umowa przewiduje, iż Vampa nie będzie napadał ani na hrabiego, ani na jego przyjaciół w zamian za ochronę ich działalności. Albert de Morcerf zaś od niedawna jest zaliczany w poczet przyjaciół hrabiego. Bandyci, słysząc słowa hrabiego, natychmiast uwolnili Alberta i wszyscy wróciliśmy do hotelu. Albert zaś z wdzięczności zaprosił Monte Christa do siebie, do Paryża i obiecał także wprowadzić go na tamtejsze salony. Niedługo potem de Morcerf wrócił do Francji. Ja jeszcze na trochę zostałem w Rzymie, aby bawić się i korzystać z karnawału.
Niedługo potem i ja również powróciłem do Paryża i zająłem się swoimi planami matrymonialnymi. Chciałem bowiem ożenić się z panną Walentyną de Villefort, córką prokuratora królewskiego. Jej ojciec, Gerard de Villefort był temu przychylny, dziadek zaś wręcz przeciwnie. Zdania samej panny nie znałem, zresztą w tamtych czasach nikt kobiet o to nie pytał. Gdy zacząłem się starać o pannę Walentynę, pan Noirtier (ojciec Villeforta) ogłosił swój testament. Napisał w nim, że jego wnuczka zostanie wydziedziczona, jeżeli za mnie wyjdzie. Villefort jednak oznajmił, że pomimo tak nieprzychylnej dla nich wszystkich ostatniej woli jego ojca, Walentyna i tak zostanie moją żoną. Nie wiedzieliśmy jednak, że nie jest to ostatnie słowo starego człowieka. W dniu, gdy mieliśmy już podpisać intercyzę małżeńską, Noirtier wezwał nas wszystkich do siebie i wręczył nam papiery, które były tak jakby relacją ze śmierci mojego drogiego ojca. Przeczytałem je i byłem nimi kompletnie zszokowany. Dowiedziałem się nareszcie, w jaki sposób umarł mój ojciec. A było to tak:
Mój ojciec był kiedyś bonapartystą, ale ostatecznie przystąpił do rojalistów. Pewnego wieczoru został on wezwany przez tajemniczych ludzi na jakieś tajne spotkanie, które miało się odbyć na obrzeżach miasta. Zaciekawiony pojechał na nie, jednakże ku swojemu wielkiemu przerażeniu odkrył, że jest to spotkanie bonapartystów. Ci ludzie chcieli umożliwić ex-cesarzowi ucieczkę z Elby i jego powrót na tron Francji. Mój ojciec miał im pomóc w realizacji tego szalonego projektu. On jednak wysłuchał dokładnie ich planów, po czym oświadczył im, że dla niego istnieje tylko jeden władca - Ludwik XVIII. Wypowiedział przy tym wiele niemiłych słów pod adresem uczestników spotkania, a chyba nawet groził im wydaniem ich. Wówczas prezydent spiskowców wymusił na moim ojcu przysięgę, że nie uczyni on niczego, co mogłoby ich posłać do więzienia lub na śmierć. Mój ojciec z trudem, bo z trudem, ale taką przysięgę złożył, po czym sam prezydent spiskowców odwiózł go powozem do domu. Prawdopodobnie na tym by się cała sprawa skończyła, gdyby mój ojciec pohamował swój język i przestał wyzywać spiskowców od porywaczy, skrytobójców itp. Bardzo zdenerwował tymi słowami prezydenta, który kazał natychmiast zatrzymać powóz. Następnie obaj wysiedli z niego i stoczyli ze sobą pojedynek, zakończony niestety śmiercią mojego ojca.
Nie muszę chyba mówić, że zaszokowało mnie to, co usłyszałem. Poznałem dokładnie ostatnie chwile z życia mojego ojca, lecz nie znalazłem nazwiska jego zabójcy. Słusznie założyłem, że pan Noirtier musi je znać. I rzeczywiście, znał je. To zabójcą był... on sam. Tak, Noirtier de Villefort był mordercą mojego ojca, a ja chciałem ożenić się z jego wnuczką. Byłem w kompletnym szoku. Nie muszę chyba mówić, że natychmiast zerwałem zaręczyny z panną Walentyną de Villefort. Panna i jej dziadek zaraz wpadli z tego powodu w euforię, tak jakby wszystko to sobie z góry zaplanowali, choć nie jest to wykluczone.
Zdaje się jednak, że w swojej opowieści chyba nazbyt mocno odszedłem od osoby naszego wspólnego znajomego. Już jednak naprawiam ten błąd.
Otóż hrabia Monte Christo podczas swojego pobytu w Paryżu odkrył pewne ohydne szczegóły z życia hrabiego Fernanda de Morcerfa, czyli ojca Alberta, po czym opublikował je w gazecie pańskiego ojca chrzestnego. Wskutek tego doszło potem do procesu, po którym hrabia de Morcerf został pozbawiony miejsca w Izbie Parów i spotkał go publiczny ostracyzm. Gdy mój przyjaciel Albert odkrył, kto za tym wszystkim stoi, pojechał do opery i wyzwał publicznie hrabiego Monte Christo na pojedynek. Ja i jeszcze kilku naszych wspólnych znajomych byliśmy świadkami tego wydarzenia, ponieważ sam Albert celowo wezwał nas wszystkich do opery. Prawdę mówiąc, było to bardzo żałosne z jego strony. Zrobił bowiem z siebie tylko widowisko. To zresztą było w jego stylu, robić wokół siebie naprawdę bardzo dużo szumu. Następnego jednak dnia, kiedy miał się odbyć pojedynek, Albert wezwał na Pola Marsowe wszystkich uczestników wczorajszego incydentu w operze i przy nas przeprosił hrabiego Monte Christo oświadczając przy tym, iż miał on pełne prawo zdemaskować jego ojca. Pamiętam doskonale, że nic a nic z tego wszystkiego nie rozumieliśmy.
Wkrótce potem wydarzyło się coś jeszcze ciekawszego. Mianowicie doszło do procesu niejakiego wicehrabiego Andrei de Cavalcanti, Włocha, którego to Monte Christo wypromował na nasze salony. Cavalanti miał się żenić z córką barona Danglarsa, znamienitego bankiera tamtych czasów. W dniu podpisania intercyzy małżeńskiej wyszło jednak na jaw, że przyszły pan młody jest tak naprawdę galernikiem, złodziejem, a od niedawna również i mordercą. Poszedł więc on pod sąd, jednakże na procesie ujawnił coś niesamowitego i szokującego zarazem. Okazało się bowiem, że pan prokurator Gerard de Villefort (notabene prowadzący przeciwko niemu akt oskarżenia) jest jego ojcem. Oskarżony miał podobno narodzić się jako owoc romansu Villeforta z jakąś tajemniczą wdową, której nazwiska nie zdołaliśmy poznać. Rzekomy pan Cavalcanti urodził się w sekrecie przed wszystkimi, a zaraz potem Villefort wmawiając swojej kochance, że dziecko jest martwe, wsadził je do skrzyni i zakopał żywcem w ogrodzie. Jednakże pewien Korsykanin, który miał z prokuratorem stare porachunki, obserwował jego poczynania i w chwili, gdy zakopywał on skrzynię, rzucił się na niego, dźgnął go nożem (niezbyt skutecznie, jak widać) i wydobył skrzynkę. Odkrywszy znajdujące się w jej wnętrzu dziecko, zabrał je i wychował jak swoje własne. Jak się okazało, wychował je tylko po to, aby teraz poszło na gilotynę i to skazane na nią przez własnego ojca.
Villefort, gdy tylko usłyszał to wszystko, był w takim szoku, że nawet się nie bronił. A wręcz, o dziwo, potwierdził słowa oskarżonego. Skandal, którego za wszelką cenę próbował uniknąć, teraz go dopadł. Przyznam się jednak, że nikt z nas nie miał wówczas wobec niego litości, zwłaszcza ja. Nie wiedziałem wówczas, co ja niby takiego wielkiego widziałem w tej rodzinie, że chciałem do niej wejść. Teraz cieszyłem się, że tak się nie stało. Villefort natomiast tego samego dnia dowiedział się o tym, iż jego żona trucicielka, powodowana chyba wyrzutami sumienia, otruła siebie oraz ich ukochanego synka, Edwardka. Nasz prokurator po tym wszystkim dostał pomieszania zmysłów i wylądował na resztę swego życia w szpitalu dla obłąkanych, gdzie zmarł kilka lat temu. Biedny człowiek. Był on co prawda żałosnym i nędznym dorobkiewiczem, poświęcającym nawet najbliższych dla własnej kariery i dobrego imienia, ale nie jestem pewien, czy aby nie za ciężko los go spotkał. Tak, niebo słusznie go ukarało, czy jednak kara powinna być aż tak dotkliwa?
A może to nie było wcale niebo? Może Morcerfa i Villeforta, a może nawet i Danglarsa zniszczył jeden i ten sam człowiek, hrabia de Monte Christo? Jeśli tak, to rodzi się wówczas inne pytanie, dlaczego on to wszystko zrobił? Dlaczego ich wszystkich ukarał w imię sprawiedliwości, która dawno dała już sobie z nimi spokój? Co nim tak naprawdę kierowało? Czy było to jakieś szalone poczucie moralności? A może osobista zemsta? Jeśli tak, to co ci trzej ludzie, jakkolwiek podli i żałośni by nie byli, mu zrobili, że tak okrutnie się na nich zemścił?
Jeżeli kiedykolwiek poznasz odpowiedzi na te pytania, mój drogi panie, to proszę cię, podziel się pan nimi ze mną. Bardzo chętnie je poznam, gdyż człowiek zwany hrabią de Monte Christo nadal mnie fascynuje. Budzi mój strach i podziw zarazem. Wstręt i respekt. Przerażenie oraz szacunek. Zniknął mi z oczu tuż po obłędzie Villeforta i nigdy więcej go nie spotkałem. Nie wiem, co się z nim obecnie dzieje, ale mimo to chętnie bym znów zobaczył go i ujrzał jego tajemniczy uśmiech na twarzy. Uśmiech, który to budził we mnie i Albercie tyle mieszanych uczuć. Uśmiech, który nazwałbym zarówno anielskim, jak i diabelskim.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 2:32, 15 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 7:13, 15 Wrz 2020    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Hrabia jest prawdziwą zagadką, zakłada na siebie tyle masek jednocześnie.
Która z nich prawdziwa ?
Edmunda Dandes czy hrabia Monte Christo, czy to druga strona tej samej monety ?
A ludzie pozornie łagodni często kryją w sobie ogień wielkich namiętności.
Oglądanie cierpień skazańców daje hrabiemu jakoś sadystyczną, perwersyjną przyjemność.
Sin band Żeglarz, poczułam dreszcz podniecenia i przygody, bo Guy też grał postać zuchwałego kapitana, który jednym spojrzeniem umie ocenić zarówno wartość statku jak i dziewczyny. Ciekawe czy to celowe nawiązanie z twojej strony ?
Tu jest ta wersja z Guy
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 8:26, 15 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:20, 15 Wrz 2020    Temat postu:

Oj tak, tyle masek nosił na sobie i która z nich jest prawdziwa? Myślę, że przede wszystkim jego prawdziwą twarzą był Edmund Dantes, a pozostałe jego twarze były maskami, ale posiadały nieraz część jego osobowości Smile
Tak, ludzie pozornie łagodni i spokojni, potrafią w sobie kryć wielkie namiętności, a gdy te wybuchają, to cóż... Wtedy mamy dopiero wulkan.
Wiesz, w książce nie jest to powiedziane wprost, ale sądzę, że hrabia wcale nie czuł przyjemności z obserwowania kaźni skazańców. Budziło to raczej jego obrzydzenie, ale udawał, że jest inaczej, aby w ten sposób pokazać się jako człowiek światowy, lekceważący wszelkie konwenanse i twardy, którego nic nie złamie. A może przy okazji na swój sposób sprawiło mu przyjemność wyobrażanie sobie, jak jego wrogowie umierają w taki właśnie sposób?
Niestety nie... Tutaj kłania się inwencja Aleksandra Dumasa ojca. To on wymyślił, że Edmund Dantes nie działał tylko jako hrabia Monte Christo, ale też jako ksiądz Busoni, lord Wilmore i właśnie jako Sindbad Żeglarz. Raz też działał jako agent firmy "Thompson and French". Miał zatem więcej twarzy niż Zorro Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:22, 15 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział V

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Gdy skończyłem zapisywać opowieść mojego rozmówcy, poczułem się emocjonalnie usatysfakcjonowany. Mój ojciec chrzestny miał bowiem rację. Rzeczywiście, pan baron Franz d’Epinay wiedział o wiele więcej niż on o hrabim Monte Christo. Co prawda wciąż jeszcze byłem daleki od poznania całej osobowości tego człowieka, o którym to wiadomości szukałem, jednak wiedziałem już zdecydowanie więcej niż przedtem. Dzięki informacjom, które dzisiaj zdobyłem, mogłem już sobie wyrobić nieco zdanie na temat hrabiego Monte Christo, którego to postać zaczęła mnie bardzo intrygować. Ta opowieść o jego fascynacji torturami połączonych z przyłożeniem ręki (świadomie czy też nie) do ujawnienia informacji o podłej przeszłości de Villeforta i de Morcerfa. Ta znajomość z włoskimi bandytami i chronienie ich działalności, ta przyjaźń z włoskimi przemytnikami, ta wspaniała uczta niczym z „Tysiąca i jednej nocy” oraz inne szczegóły z życia tego człowieka - to wszystko wprawiało mnie w osłupienie, a może raczej w podniecenie. Kimże on był? Kim był ten człowiek, który gardził rozrywkami pospólstwa, wymierzał sprawiedliwość niczym bicz Boży, a jednocześnie ciekawiły go ludzkie tortury? Kim był ten obrońca przemytników i bandytów, opiekun greckiej księżniczki i co go łączyło ze zniszczonymi przez siebie ludźmi? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. A ja musiałem je w końcu poznać, gdyż byłem z natury zawzięty i nie ustąpię, póki nie poznam prawdy.
Dlatego też właśnie uznałem za swój obowiązek prowadzenie dalszych poszukiwań informacji o tajemniczym hrabim Monte Christo. Uznałem, że nawet gdyby coś poszło nie tak i odebrano mi tę sprawę, to i tak bym czuł się w obowiązku kontynuować ją i doprowadzić do jak najszczęśliwszego zakończenia. Zbyt mocno się w nią bowiem zaangażowałem, aby z niej się kiedykolwiek wycofać. Co za tym idzie, najwyższa już była pora, aby ruszyć w dalszą drogę. Problem polegał wszak na tym, że nie wiedziałem, dokąd mam się teraz udać.
Zapytałem więc o to barona d’Epinay mając nadzieję, że odpowie mi on na to pytanie. Nie zawiodłem się na nim, ponieważ odpowiedział on z uśmiechem:
- Proponuję, aby odwiedził pan mojego przyjaciela, Lucjana Debray. Jest on w obecnym rządzie ministrem spraw wewnętrznych, a więc jako taki jest człowiekiem bardzo zajętym. Jeśli jednak pokaże mu pan ten liścik ode mnie...
To mówiąc wziął do ręki kartkę papieru i napisał na niej piórem kilka zdań. Następnie posypał ją lekko piaskiem, zdmuchnął go, złożył ją i podał mi, kończąc jednocześnie swoją wypowiedź:
- ... to sądzę, że bardzo chętnie pana przyjmie, panie Chroniqueur. Nie gwarantuję panu, oczywiście, że wie on więcej niż ja. Być może zdoła panu powiedzieć coś, czego ja nie wiem, a być może nie, jednakże nie należy zaniedbywać najmniejszego nawet szczegółu.
- To prawda - odpowiedziałem z uśmiechem - Zgadzam się z panem całkowicie.
Zabrałem swoje rzeczy, po czym wstałem i uścisnąłem mocno dłoń panu baronowi.
- Dziękuję panu za rozmowę, panie baronie. Bardzo mi pan pomógł.
- Miło mi to słyszeć - odpowiedział wesoło baron d’Epinay.
Już miałem wychodzić, gdy nagle coś sobie przypomniałem.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, panie baronie.
- Tak, słucham?
- Gdzie znajdę pana Debray? Och, przepraszam! Pana ministra spraw wewnętrznych?
- Oczywiście w ministerstwie spraw wewnętrznych. O ile mnie pamięć nie myli, to jeszcze teraz urzęduje. A jeżeli nie, to w ministerstwie już na pewno panu powiedzą, gdzie go szukać.
- Dziękuję panu, panie baronie.

***

Dość szybko dotarłem powozem do ministerstwa spraw wewnętrznych. Jak przewidywał baron Franz d’Epinay pan minister wciąż był jeszcze w swoim gabinecie i chętnie zgodził się mnie przyjąć. Zwłaszcza, kiedy tylko zobaczył liścik od barona, który mu wręczyłem. Przeczytał go uważnie, po czym wskazał mi krzesło stojące naprzeciwko swojego biurka. Usiadłem i poczekałem, aż zajmie on swoje miejsce.
Z żalem muszę przyznać, iż pan Debray gościnnością ani tym bardziej grzecznością nie grzeszył. Zanim raczył mnie on w ogóle wysłuchać, to sprawdzał jakieś papiery, podpisywał je i dał potem swojemu sekretarzowi. Przez pierwsze kilka minut zdawał się zachowywać tak, jakby mnie tutaj w ogóle nie było, co mnie oczywiście mocno raziło. Nie mówiąc już o tym, że nie raczył mnie w ogóle niczym poczęstować. Chwilami zaś odnosiłem wrażenie, iż poczęstowałby mnie on co najwyżej kopniakiem, gdybym się o cokolwiek zaczął dopraszać. Wołałem zatem nie poruszać tej kwestii, tylko od razu przejść do sedna sprawy, co oczywiście uczyniłem.
- Panie ministrze... Ja wiem i rozumiem to, iż jest pan człowiekiem niezwykle zajętym oraz zapracowanym. Dlatego też z góry obiecuję, że nie zajmę panu więcej czasu niż będzie to konieczne.
- Och, jestem tego całkowicie pewien - odpowiedział lekko obojętnym tonem Lucjan Debray - Także nie bawmy się teraz ze sobą w jakieś głupie konwenanse i przejdźmy od razu do rzeczy. Interesuje pana osoba hrabiego Monte Christo i wszystko, co o nim wiem, prawda?
- Nie inaczej.
- Świetnie. A zatem muszę z góry zapowiedzieć, iż chyba wiem o nim najmniej ze wszystkich ludzi na świecie. Co za tym idzie, obawiam się, że moje wiadomości panu w niczym nie pomogą.
Wiedziałem doskonale, że tymi oto dziwacznymi słowami próbuje on dać mi do zrozumienia, że moja wizyta nie jest mu wcale na rękę i gdyby nie prośba jego serdecznego przyjaciela, to na pewno by mnie stąd odprawił z kwitkiem. Jeżeli więc zabawiał się w ten dziwaczny Wersal, to pewnie tylko dlatego, żeby wszelkim grzecznościowym formalnościom uczynić zadość. A być może również kierowała nim przyjaźń wobec barona d’Epinay i chyba także mego ojca chrzestnego, a najwyraźniej przyjaźń zawsze zobowiązuje, nawet ministrów.
Oczywiście nie dałem mu się zbić z pantałyku. Ostatecznie nie po to przecież przybyłem do niego, aby się dać odprawić jak jakiś pierwszy lepszy petent. Powiedziałem zatem grzecznie, aczkolwiek stanowczo:
- Pan wybaczy, panie ministrze, ale pozwoli pan, iż ja to ocenię, co mi się może przydać, a co nie.
Lucjan Debray popatrzył na mnie spojrzeniem, którego nie umiałem nazwać, po czym zaczął się śmiać.
- Odważny człowiek z pana. Bardzo odważny i zawzięty. Lubię takich. Niech więc panu będzie, panie Chroniqueur. Skoro panu na tym tak zależy, to opowiem panu, co wiem o hrabim Monte Christo. Jeżeli jednak rezultat naszej rozmowy nie będzie dla pana zadowalający, to proszę mnie o to nie obwiniać. Jak bowiem już panu powiedziałem, bardzo niewiele wiem o tym człowieku.
- Być może i niewiele, ale dosyć, aby mnie zaciekawić i rzucić nowe światło na tę całą sprawę.
- No cóż... Skoro pan tak uważa... To niech pan słucha uważnie.
Następnie pan Debray zaczął opowiadać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 1:51, 17 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 15:32, 15 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ten minister jest taki jakiś arogancki, bufon prawdziwy. A może to przypadłość większości ministrów ?
Ale nie zniechęca to Huberta Kronikarza i chyba wyciągnie w końcu więcej informacji. Czuję, że to dopiero początek, wielkiej fascynującej przygody ,gdzie jest zemsta, miłość, przyjaźń i namiętność.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:02, 15 Wrz 2020    Temat postu:

Tak, rzeczywiście. Zarozumiały bufon z niego, ale cóż... Tak jak powiedziałaś - to jest przypadłość większości ministrów i w ogóle polityków.
No ba! Jeszcze by to miało zniechęcić Kronikarza. Pamiętaj, że Kronikarze nigdy nie dają się łatwo zniechęcić Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:28, 15 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział VI

Opowieść Lucjana Debray

Jak już panu wspomniałem, nie miałem możliwości dobrego poznania hrabiego Monte Christo. Pierwszy raz spotkałem go w roku 1838 na małym śniadanku u mego dobrego przyjaciela, wicehrabiego Alberta de Morcerfa. Albert poznał hrabiego w Rzymie, gdzie ten ponoć ocalił mu życie. Dlatego też mój przyjaciel zaprosił go do siebie i przedstawił nam, swoim kolegom z dzieciństwa. Byliśmy nimi ja, baron Franz d’Epinay, dziennikarz Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chateau-Renaud oraz jego wierny druh z Afryki, Maksymilian Morrel. Poza Albertem i Franzem nikt z nas nie znał wcześniej pana de Monte Christo. Tym chętniej więc go poznaliśmy. Przyznam się jednak, że nie tyle mnie interesował on, co raczej pieniądze, jakie posiadł oraz to, w co zamierzał je zainwestować. To było dla mnie najważniejsze zagadnienie dotyczące tego pana. Już wtedy bowiem zajmowałem się grą na giełdzie i muszę przyznać, że robiłem to z raczej dobrym skutkiem, o czym z pewnością świadczyć może chociażby mój obecny stan majątkowy. Jako sekretarz ówczesnego minister spraw wewnętrznych miałem zawsze bardzo dobre wiadomości, dzięki czemu udało mi się podjąć niejeden raz właściwe decyzji. Zarobiłem na giełdzie miliony, czego jednak nie da się powiedzieć o moim dobrym znajomym, baronie Danglarsie, o którym to zaraz opowiem. Hrabia Monte Christo, specjalnie czy też może raczej niechcący, przyczynił się do jego bankructwa. W jaki sposób, zapyta pan? Już to panu wyjaśniam.
Wyobraź pan sobie, że drogi hrabia de Monte Christo zakupił za milion franków hiszpańskie obligacje. Baron Danglars, który to zwykle papugował wszystkie inwestycje hrabiego, również je nabył. Przyznam się szczerze, że sam mu poradziłem chodzenie po rynku giełdowym śladami hrabiego Monte Christo. Wyczułem bowiem, iż interesy tego człowieka zawsze przynoszą olbrzymie zyski. Baron posłuchał mnie i nabył obligacje. Po jakimś czasie jednak przyszła do Paryża straszna wieść. Okazało się, że Don Carlos (dawny hiszpański władca, który został obalony w trakcie zamachu stanu) wydostał się właśnie z niewoli i dotarł do Hiszpanii, gdzie już wybuchło wspierające go powstanie. To więc mogło oznaczać tylko jedno. Każdy, kto nabył jakiekolwiek hiszpańskie obligacje, zainwestował swoje pieniądze w wojnę domową, a co za tym idzie, nie miał co liczyć na najmniejszy choćby zysk. Postanowiłem więc ostrzec mojego znajomego bankiera. Udałem się zatem do pani Herminii Danglars, z którą to już od dawna utrzymywałem przyjazne stosunki i powiadomiłem ją o wszystkim.
Między nami mężczyznami przyznam się panu, że utrzymywałem z tą panią stosunki nader przyjazne. Może nawet więcej niż tylko przyjazne. Domyślasz się pan na pewno, co mam na myśli, prawda? Jeżeli zaś ocenia mnie pan negatywnie za mój romans z panią Danglars, to zapewnić pana mogę, że miał on miejsce nie tylko za jej zgodą, ale i za zgodą jej męża, który to kochał wyłącznie pieniądze. I prawdę mówiąc, bardzo mu było na rękę, że jego żona miała romans z człowiekiem, który zawsze wie, w co, jak i kiedy zainwestować. A ja właśnie byłem takim człowiekiem. Dlatego też mój romans z panią Herminią Danglars odpowiadał praktycznie wszystkim stronom zainteresowanym w tej sprawie.
A wracając do tematu, poszedłem do pani Danglars i zapytałem, czy jej mąż posiada nadal jakieś hiszpańskie obligacje. Odpowiedziała mi, że tak. Poradziłem jej zatem, żeby czym prędzej je sprzedał, gdyż niedługo będą one bez wartości. Danglars posłuchał mojej rady i sprzedał swoje obligacje. Niektóre za połowę ceny, resztę zaś za całkowity bezcen. Inni bankierzy panikowali nie mając pojęcia, co mają teraz zrobić ze swoimi hiszpańskimi obligacjami i narzekali, że zainwestowali oni pieniądze w wojnę domową. Pozostali zaś z zazdrością gratulowali Danglarsowi tak sprawnie podjętej decyzji. Szybko się jednak okazało, że ich optymistyczny osąd w tej sprawie był przedwczesny. Następnego dnia wyszło bowiem na jaw, że wiadomość o ucieczce Don Carlosa z więzienia oraz rewolcie w Hiszpanii jest fałszywa. Prawdopodobnie telegrafista źle odczytał wiadomość z powodu mgły i podał ją źle do Paryża. Niewykluczone też, że człowiek ten po prostu zwariował, ponieważ niedługo po opublikowaniu rzekomej wiadomości z Hiszpanii, nasz telegrafista zniknął bez śladu i nikt go więcej nie widział. Obligacje hiszpańskie zaś mocno skoczyły w górę. Co za tym idzie, wszyscy zyskali, zaś Danglars stracił na ich sprzedaży wielkie sumy. Od tego czasu zaczęło się jego bankructwo.
Danglars jednak nie na darmo nazywany był przez niektórych królem bankierów. Ponieważ jego finanse poniosły znaczne straty, wpadł on na pomysł, jak naprawić tę sytuację. Postanowił wydać swoją córkę Eugenię za mąż za wicehrabiego Andreę de Cavalcanti, młodego Włocha, którego to wypromował na paryskich salonach hrabia Monte Christo. Jednak w dniu zaręczyn okazało się, że pan Cavalcanti to w rzeczywistości Benedetto, były galernik. Danglars chciał więc wydać córkę za złodzieja i mordercę. Nie muszę tu chyba dodawać, że wybuchł z tego powodu niezły skandal. Biedak ośmieszył się przed całym Paryżem, a w dodatku stał się niewypłacalny. Jego bank prędzej czy później musiał ogłosić bankructwo. Było to już tylko kwestią czasu. Danglars jednak nie był w ciemię bity, więc jak najszybciej uciekł do Włoch z pieniędzmi przeznaczonymi na szpitale oraz sierocińce. Nie wiem, co się potem z nim stało. Krążą pogłoski, że ponoć wpadł w ręce słynnego bandyty, Luigiego Vampy, który to najpierw zabrał mu wszystkie pieniądze, a potem zagłodził go na śmierć.
Co do jego żony, to spodziewała się ona, że po tym wszystkim, co się stało, będę dalej jej kochankiem. A może jeszcze nawet okażę jej wsparcie w tej trudnej sytuacji. Pomyliła się i to bardzo mocno. Musiałem dbać o swoje dobre imię, dlatego też zerwałem z nią wszelkie kontakty. Zwróciłem jej jedynie pieniądze, które dzięki mnie zarobiła ona na giełdzie, potem zaś nasze drogi się rozeszły. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje. Wiem za to, co się dzieje ze mną i co się będzie dziać. Po przywróceniu cesarstwa, zostałem ministrem w tym samym ministerstwie, w którym kiedyś pracowałem jako sekretarz i jak dotąd, dobrze mi się powodzi.
Zaś hrabia Monte Christo wyjechał niedługo potem z Paryża i nigdy więcej go już nie widziałem. I prawdę mówiąc, nie chciałbym raczej się z nim spotkać. To bardzo dziwny człowiek. Dość przerażający, a w dodatku niesamowity dziwak. Budził on wokół siebie aurę groźnej tajemniczości połączoną z szatańską wszechwiedzą, a to nie jest najlepsze połączenie. Do tego podejrzewam, że mógł mieć coś wspólnego z tą plotką na temat rewolty w Hiszpanii, przez którą Danglars zbankrutował. Jeżeli jednak to prawda, to wciąż nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to zrobił. Ale z drugiej strony, jakie to ma teraz znaczenie dla świata? Danglars upadł, tak jak i upadł Napoleon I, a potem też i król Ludwik Filip I, na miejsce którego przyszedł prezydent Bonaparte, który obecnie jest naszym cesarzem. Nie ma zatem co płakać nad tymi, którzy upadli, ale trwać przy tych, którzy stoją twardo o własnych siłach. Umarł król, niech żyje cesarz. Umarł Danglars, niech żyje hrabia Monte Christo.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 17:33, 15 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 7:09, 16 Wrz 2020    Temat postu: Opowieść Lucjana Debray

Ciekawe co będzie dalej ?
Czuję dalej ten klimat i styl Dumasa. Jak ten świat się zmienia i dziwnie kreci, jedni politycy odchodzą, drudzy przychodzą na ich miejsce. Umarł król, niech żyje król, a hrabia Monte Christo dalej roztacza wokół siebie jakiś szatański urok i tajemnice.
Pełno tajemnic, wartych okrycia i poznania. Tajemnic, które może odkryć tylko dociekliwy dziennikarz Hubert Kronikarz. I mam nadzieję, że osłoni je przed czytelnikami, co zamierza zmienić w tej znanej nam opowieści.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 1:50, 17 Wrz 2020    Temat postu:

Cieszę się, że rozdział Ci się podobał i że powieść Cię wciągnęła. No właśnie, jak to dziwnie losy się plotą. A w XIX wieku doszło do kilku rewolucji i niejeden raz się system polityczny zmieniał, a wraz z nim politycy. A takie cwaniaczki jak Debray czy Villefort utrzymywały się za każdego systemu. Umarł król, niech żyje król. A oni dalej żyją i mają się dobrze, bo wiedzą doskonale, jak się za to zabrać. Możesz być pewna, że Kronikarz nie odpuści i dojdzie prawdy. Bo my, Kronikarze, jesteśmy uparciuchy Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 1:53, 17 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział VII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Przyznam się, że czułem się nieco zawiedziony rozmową z Lucjanem Debrayem, gdyż oczekiwałem od niego co najmniej połowy tak ciekawych wiadomości jak te, których dowiedziałem się od barona d’Epinay, a zamiast tego otrzymałem zaledwie ćwierć tychże informacji, a nie wiem, czy nawet i tyle. Minister spraw wewnętrznych nie powiedział mi nic, co pomogłoby mi ruszyć z miejsca. Przy okazji muszę zauważyć, iż widać było wyraźnie, że to polityk. Opowiedział mi dużo o swojej osobie, a mało o człowieku, który mnie interesuje. Typowe dla takich ludzi jak on.
Można było więc uznać moją wizytę u pana ministra za całkowicie bezsensowną. Chociaż może nie do końca. Ostatecznie Lucjan Debray coś sensownego mi powiedział. Dowiedziałem się od niego szczegółów upadku barona Danglarsa i relacji jego żony z samym Debrayem, jednak z samym hrabią Monte Christo miało to naprawdę bardzo mało wspólnego. Rzecz jasna szczegóły bankructwa Danglarsa, które miało miejsce w tym samym czasie, kiedy hrabia zjawił się w Paryżu, były nader interesujące, jednak w przeciwieństwie do de Morcerfa lub de Villeforta nie mogłem tutaj wykryć żadnych oznak działalności pana de Monte Christo. Zakupił on hiszpańskie obligacje, to prawda. Danglars idąc w jego ślady również je nabył, przez co stracił sporą część majątku, to również prawda. Trudno mi było jednak w tym wszystkim doszukiwać się ręki hrabiego, co sugerował mi pan Debray. Ostatecznie przecież nikt nie kazał bankierowi naśladować jego klienta i kupować dosłownie to samo, co kupuje on. Danglars zatem sam był sobie winien. Trudno mi było doszukać się tu jakiejkolwiek działalności hrabiego. Co prawda niespodziewane zniknięcie telegrafisty po nadaniu fałszywego telegramu wydawało się tutaj podejrzane, to jednak była to raczej zbyt nikła poszlaka, aby można było na jej podstawie cokolwiek spekulować.
Został jeszcze ten Włoch, wicehrabia Andrea de Cavalcanti. Hrabia podobno wypromował go na paryskich salonach. Czy jednak zrobił to w celu skrzywdzenia Danglarsa i Villeforta? Tutaj także nie mogłem wysnuć żadnych poważniejszych wniosków. Owszem, hrabia mógł doskonale sobie zdawać sprawę z tego, kim jest rzekomy wicehrabia i celowo podesłać go Danglarsowi na zięcia. Było to jednak przypuszczenie szyte zbyt grubymi nićmi, do tego jeszcze oparte jedynie na samym domysłach i pozbawione jakichkolwiek dowodów. Danglars mógł chcieć wydać swoją córkę za mąż sam z siebie, a więc hrabia nie musiał mieć z tym nic wspólnego. Związku przyczynowo-skutkowego doszukać się tu nie było można.
Z panem de Villefortem sprawa wyglądała już nieco inaczej. Andrea Cavalcanti (czy jak on się tam naprawdę nazywał) raczej nie wiedział, kim jest, gdy wchodził na paryskie salony. Musiał dowiedzieć się tego niedługo przed swoim procesem, po czym ujawnił to na sali sądowej przed ojcem i wszystkimi obecnymi. Pozostaje jednak pytanie, skąd dowiedział się o tym wszystkim? Kto mu dostarczył tych wiadomości? Czyżby sam hrabia Monte Christo? Jeśli tak, musiał mieć on bardzo ważny powód, aby tego dokonać. Choć nie jest wykluczone, że rzekomy wicehrabia z góry wiedział kim jest i wykorzystał to jako swoją broń ostateczną przeciw ojcu, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne. Przecież gdyby od dawna znał swoją tożsamość, to na pewno już zadbałby o to, żeby porozumieć się z tatusiem i nie dopuścić do swego aresztowania. Villefort na pewno zrobiłby wszystko, aby uniknąć skandalu - zapewne nie zawahałby się nawet zabić swego nieślubnego syna. Wolałby już na pewno to aniżeli widzieć go na ławie oskarżonych, skąd on łatwo mógł dowieść, że jest jego potomkiem. Logicznie rzecz ujmując sam Benedetto, bo tak się chyba nazywał naprawdę ów wicehrabia Cavalcanti, zadbałby już o to, aby tatuś nie dopuścił do jego aresztowania i publicznego procesu. Wobec tego, skoro do owego procesu jednak doszło, należy przyjąć za pewnik to, iż Benedetto odkrył swą tożsamość niedługo przed procesem. To wydawało mi się najbardziej logiczne.
Wciąż jednak nie miałem żadnej pewności, że Monte Christo był w to wszystko zamieszany. Mógł on oczywiście znać tożsamość wicehrabiego, dostarczyć mu wiadomości na ten temat i kazać ujawnić je podczas procesu, ale przecież na to nie mamy żadnych dowodów. Tylko czyste spekulacje. Być może następna rozmowa co nieco naświetliłaby całą sprawę i pomogła mi lepiej ją zrozumieć. Aby jednak ona mogła się odbyć, musiałem wiedzieć do kogo i po jakie informacje mam iść. A tego przecież nie wiedziałem.
Moje rozważania przerwał Lucjan Debray, który to niezbyt uprzejmym tonem (zresztą doskonale do niego pasującym) przypomniał mi, że ma on jeszcze do wykonania mnóstwo obowiązków i że powinienem się już iść. Jeszcze bardziej więc rozczarowany wstałem i powoli ruszyłem w kierunku wyjścia. W ostatniej chwili jednak przypomniałem sobie, że przecież nie wiem, dokąd teraz powinienem się udać. Miałem nadzieję, iż chociaż tyle ten cały pan minister od siedmiu boleści zechce mi powiedzieć.
- Przepraszam, panie Debray, ale zapomniałem pana o czymś bardzo ważnym.
Debray podniósł głowę znad papierów i spojrzał na mnie niechętnie.
- O czym to pan szanowny zapomniał?
- Zapomniałem się zapytać pana, gdzie powinienem szukać następnych informacji. Kogo, pana zdaniem, powinienem teraz odwiedzić?
Debray pomyślał przez chwilę, zanim udzielił mi odpowiedzi.
- Cóż... Nie jestem pewien. Monte Christa znał doskonale Maksymilian Morrel, ale do niego chwilowo nie może się pan udać.
- Dlaczegóż to?
- Jest on obecnie z żoną we Włoszech, nie znajdziesz go pan w mieście. Albert de Morcerf, który również miał z hrabią bardzo bliskie kontakty, jest również nieobecny w Paryżu. Choć on z powodu służby wojskowej.
- Pan Albert został żołnierzem? - zapytałem zdumiony.
Lucjan Debray zaśmiał z kpiną, jakby już sam fakt zostania żołnierzem wydawał mu się być śmieszny, a może wręcz żałosny.
- Tak. Po tym, jak zbrodnia jego ojca stała się publicznym skandalem, Albert porzucił nazwisko de Morcerf i przyjął panieńskie nazwisko swojej matki - Herrera. Następnie wyjechał do Afryki i został żołnierzem. Dawno go już nie widziałem. Ostatni raz chyba w chwili, gdy żegnał się z matką. Wychodziłem wtedy z pokoju, w którym spotkała się ze mną pani Danglars. Prosiła mnie o radę, co ma zrobić w swojej obecnej sytuacji, kiedy mąż ją porzucił. Udzieliłem jej więc owej rady i wyszedłem. Wtedy to właśnie, zdaje się, wpadłem na Alberta, który powiedział mi o swoich planach na przyszłość, po czym zniknął. Przyznam się, że żal mi nieco tego biednego chłopaka. Nie nadaje się on na żołnierza. To w ogóle nie dla niego. Życie żołnierza jest ciężkie, a on przyzwyczajony do wygód... Ale ostatecznie to przecież jego sprawa, nie moja, jaki żywot będzie on wiódł.
Załamałem się słysząc te słowa. Wynikało z nich bowiem wyraźnie, że nie mam co liczyć na kolejnych informatorów.
- A zatem dokąd mam się udać?
Debray uśmiechnął się tak, jakby nagle coś sobie nagle przypomniał i powiedział:
- Może pani Danglars?
- Pani Danglars? A ona wie cokolwiek o hrabim Monte Christo?
- Myślę, że tak. O ile mi dobrze wiadomo, to ów hrabia i jej nadepnął na odcisk.
- Nie bardzo rozumiem.
- I nie musi pan. Ona już wszystko panu opowie. Pan poczeka chwilę. Skrobnę do niej parę słów.
Podszedł do biurka, namoczył pióro w atramencie, napisał na kartce kilka zdań, następnie tradycyjnie posypał piaskiem, poruszał nim chwilę po zapisanych słowach, zdmuchnął piasek, włożył list do koperty, którą to zaraz zapieczętował i wręczył mi.
- Daj pan jej to do przeczytania, a opowie panu wszystko, co tylko pan zechce.
- Dziękuję panu. A gdzie znajdę panią Danglars?
- Została siostrą miłosierdzia w klasztorze pod wezwaniem św. Agaty.
- W takim wypadku może być mały problem z rozmową z nią. Mniszki bywają niezwykle uparte w swoim postanowieniu nie kontaktowaniu się ze światem zewnętrznym.
- To prawda, jeżeli jednak przekaże pan jej list ode mnie, to sądzę, iż zostanie pan przez nią przyjęty.
Po tych słowach mój rozmówca powrócił do swoich papierów, ja zaś udałem się do celu swej misji. Nie muszę chyba dodawać, że pan Lucjan Debray na pewno nie będzie należał do osób, które bym miał lubić czy też szanować.

***

Znalezienie klasztoru pod wezwaniem świętej Agaty nie było wcale trudne. O wiele gorzej poszło mi z namówieniem do rozmowy Herminię Danglars, a raczej siostrę Herminię, gdyż takie właśnie imię owa kobieta teraz nosiła. Siostry miłosierdzia mają swój ustalony system prawny oraz moralny, a co za tym idzie, bynajmniej nie przyjmowały u siebie wszystkich obcych z zewnątrz. Zwłaszcza, jeżeli ci obcy byli mężczyznami. Miałem jednak nadzieję, że list szanownego ministra spraw wewnętrznych pomoże mi osiągnąć swój cel. I nie pomyliłem się. Wpuszczono mnie, gdy tylko się dowiedziano, kto mnie przysyła. Zaś siostra Herminia, po zapoznaniu się z treścią listu pana Debraya, zgodziła się poświęcić mi godzinę na rozmowę ze mną na interesujący mnie temat.
Ex-pani Danglars przyjęła mnie w swej celi gościnnie, choć wydawało mi się, że raczej postępowała wbrew sobie. Wciąż była smutna, a do tego często robiła ręką znak krzyża, gdy tylko powiedziałem coś, co jej się nie spodobało. Wywarła ona na mnie raczej niezbyt przyjemne wrażenie. Moje odczucia względem niej nazwałbym mieszaniną niechęci oraz współczucia. Starałem się jednak zachować za wszelką cenę jak największą grzeczność, ponieważ wiadomości, jakie posiadała, mogły się okazać niezwykle cenne. Za nic w świecie nie mogłem jej więc do siebie zrazić.
Pani Danglars (będę ją tak nazywał, gdyż jakoś nie umiem przywyknąć do zwrotu „Siostra Herminia”) usiadła naprzeciwko mnie i zapytała:
- A więc to pan, panie kawalerze, chce ze mną rozmawiać o hrabim Monte Christo?
- Nie inaczej, łaskawa pani - odpowiedziałem, dodając do wypowiedzi delikatne skinięcie głowy.
Pani Danglars spojrzała na mnie swym smutnym spojrzeniem, po czym rzekła:
- Wie pan zapewne, że nie darzę tego człowieka przyjaźnią.
Odpowiedziałem, iż nic mi na ten temat nie wiadomo. Wyraźnie ją to zdziwiło.
- Jakże to? - zapytała - Czyżby nie słyszał pan o mojej niechlubnej przeszłości? Pan Debray nie wtajemniczył pana w jakże pikantne szczegóły całej sprawy związanej bezpośrednio z hrabią Monte Christo?
W jej głosie brzmiały wyraźnie złość i kpina. Ja zaś, dla dobra mojego śledztwa, musiałem powstrzymać się od komentarza na ten temat.
- Proszę pani...
- Siostro Hermionio, jeśli łaska, kawalerze.
- No dobrze. Siostro Herminio... Pan minister Debray nie powiedział mi nic prócz tego, co dotyczyło wyłącznie jego osoby. W resztę spraw mnie nie wtajemniczał uznając, iż jeśli pani... przepraszam... Jeżeli „siostra” zechce, sama o wszystkim mi opowie.
Pani Danglars uśmiechnęła się do mnie wówczas bardzo ironicznie, a nawet powiedziałbym, że diabelsko, po czym z trudem siląc się na spokój odpowiedziała:
- Skoro tak, to uczynię zadość pana prośbie i opowiem wszystko po kolei. Zrozumie pan wówczas moją awersję do człowieka, który pana tak interesuje. Kilka lat temu nie puściłabym pary z ust, ale w obecnej sytuacji wszystko mi jedno. Niech zatem pan zapisze moje słowa, a potem zrobi z nimi co zechce. Niewiele mnie to już zresztą obchodzi. Ważne jest dla mnie tylko to, żeby tylko wysłuchał pan uważnie mojej historii.
Uśmiechnąłem się lekko słysząc jej słowa, ponieważ miałem zamiar uważnie wysłuchać jej opowieści oraz skrzętnie ją zapisać, co oczywiście zrobiłem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 1:56, 17 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 8:40, 17 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ciekawie się to wszystko rozwija.
Czy ta zakonnica pełna jadu to Mercedes, dawna ukochana hrabiego ?
Niby siostrzyczka pełna miłosierdzia, a tyle w niej nienawiści, a na pewno ma w sobie lekką aurę wyższości.
Jak zaczęła rozmawiać z Hubertem dziennikarzem, to jakby mu robiła jakoś wielką łaskę z wyżyn swojego autorytetu.
A może się mylę i jest w gruncie rzeczy tylko skrzywdzoną osobą i ma prawo do swoich uczuć ?
Jak to kolega zamierza przedstawić ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 2:05, 18 Wrz 2020    Temat postu:

Nie, to nie jest Mercedes, choć i do niej oczywiście także dojdziemy Smile To jest żona barona Danglarsa, jednego z wrogów hrabiego Monte Christo. Powiedziałbym, że prawda o jej osobie leży gdzieś pośrodku tego, o czym mówisz. Z jednej strony nieszczęśliwa kobieta, niespełniona jako żona i matka, a z drugiej dość płytka kobietka z paryskich salonów, przywykła do luksusów, mająca siebie za wielką panią i rozdmuchująca mocno swoje bóle i rany, jakby się nimi pyszniła. Staram się ukazać postacie z tej historii tak, jak to zrobił Dumas ojciec, jedynie z lekką domieszką tego, co sam wymyśliłem, aby były ciekawsze. Sądzę, że nieźle to mi wyszło Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 2:07, 18 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział VIII

Opowieść Herminii Danglars

Urodziłam się jako Herminia de Salvieux. Byłam jedynym dzieckiem mojego ojca, jedyną jego spadkobierczynią oraz nadzieją na przyszłość. Dlatego też musiał zadbać jeszcze za swojego życia o to, abym wyszła za mąż. Wydał mnie więc dość wcześnie za bogatego pana de Nargonne. Był to dobry człowiek, choć dużo starszy ode mnie. Nie był zły, ale nudny, a co za tym idzie, nie byłam szczęśliwa w tym małżeństwie. Nie zdziwi więc chyba pana fakt, że szukałam pociechy. Marzyłam o wielkiej i wzniosłej miłości niczym z powieści, w których to wówczas się nad wyraz zaczytywałam. Gdybym tylko wiedziała, jak przykre będą konsekwencje realizacji tych moich marzeń, to nigdy bym nie zdradzała mego małżonka. Jednak nie wiedziałam o tym i stało się to, co się stało. Ale los słusznie mnie pokarał za to, co zrobiłam. Oby każdą niewierną żonę to spotkało.
Jakiś czas po ślubie zamieszkałam wraz z mężem niedaleko Paryża w Auteuil. W naszym sąsiedztwie mieszkał markiz de Saint-Meran z małżonką. Niedawno zmarła ich córka, Renata. Znałam ją bardzo dobrze, była moją dobrą przyjaciółką. Wyszła ona za mąż za prokuratora Gerarda de Villeforta. Byłam z ojcem na ich zaręczynach i cóż... zakochałam się w nim. Ponieważ jednak był on narzeczonym mojej przyjaciółki, to musiałam dla dobra naszej przyjaźni zapomnieć o nim. A potem sama wyszłam za mąż i pan de Villefort zniknął z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawił. Do czasu.
Pan prokurator dość często bywał u swoich teściów. Równie mocno, co oni, przeżył śmierć Renaty. Jako sąsiadka państwa de Saint-Meran ja również bywałam u nich dość częstym gościem. Podczas jednej z wizyt spotkałam de Villeforta, a wówczas uczucie do niego, które tak długo w sobie tłumiłam, nagle powróciło, wybuchając przy tym z całą swoją potęgą. Ja i pan de Villefort zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Najpierw tylko grzecznościowo, potem coraz bardziej poufale. Dość szybko zawiązała się pomiędzy nami wielka nić sympatii. Poczułam, że wreszcie ktoś mnie rozumie; że na tym świecie wreszcie jest ktoś mi bliski. Ponieważ zaś mojego męża często nie było w domu, Villefort stał się w nim mile widzianym gościem. Wizyty jego były dla mnie niczym balsam na ranę, którą zadało mi to nieszczęśliwe małżeństwo z człowiekiem, którego pomimo jego szlachetności, nie umiałam pokochać. Prokurator był dla mnie taki dobry i wyrozumiały. Nie mówiąc już o tym, że łączyła nas miłość do Renaty. Oboje cierpieliśmy z powodu jej przedwczesnej śmierci. Dlatego tak łatwo udało się nam ze sobą porozumieć.
Nie muszę panu mówić, co było potem, prawda? Jest pan na pewno bardzo mądrym i bystrym człowiekiem, pomimo swojego młodego wieku. I z pewnością doskonale pan orientuje się w tych sprawach. Może mnie pan w duchu potępiać za to wszystko, co się stało. Proszę bardzo, niech pan to zrobi. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że mój mąż był często poza domem, a Gerard z kolei zjawiał się właśnie wtedy, gdy był mi potrzebny, a ponieważ nie mam serca z kamienia, to cóż... Sam pan chyba pojmuje. Spotykaliśmy się w domu państwa de Saint-Meran, którzy zostawili go Gerardowi pod opiekę, a sami wyjechali za granicę, aby jakoś uspokoić nerwy po śmierci swojego jedynego dziecka. Dom stał pusty, a więc mieliśmy pełną swobodę ruchów.
Efektem tego, co zaszło pomiędzy mną a Villefortem stało się to, co też było nieuniknione. Po dwóch miesiącach odkryłam, że jestem brzemienna. Mąż, kiedy wrócił z wyjazdu służbowego również to odkrył, jednak wtedy byłam już w trzecim miesiącu ciąży i nie mogłam tego przed nim ukrywać. Oczywiste było dla niego to, iż to nie on jest ojcem mojego dziecka. W końcu z powodu swoich interesów nie sypiał ze mną od dobrych kilku miesięcy. Przeraził się więc na myśl o skandalu, jaki go czekał po wyjściu na światło dziennie tejże sprawy, przez co zmarł wkrótce potem na zawał serca. Proszę nie wierzyć tym podłym plotkarzom, którzy twierdzą, że biedak sam zadał sobie śmieć. Mogę pana zapewnić, iż pan de Nargonne nigdy nie popełnił samobójstwa.
I tak oto zostałam wdową. W pewnym sensie było mi to na rękę. Mogłam zamknąć się w domu przed światem i ludźmi, dzięki czemu udało mi się ukryć mój stan. Jedynym mym gościem wówczas stał się de Villefort, któremu oczywiście nie spodobał się wcale fakt, iż jestem w ciąży. Wtedy myślałam, że jego niechęć do mojej ciąży wiąże się z narażeniem mojego dobrego imienia. Tak naprawdę jednak nie bał się on o mnie, ale o siebie samego. Wiedział doskonale, czym grożą mu narodziny naszego dziecka. Jeżeli chciał on zachować swoją karierę, nie mógł go uznać. Wystarczyłby przecież jeden mały skandal i wówczas mógłby już na zawsze pożegnać się ze swoim stanowiskiem w systemie sprawiedliwości. To był bardzo dziwny człowiek. Wolał zabić stu niewinnych niż puścić płazem winę jednemu winowajcy. Nie mówiąc już o tym, iż tak panicznie bał się skandalu, że nie cofnął się przed niczym, byle tylko do niego nie dopuścić. Nie miał on przed tym żadnych skrupułów moralnych. To, że był ojcem mojego dziecka jakoś do niczego go nie zobowiązywało. Moje dziecko stanowiło dla niego tylko zagrożenie i musiał je usunąć, najlepiej jak najszybciej. Jedynie resztki moralności lub obawy, że zostanie wykryty sprawiły, iż nie zamordował mnie w chwili, gdy jeszcze nosiłam w łonie jego syna. Musiał zatem wymyślić coś innego. I wymyślił.
Pomyśleć tylko, że dałam się nabrać na tę jego czułość, troskliwość i opiekę jaką mnie wtedy obdarzał. Naiwnie wówczas wierzyłam w to, że on mnie kocha. Wierzyłam, że chce szczerze zaopiekować się mną i naszym maleństwem. Mówił mi, że nie myśli o sobie, ale o mnie i jeśli boi się skandalu, to tylko ze względu na mnie. Jakże ja byłam głupia, że mu wierzyłam. Czy liczyłam na ślub? Nie wiem. Możliwe... Już nie pamiętam. W końcu oboje byliśmy wdowcami, więc mogliśmy z łatwością się pobrać. Być może chodziły mi takie plany po głowie, lecz teraz nie mogę tego powiedzieć z całą stanowczością. Wiem jednak, iż święcie wierzyłam w każde słowo tego człowieka. Tak jakby był on bogiem. A jemu chodziło tylko i wyłącznie o uniknięcie skandalu.
W końcu nadszedł dzień rozwiązania i dziecko się narodziło. Nastąpiło to w ścisłej tajemnicy, bez pomocy mojej służby, Gerard bowiem nie chciał nikogo mieszać w tę sprawę. Wiedział on doskonale, że jeden niewyparzony język może wszystko zniszczyć. Dlatego też jedynie on był przy mnie, kiedy urodziłam mu nasze dziecko. Był to chłopiec. Śliczny, uroczy chłopczyk. Rozkoszny malec, którego wręcz pokochałam od pierwszego wejrzenia. Aż chciałam go złapać w objęcia i ucałować, tak bardzo się ucieszyłam na jego widok. Niestety, de Villefort nie pozwolił mi na to, ponieważ dziecko, o dziwo, wcale nie płakało. Ani trochę. Wydawało się to dziwne. Villefort obejrzał mojego syna i powiedział, że nasze dziecko urodziło się martwe. Byłam prawdziwie zrozpaczona. Ledwo los obdarzył mnie dzieckiem, to od razu je straciłem. To było takie niesprawiedliwe.
Proszę nie myśleć, że nie sprawdziłam własnymi siłami, czy dziecko żyje. Owszem, sprawdziłam to. Byłam jednak tak zmęczona i osłabiona po porodzie, że jakakolwiek dokonana przeze mnie analiza w żaden sposób nie mogła być wtedy dokładna. Uwierzyłam więc w przerażającą bajeczkę Villeforta, po czym owinęłam dziecko w pieluszkę z monogramem H.N. (co znaczyło Herminia de Nargonne) i oddałam je Villefortowi. Ten zaś obiecał, że je pochowa z godnością, ale też tak, żeby nikt go nigdy nie znalazł. Byłam zrozpaczona, lecz uznałam, że jest to jedyne wyjście z tej sytuacji. Bo skoro i tak dziecko było martwe...
Uwierzyłam mu. Uwierzyłam mu, a ten podły łajdak doskonale wiedział, iż dziecko żyje. Z całą premedytacją wsadził je do kuferka, po czym zakopał żywcem w ogrodzie. Rozumiesz pan to? Zakopał żywcem moje dziecko... Mojego synka.... Mojego słodkiego syneczka.
Po tym incydencie de Villefort zniknął raz na zawsze z mojego życia. Ja zaś niedługo potem wyszłam za mąż za barona Danglarsa, który również w tym czasie owdowiał. Zostałam więc żoną bankiera i weszłam ponownie na francuskie salony. Dowiedziałam się wtedy, że pan de Villefort powtórnie się ożenił. Zaprzyjaźniłam się z jego nową żoną, Heloizą. O ponowieniu romansu z Villefotem nie mogło być już mowy, ani tym bardziej o żadnej miłości między nami. Nic już nas praktycznie ze sobą nie łączyło. Nic a nic. Nie przeszkadzało mi to jednak w ogóle. Już sama znajomość z nim była dla mnie bolesna, gdyż przypomniała mi o moim biednym dziecku zakopanym gdzieś w ogródku domu w Auteuil.
W moim drugim małżeństwie również mi się nie układało. Urodziłam mężowi córkę, Eugenię. I na tym moje obowiązki żony się skończyły. Mąż zajmował się swoimi interesami, w alkowie zaś mnie nie odwiedzał. Dlatego też skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji i gdy tylko pan Lucjan Debray, wówczas jeszcze sekretarz ministra spraw wewnętrznych, zaoferował mi swoje uczucie, przyjęłam je. A że przy okazji służył on mnie i mojemu mężowi jako doradca giełdowy, oboje widzieliśmy się ze sobą dość często. Mój mąż wiedział o tym romansie, jednak bynajmniej nie miał nic przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie - zachęcał mnie do kontynuowania mej „znajomości” z panem Debray, zwłaszcza wtedy, kiedy po raz pierwszy wygrał dzięki niemu sporą sumkę na giełdzie. Odtąd zwykł on chodzić za naszymi radami w sprawie odpowiedniego lokowania pieniędzy. Przyznam się panu, że nieraz czułam się niezręcznie w całej tej sytuacji. Nie kochałam mojego męża, ale mimo wszystko oczekiwałam od niego chociażby odrobiny zazdrości i okazania męskiego charakteru. Te uczucia były jednak najzupełniej obce mojemu drugiemu mężowi, który w całym swoim życiu kochał wyłącznie pieniądze.
I wtedy to właśnie na mojej drodze pojawił się hrabia Monte Christo. Zawarł on znajomość z bankiem mojego męża. Miał u niego tzw. kredyt nieograniczony, jaki narzucił nam bank „Thomson and French”. Pamiętam dobrze, jakby to było wczoraj, w jaki sposób hrabia wszedł w nasze życie. Otóż posiadałam swego czasu konny zaprzęg, nazywany od jego maści siwojabłkowitym. Konie te były jednak dość narowiste i mój mąż uważał je za coś, co może poważnie zagrozić życiu jego i mojemu. Z wielką więc chęcią sprzedał je hrabiemu Monte Christo i to bez mojej zgody. Oburzyłam się więc strasznie, kiedy hrabia zajechał pod nasz dom moimi końmi. Byłam zszokowana i wściekła. Jakim bowiem prawem mój mąż sprzedał zaprzęg ponoć należący do mnie i nawet nie zapytał mnie o zdanie w tej sprawie? To był już szczyt bezczelności z jego strony. Hrabia jednak zaskoczył mnie wówczas w sposób niezwykle pozytywny. Gdy tylko odkrył on, jak wielką sprawił mi przykrość, kupując od mego męża te piękne rumaki, natychmiast ofiarował mi je z powrotem, nie żądając przy tym wcale zwrotu pieniędzy. W dodatku dołożył po diamencie do każdej uprzęży. Wielka była moja radość z tego faktu. Zwłaszcza, że obiecałam pożyczyć moje konie Heloizie de Villefort, a przez interes mojego męża okazało się to niemożliwe. Teraz jednak mogłam dotrzymać danego słowa, lecz o dziwo, z niewiadomych mi przyczyn, konie w rękach Heloizy oraz jej synka Edwardka poniosły. Na całe szczęście stało się to w pobliżu domu hrabiego Monte Christo, który z pomocą swojego murzyńskiego niewolnika Alego uratował moją przyjaciółkę i jej synka. Ta zaś z wdzięczności zaprosiła go na swoje salony.
Po tych wydarzeniach nie wracałam już myślami do hrabiego Monte Christo, aż do dnia, kiedy nabył on jako swoją wiejską rezydencję dawny dom państwa Saint-Meran w Auteuil i urządził w nim przyjęcie. Oczywiście domyśla się pan, że wcale nie paliłam się do wyjazdu w to miejsce, ale ponieważ jechał tam mój mąż, to musiałam i ja się tam udać. Na przyjęcie zaproszeni zostali również de Villefort z Heloizą, a prócz tego kilka innych osób. Nowością był tutaj major Bartolomeo Cavalcanti oraz jego syn, wicehrabia Andrea Cavalcanti, którego to major oddał pod opiekę Monte Christa. Nasz gospodarz zaszokował nas wszystkich serwując nam podczas przyjęcia świeże ryby morskie, które przed minutą jeszcze żyły. Ale oczywiście była to tylko jedna z licznych atrakcji uszykowanych dla gości. Potem oprowadził nas po domu opowiadając o nim najróżniejsze, mroczne historie. Pamiętam, że kiedy mijaliśmy pokój, w którym urodziłam mego synka, zemdlałam z szoku. Heloiza musiała cucić mnie kroplą brucyny, którą (notabene) otrzymała od hrabiego. Odzyskałam przytomność i dalej brałam udział w zwiedzaniu domu mając nadzieję, że to koniec niemiłych niespodzianek. Myliłam się jednak, gdyż potem było już tylko gorzej.
Wyszliśmy na ogród, a wówczas hrabia Monte Christo oznajmił, że chce nam opowiedzieć coś, co nazwał „sprawą kryminalną”. Chyba nawet poprosił on de Villeforta, aby pomógł mu rozstrzygnąć prawnie całą sprawę. Hrabia powiedział nam, iż kazał przekopać ogród swego nowego domu w jakimś dziwacznym celu. Chyba chodziło mu o poszukiwanie wód mineralnych. Zresztą mniejsza z tym. W każdym razie przekopał go i w ten oto sposób odnalazł on skrzynkę ze szkieletem noworodka w środku. Pamiętam, jaki szok wywarło to na mnie i na de Villeforcie, zwłaszcza wtedy, kiedy hrabia zapytał go, jaka kara czeka dzieciobójców. Mój mąż zaś brutalnie palnął, iż na pewno obcinają im łeb. Ohydne oraz bardzo prostackie wyrażenie, typowe zresztą dla niego.
Dzień po tym jakże feralnym przyjęciu, spotkałam się potajemnie z panem de Villefortem. Opowiedziałam mu wówczas o swoim bólu i cierpieniu związanym z odkryciem, jakiego dokonał hrabia Monte Christo, a także o tym, że chyba los każe nas teraz za grzechy naszej młodości. Villefort jednak kazał mi się uspokoić, po czym powiedział mi coś strasznego. Coś o wiele bardziej strasznego niż to, co usłyszałam od Monte Christa. Okazało się bowiem, że hrabia kłamał. Nie mógł on w żaden sposób wykopać skrzyni ze szkieletem mojego dziecka, ponieważ dawno już go tam nie było. Zszokowana słowami mego dawnego kochanka zapytałam, jak to jest możliwe? Wyjaśnił mi to. Okazało się, że Villefort naraził się swego czasu pewnemu Korsykaninowi, ten zaś poprzysiągł mu vendettę. Śledził go od dawna i obserwował. W noc narodzin mojego synka czaił się na Gerarda z nożem. Jak tylko Gerard zakopał nasze dziecko, ów Korsykanin rzucił się na niego i raz za razem dźgnął go kilkakrotnie w pierś. Następnie myśląc, że Villefort nie żyje, wykopał skrzynkę i wydobył z niej moje biedne dziecko. Zrobił mu chyba wtedy sztuczne oddychanie i przywrócił w ten sposób do życia. Następnie zaś dziecko zniknęło. Villefort, gdy tylko powrócił do zdrowia, przekopał chyba z pół ogródka w jego poszukiwaniu, ale oczywiście niczego nie znalazł. Zrozumiał więc, że dziecko żyje. Zaczął je szukać, aby je dobić, gdy tylko je odnajdzie (mnie oczywiście podał zupełnie inny powód swoich poszukiwań), jednak ślad za naszym synem urwał się gdzieś na Korsyce.
Sprawa zatem była bardzo poważna. Jeśli Monte Christo opowiedział nam tę zmyśloną historyjkę o wykopanej skrzynce ze szkieletem dziecka, to znaczy, że o wszystkim wiedział i dawał nam to wyraźnie do zrozumienia. Ale co on chciał zrobić z tymi informacjami, tego już nie wiedzieliśmy. Villefort wysłał zatem zaufanego policyjnego agenta (którym jak się potem dowiedziałam, był on sam), aby ten dowiedział się czegoś o hrabim de Monte Christo. Przesłuchał on w tym celu Włocha, księdza Busoni oraz Anglika, niejakiego lorda de Wilmore. Ci dwaj najlepiej znali hrabiego. Jednakże z ich informacji nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, poza jedną rzeczą, która nas uspokoiła. Monte Christo nie zamierzał w żaden sposób wykorzystywać naszego sekretu. Lubił on jedynie bawić się ludzkim kosztem, wywoływać strach, potem zaś patrzeć wręcz z upodobaniem na jego efekty. Nic więc nam z jego strony nie groziło.
Wkrótce jednak w moim życiu pojawiły się inne problemy. Mój mąż przegrał na giełdzie w sprawie hiszpańskich obligacji. Stracił fortunę, a do tego jeszcze kilka innych jego interesów się nie powiodło. Oczywiście o to wszystko oskarżył mnie i pana Debray. Sam w swoich oczach pozostawał całkowicie bez winy. Jakże to typowy dla niego punkt widzenia. Głupi, żałosny prostak. Tak czy inaczej, aby nadrobić braki w naszym budżecie trzeba było odpowiednio wydać naszą córkę za mąż. Mówiąc „odpowiednio” mam na myśli „bogato”. Do niedawna najlepszym kandydatem do ręki Eugenii był wicehrabia Albert de Morcerf, później jednak znacznie lepszym kandydatem okazał się być inny wicehrabia - ten młody Włoch, podopieczny hrabiego Monte Christo. Andrea Cavalcanti. Naszej córce w żaden sposób nie podobał się ten pomysł. Od dawna czuła ona bowiem jakiś wstręt do mężczyzn i chciała poświęcić swoje życie sztuce, ale mój mąż nie chciał o tym słyszeć i ogłosił w końcu jej zaręczyny z młodym Cavalcantim. W dniu podpisania intercyzy na salę, w której się to wydarzenie odbywało, wkroczyli nagle żandarmi z rozkazem aresztowania Andrei. Okazało się wówczas, że ów chłopak to w rzeczywistości zbiegły galernik o imieniu Benedetto. Był on ścigany za ucieczkę z galer oraz morderstwo, jakiego się dopuścił na swoim kompanie. Andrea widząc, że został zdemaskowany, jak najszybciej uciekł, jednakże poniżenie, jakie dotknęło nasz dom, było wręcz przytłaczające. Do tego moja córka w przebraniu mężczyzny uciekła ze swą nauczycielką muzyki (będącą notabene jej najlepszą przyjaciółką), Ludwiką d’Armilly, udając jej brata. Obie ukryły się we Włoszech i tam oddały się sztuce, tak jak o tym marzyły. Co do mojego męża, to niemalże w tym samym czasie uciekł on z pieniędzmi przeznaczonymi przez jego bank na szpitale oraz przytułki. Ja zaś pozostałam sama w wielkim świecie. Na Lucjana Debraya nie miałam co liczyć. Poprosiłam go co prawda o pomoc, lecz on rozmawiał ze mną jak przystało na kolegę w interesach, a nie jak na romantycznego kochanka, którego to dotychczas przede mną udawał. Nędzny, podły drań. Oddał mi tylko pieniądze, które zarobiłam z jego pomocą na giełdzie, po czym udzielił mi kilku mądrych rad i sobie poszedł.
Epilogiem tego całego skandalu był proces panicza Benedetta alias Andrea de Cavalcanti. Villefort prowadził w nim akt oskarżenia. Podczas tego procesu mój niedoszły zięć powiedział jednak coś strasznego. Coś, co wywołało w Paryżu jeszcze większy skandal niż dotychczas. Mianowicie powiedział, iż to właśnie on był naszym nieślubnym dzieckiem - moim i Gerarda. Teraz zaś bezczelnie i z premedytacją ujawnił to całemu światu, łaskawie jednak pomijając w swoich zeznaniach moje nazwisko, twierdząc, iż wcale go nie zna. Myślę, że kłamał i doskonale je znał, lecz po prostu uznał mnie za osobę niewinną w całej tej sprawie i nie chciał się na mnie mścić. Za to Villeforta zniszczył dogłębnie i jeśli mam być szczera, nie było mi go żal. Pamiętam również, że gdy to wszystko usłyszałam, zemdlałam. Uświadomiłam sobie wówczas, co o mały włos mogłoby się stać. Chciałam wydać Eugenię za jej własnego brata. Przyrodniego, ale jednak brata. To chyba sam Pan Bóg ocalił mnie przed dokonaniem tego aktu kazirodztwa. Co prawda nieświadomego, ale zawsze.
Tego samego dnia miało miejsce inne, równie straszliwe wydarzenie. Heloiza de Villefort popełniła samobójstwo - zażyła brucynę. Nie znam jednak szczegółów tej sprawy. Wiem tylko tyle, że tego samego dnia zmarł również otruty tym samym świństwem Edwardek. Był to słodki oraz uroczy chłopak, choć wścibski i lubiący wtykać swój nos tam, gdzie tylko chciał. Był rozpuszczony i wychuchany przez swoją matkę, ale nie umiałam czuć do niego wstrętu. Przypominał mi on bowiem o moim synu, którego straciłam zaraz po urodzeniu.
Nigdy nie dowiedziałam się, jak wyglądały szczegóły śmierci Heloizy i jej dziecka. Prawdopodobnie uroczo wścibski Edwardek znalazł ten wywar w szafie mamusi i zażył go. A wiadomo, że brucyna tylko w dawce jednej kropli działa jako lek, w większej natomiast jest niebezpieczną trucizną. Podejrzewam zatem, że Edwardek ze zbytniej swej ciekawości zażył wywar, a Heloiza z rozpaczy poszła w jego ślady. Takie wyjaśnienie wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Nie chce mi się natomiast wierzyć w plotki o tym, iż Heloiza rzekomo otruła swoją biedną pasierbicę Walentynę (czyli córkę Villeforta z pierwszego małżeństwa) oraz jej dziadków, państwa de Saint-Meran. Znałam tę kobietę i wiem, że nie skrzywdziła by nawet muchy. Wierzę więc w jej niewinność.
A zresztą, co to za różnica, jak było naprawdę? Teraz to i tak jest już bez znaczenia.
Villefort, gdy tylko odkrył ciało żony i synka, dostał ataku szału. Wziął łopatę i zaczął przekopywać nią swój ogródek w poszukiwaniu naszego dziecka. Popadł w obłęd, a następnie został zamknięty w zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie wkrótce potem zmarł.
Benedetto zaś ponownie stanął przed paryskim sądem, jednakże tym razem jego oskarżycielem był już inny prokurator, na którego on nie miał już żadnego haka. Wiedziałam, co to oznacza. Mój syn musiał pójść na gilotynę. Nie mogłam do tego dopuścić. Chociaż był to złodziej i morderca, to jednak mój syn. Musiałam coś zrobić. Musiałam go ocalić, chociażby przyszło mi za to samej oddać głowę. Udało mi się przygotować jego ucieczkę z więzienia i anonimowo przesłać mu sumę dwudziestu tysięcy franków. Gdy mój syn uciekł z więzienia, udałam się do Włoch chcąc uniknąć oglądania skandalu, jaki z całej tej sprawy wyniknął. W Rzymie przypadkiem spotkałam moją córkę, Eugenię. Ona i panna Ludwika prowadziły życie artystek rewiowych. Oczywiście poczułam się z tego powodu bardzo oburzona, gdyż Genia w ten sposób szargała moje nazwisko. Musiałam zatem coś w tej sprawie zrobić. Odwiedziłam ją i próbowałam jakoś namówić do porzucenia tej hańbiącej ścieżki życia, jaką obrała. Odmówiła spełnienia moich żądań. Postanowiłam więc dla jej własnego dobra porwać ją i uwięzić w klasztorze żeńskim o bardzo surowych obyczajach, jednak nim do tego doszło otrzymałam list od hrabiego Monte Christo. Nie wiedzieć jak dowiedział się on o wszystkim i oznajmił, iż nie dopuści on do realizacji mojego planu, więc lepiej będzie dla mnie, jeżeli dam sobie spokój i porzucę zamiar uprowadzenia własnej córki. Czując respekt przed tym człowiekiem, posłuchałam go i faktycznie dałam sobie spokój.
Niedługo potem spotkałam Benedetta. Odwiedził mnie w moim pokoju w hotelu i bezceremonialnie okradł ze wszystkich pieniędzy, jakie zabrałam ze sobą w podróż. Powiedział, że planuje wielką podróż i musi mieć za co ją sfinansować. Później dopiero się dowiedziałam, że planował on zniszczenie hrabiego de Monte Christo. Szkoda, że mi tego nie powiedział. Dałabym mu je sama, bez wahania. A tak do licznych swych przestępstw, mój syn dołączył również okradzenie własnej matki. Oczywiście, jak później to odkryłam, nie wiedział on wciąż, że jestem jego matką. Myślał, że jestem mu zupełnie obcą osobą, dlatego też bez najmniejszych skrupułów zabrał mi wszystko, co akurat przy sobie miałam. Gdy zaś ze łzami w oczach przyznałam się, że to ja właśnie posłałam mu dwadzieścia tysięcy franków do więzienia i zorganizowałam ucieczkę z niego, zrobiło mu się chyba nieco głupio, po czym oddał mi tę sumę nietkniętą w ogóle. A następnie pożegnał się ze mną i wprowadził do pokoju mojego męża, który to okradziony przez włoskich bandytów, pracował wtedy jako portier w hotelu. W tym samym hotelu, w którym zatrzymałam się ja. Ironia losu. Mąż mój widząc, że mam wciąż za co żyć i to na wysokiej stopie, chciał się ze mną pogodzić. Ja jednak oznajmiłam mu, iż jest to niemożliwe, a na dowód pokazałam mu jego list, który znalazłam w swoim pokoju wtedy, kiedy to on uciekł przed wierzycielami do Włoch, porzucając mnie samą z piętnem żony bankruta. Mąż mój zrozumiał więc, że stracił na zawsze swoją kurę znoszącą złote jajka i odszedł. Nigdy więcej go już nie spotkałam i nie wiem, co on teraz robi. Pewnie dalej sobie radzi, jak zawsze zresztą. W końcu to mu wychodzi najlepiej - dawanie sobie rady w każdej sytuacji i to jeszcze za pomocą najbardziej parszywych metod.
Co do mnie, to powróciłam załamana z Rzymu nie odzyskując ani syna, ani córki. Ponieważ te feralne dwadzieścia tysięcy franków, jakie miałam przy sobie, nie starczyłoby mi na dostatnie życie ani też na rozpoczęcie nowej spekulacji na giełdzie, musiałam coś wymyślić. Na kolejne małżeństwo nie miałam co liczyć. Mój drogi mąż wciąż żył i nie dał mi rozwodu. Oczywiście sama mogłabym go łatwo uzyskać (za odpowiednia sumę, rzecz jasna), ale dobrze wiedziałam, że to bezcelowe. Kto niby po tym wszystkim, co się wydarzyło, wziąłby mnie za żonę? Musiałam więc pogodzić się z tym, że nie mam już nikogo na świecie. Mąż, córka, syn oraz kochanek porzucili mnie. Byłam sama, a pieniądze prędzej czy później musiały mi się skończyć. Dlatego też wstąpiłam do klasztoru i zostałam siostrą miłosierdzia, zaś owe dwadzieścia tysięcy franków posłużyło mi jako posag. I jako mniszka żyję do dzisiaj, jak pan widzi.
A wszystko to jest zasługą poszukiwanego przez pana hrabiego de Monte Christo. On to przecież sprowadził mojego syna pod zmienionym nazwiskiem do Paryża i wypromował go na tutejszych salonach. To on też dostarczył wiadomości o prawdziwej tożsamości Benedetta, a także naraił memu jakże głupiemu mężowi narzeczonego dla Eugenii. Wszystko on. I za co to, pytam się? Co takiego złego uczynił mu mój żałosny mąż i ja, że tak nieludzko nas potraktował? Jeśli go pan kiedykolwiek spotka, niech pan go o to zapyta. Ja niestety nigdy się tego nie dowiedziałam. Mój syn również mi nigdy o tym nie powiedział nawet wtedy, gdy odwiedził mnie tutaj tuż po tym, jak ponownie trafił do więzienia i ponownie z niego uciekł. Odwiedził mnie wówczas i rozmówił się ze mną ostatni raz w życiu. Powiedział mi, że chciał dokonać zemsty za szaleństwo i śmierć swojego ojca na hrabim Monte Christo. Nie udało mu się to jednak i musiał pogodzić się z tym, iż nigdy nie dosięgnie on tego człowieka. Postanowił więc dać sobie spokój i zniknąć na zawsze z Francji. Przedtem jednak przyszedł tu, aby się ze mną pożegnać i poprosić mnie o błogosławieństwo. Oczywiście je otrzymał. Gdy zaś to się stało, zniknął i już nigdy więcej go nie widziałam. Nie wiem nawet, jakie życie on prowadzi. Ale mam nadzieję, że zdecydowanie lepsze niż to, które muszę wieść ja.
I pomyśleć, że kiedyś byłam wielką damą, o której względy starali się liczni adoratorzy. A dzisiaj kim jestem? Nędzną zakonnicą muszącą stroić słodkie minki do chorych oraz kalek, którymi tutejsze siostrzyczki się opiekują. Obrzydliwość. A wszystko to jest zasługą pana przyjaciela, hrabiego Monte Christo.
Tak oto, mój drogi panie Jeanie Chroniqueur, wygląda moja opowieść. Mam nadzieję, że na coś się ona panu przyda.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 2:14, 18 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 4 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin