Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 15:53, 18 Wrz 2020    Temat postu: Opowieść Herminii Danglars

Z jakiego filmu pochodzi to zdjęcie ? Bardzo tu ta ładna pani pasuje.
Mam do niej mieszane uczucia. Z jednej strony jej współczuje, bo miała pecha do facetów, ale z drugiej czuć w niej jakoś wyższość i pogardę wobec innych ludzi. Uważa za wyjątkową i gdyby była młodsza, to pewnie by sobie znalazła kolejnego faceta, a nie została zakonnicą.
Villefort, zawsze mnie zastanawiał z tym zakopywaniem ciała noworodka, ukrycie w sumie niezbyt poważnego grzechu, posiadania nieślubnego dziecka.
Zabić własne dziecko, był podły czy pomylony ?
Zawsze ta scena z tym zakopywaniem ciała noworodka była dla mnie makabryczna, a potem ten wielki szok, gdy się po latach okazało, że syn jednak żyje.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 2:56, 19 Wrz 2020    Temat postu:

To zdjęcie z serialu "HRABIA MONTE CHRISTO" z Gerardem Depardieu w roli głównej. Ta aktorka grała tam właśnie Herminię Danglars Smile Oj tak, ta kobieta budzi mieszane uczucia. A Villefort był po prostu kanalią, łajdakiem, który nie wahał się przed niczym, aby ratować swoje dobre imię.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 2:58, 19 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział IX

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Było dokładnie tak, jak mi to zapowiedział Alfons de Beuachamp. Mój kolejny informator mówił przede wszystkim o sobie, nie zaś o hrabi Monte Christo. To było bardzo łatwe do przewidzenia, ale czego się można było spodziewać po opuszczonej i skrzywdzonej przez los kobiecie? Choć muszę przyznać, iż wobec pani Danglars miałem zdecydowanie mieszane uczucia. Z jednej strony jej współczułem, gdyż była osobą niezwykle skrzywdzoną przez los, ale z drugiej wywarła na mnie wrażenie osoby przede wszystkim kochającej pieniądze i zbytki do tego stopnia, że nie umiała bez nich żyć. Płaska emocjonalnie kokietka oraz miłująca wygody nieciekawa osóbka. Tak właśnie oceniam obecną siostrę Herminię.
Jednego wszak zarzucić jej nie można. Tego, iż jej historia nie była ani trochę ciekawa. Przeciwnie, rzuciła ona zdecydowanie większe światło na postać prokuratora de Villeforta, który odtąd jawił się w mojej wyobraźni jako osoba obrzydliwa i pod każdym względem odpychająca. Bo w końcu, jak można inaczej nazwać człowieka, który dla ratowania kariery był gotów zabić własne dziecko? Co z tego, że z nieprawego łoża? Dziecko to zawsze dziecko, tym bardziej własne. To, co zrobił podziwiany przez wszystkich pan Gerard trudno mi było nazwać inaczej niż zwykłą zbrodnią. Dlatego też zgadzam się ze zdaniem pani Danglars. Villefort dostał to, na co zasłużył.
Wciąż jednak zadawałem sobie wówczas pytanie: jaki to ma wszystko związek ze sprawą hrabiego Monte Christo? Nie można było zaprzeczyć, że odegrał on w ich życiu dość znaczną rolę, ale czy podejrzenia pani Danglars były słuszne? Czy rzeczywiście wiedział on o przeszłości Benedetta i czy specjalnie posłał go do więzienia, żeby w ten sposób poniżyć Villeforta? A jeśli tak, to po co to zrobił? Co on miał do Villeforta, Mondego czy też Danglarsa, aby chcieć ich wszystkich zniszczyć? Pytania zaczęły mnożyć mi się w głowie, natomiast odpowiedzi było o wiele za mało, a do tego były niezadowalające. Sprawa zaczęła się robić coraz bardziej skomplikowana, co jednak wcale nie sprawiało, że nie była ciekawa. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą coraz mocniej mnie ona pociągała. Przyznam, że im bardziej się w nią zagłębiałem, tym bardziej chciałem ją kontynuować. Wiedziałem już, że nie zrezygnuję z niej za nic w świecie.
Wstałem i uśmiechnąłem się do swojej rozmówczyni delikatnie.
- Dziękuję za rozmowę, siostro Herminio. Bardzo mi siostra pomogła.
- Cieszę się, że mogłam pomóc - odpowiedziała pani Danglars - Żałuję tylko, że więcej już dla ciebie, panie, nie mogę uczynić.
- Ależ możesz pani. Możesz.
- W jaki sposób? - spojrzała na mnie z zainteresowaniem.
- Dokąd teraz powinienem się udać, aby kontynuować moje śledztwo?
Pani Danglars rozłożyła bezradnie ręce.
- Przykro mi, ale niestety nie zdołam panu w tej sprawie pomóc. Nie wiem, dokąd powinien pan teraz się udać.
Posmutniałem. To oznaczało, że śledztwo moje utkwiło w martwym punkcie, a ja nie miałem najmniejszej możliwości, żeby je znowu ruszyć. Załamany tą wiadomością pożegnałem się jeszcze raz z panią Danglars i wróciłem dorożką do domu.

***

Kiedy załamany powróciłem w domowe pielesze postanowiłem zjeść kolację, poczytać i pomyśleć nad tym, co się dzisiaj stało. Czytałem po kilka razy moje dzienniki, w których to zapisałem opowieści moich dzisiejszych rozmówców starając się wypatrzeć w nich coś, co pozwoliłoby mi ruszyć z miejsca. Wyglądało jednak na to, że wszyscy ludzie znający hrabiego Monte Christo już nie żyją albo są niedostępni dla mej skromnej osoby.
Byłem wręcz wściekły. Czyżbym po raz pierwszy w życiu miał ponieść porażkę? Czyżbym musiał porzucić tę sprawę, która już zdążyła pochłonąć mnie całkowicie? Nie! Na to nie chciałem się za nic w świecie zgodzić.
Załamany już miałem cisnąć czytany właśnie dziennik, gdy nagle coś mi się rzuciło w oczy. Jedno słowo, a właściwie imię. Przyjrzałem mu się uważnie. Było to imię BENEDETTO. Od początku, gdy tylko je usłyszałem, miałem pewność, że coś mi ono mówi, chociaż nie umiałem odgadnąć, co. Przypominało mi ono o pewnej sprawie. O czymś, co kiedyś sam osobiście redagowałem. To było chyba tak w zeszłym miesiącu. Natychmiast mnie coś tknęło. Gazety! O tak! Gazety z poprzedniego miesiąca! Muszę szybko je przejrzeć! Muszę coś sprawdzić. To w nich jest klucz do zagadki!
Pobiegłem szybko do biblioteki po zbiory gazet z ostatnich lat. Odkąd zacząłem pracować w redakcji pisma mojego ojca chrzestnego z próżności zacząłem kolekcjonować wszystkie wydania, w których były zamieszczane moje artykuły. Lubiłem bowiem podziwiać dzieło swoich rąk. Znowu je czytać, oglądać, zachwycać się nad niezwykłym doborem słów oraz zawartą w nich wiedzą. Taka to już moja drobna słabostka. Tym razem okazała się ona być dla mnie zbawienna. Pomogła mi bowiem rozpocząć śledztwo na nowo i znaleźć kolejnego informatora.
Przeszukałem zatem dokładnie gazety z poprzedniego miesiąca i dość szybko znalazłem w nich pewien ciekawy artykuł redagowany przeze mnie osobiście. Gdy go przeczytałem, to już wiedziałem, co należy zrobić. Ten artykuł ocalił mi bowiem życie. Nie dosłownie, ale zawsze, ponieważ to dzięki niemu nie musiałem się poddawać i moje poszukiwania wiadomości na temat hrabiego Monte Christo ruszyły znowu pełną parą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 23:53, 20 Wrz 2020, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 10:48, 19 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Jakiś krótki dzisiaj ten odcinek. Kim jest ten Benedetti i co ma wspólnego z hrabim Monte Christo ?
Ciekawi mnie to coraz bardziej. Co okryje Hubert Kronikarz, jakiś nowy ślad prowadzący do rozwiązania zagadki ?
A Villefort był rzeczywiście łajdakiem i szaleńcem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 1:53, 20 Wrz 2020    Temat postu:

Benedetto to właśnie nieślubny syn Gerarda de Villeforta oraz Herminii Danglars. Dowiesz się o nim co nieco więcej z kolejnego rozdziału. I wybacz, niektóre rozdziały są krótkie, bo dłużej się ich nie dało napisać. A chciałem oszczędzić lania wody Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 1:54, 20 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział X

Artykuł wklejony do dzienników Jeana Chroniqueura

PRZESTĘPCA BENEDETTO ARESZTOWANY

Około trzydziestoośmioletni, wieloletni oraz zatwardziały przestępca o imieniu Benedetto nareszcie został ujęty przez żandarmów dnia 2 czerwca roku pańskiego 1855. Po intensywnych poszukiwaniach został on wreszcie odnaleziony na ulicach Paryża, a następnie po rozpoznaniu pochwycony przez dwóch funkcjonariuszy paryskiej policji. Podczas aresztowania wyżej wspomniany Benedetto stawił opór i zabił jednego z żandarmów, którzy go aresztowali. Przestępca został zabrany do więzienia numer 5 na ulicy św. Honoriusza i oczekuje na wyrok.
Benedetto już od dawna był poszukiwany przez nasze władze. Człowiek ten urodził się jako nieślubny syn śp. prokuratora Gerarda de Villeforta i nieznanej z nazwiska młodej wdowy, którą ów de Villefort uwiódł, a potem porzucił. Benedetto został wychowany w nieznanej nam z nazwiska włoskiej rodzinie, jednakże w wieku kilkunastu lat uciekł, zamordowawszy wcześniej swą przybraną matkę dla jej pieniędzy. Potem był ostatnio widziany w 1833 roku, kiedy przyłapany na przestępstwie został zesłany na galery w Tulonie na okres pięciu lat. Przed upływem tego terminu jednak uciekł z nich razem ze współwięźniem, niejakim Kacprem Caderoussem, który był z nim skuty jednym łańcuchem. Obaj uciekinierzy dotarli do Paryża, gdzie jednak ich drogi się rozeszły. Benedetto pod przybranym nazwiskiem wicehrabiego Andrea Cavalcanti oszukał znanego maltańskiego arystokratę, hrabiego Monte Christo, który pomógł mu wejść na paryskie salony. Benedetto dość szybko stał się częstym gościem najlepszych domów w tym mieście. Nędznik ów wszedł w pychę do tego stopnia, że próbował potem ożenić się z córką znamienitego bankiera, barona Danglarsa. W dniu zaręczyn został jednak zdemaskowany przez hrabiego Monte Christo, który to odkrył, iż rzekomy wicehrabia Cavalcanti to w rzeczywistości groźny, zbiegły galernik. Hrabia dowiedział się o tym od Caderousse’a, którego Benedetto zamordował tuż pod domem hrabiego, a którego hrabia zdążył przed śmiercią przesłuchać. Powodowany obywatelskim obowiązkiem, pan de Monte Christo powiadomił o wszystkim miejscowe władze, co znacznie przyczyniło się do pochwycenia tego groźnego złoczyńcy. Na procesie jednak Benedetto ujawnił wszystkim swoje pochodzenie i szczegóły swoich narodzin, dzięki czemu doprowadził do skandalu i zniszczył swojego ojca, który notabene prowadził przeciwko niemu akt oskarżenia. Proces został przełożony, co Benedetto wykorzystał, aby zbiec.
Rok później został pochwycony, lecz ponownie udało mu się uciec i przy okazji splądrować grób rodziny de Villefort. Benedetto włamał się do niego, po czym sprofanował ciało swojego niedawno zmarłego ojca, obcinając mu dłoń. Następnie zniknął na długi czas i po około roku został pochwycony w Paryżu, gdy próbował odłożyć dłoń swego ojca na miejsce. Ponownie jednak uciekł i dopiero niedawno został znów pochwycony przez paryską policję.
Nie ma wątpliwości, iż ten oto zatwardziały przestępca i recydywista odpowie przed sądem za swoje czyny. Nie ulega również wątpliwości, jaki będzie wyrok. W przypadku takiego kryminalisty i zwyrodnialca wyrok może być tylko jeden - śmierć. Benedetto jest, co należy przypomnieć, człowiekiem popełniającym i to bez najmniejszych skrupułów jedną zbrodnię za drugą. Zamordował on swoją przybraną matkę. Zabił swego wspólnika bojąc się, że ten go wyda. A niedawno również zamordował bezwzględnie funkcjonariusza policji, który tylko i wyłącznie wykonywał swoje obowiązki. Już za jedną z tych zbrodni należy mu się kara śmierci, a jeżeli się doda do listy jego licznych przestępstw kradzież, przemyt, fałszerstwo, profanację ciała, jak również i kilka brawurowych ucieczek z więzienia, to proces sądowy będzie już tylko czystą formalnością.
Adwokat Benedetta przewiduje jednak ponoć jakieś kruczki prawne do obrony tego oto człowieka. Jest więc możliwość, że wyrok śmierci zostanie zmieniony na dożywotnie galery. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, iż tak się nie stanie. Społeczeństwo francuskie na pewno odetchnie z ulgą, gdy tylko się dowie, że człowiek ten zszedł nareszcie z tego świata.
W dalszych naszych artykułach będziemy podawać dokładne relacje z procesu Benedetta oraz to, jaki wyrok w tej sprawie zostanie ogłoszony.

Podpisano:
Jean Chroniqueur.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 0:58, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 8:45, 20 Wrz 2020    Temat postu: PRZESTĘPCA BENEDETTO ARESZTOWANY

Ciekawa postać i nawet dość przystojny aktor na zdjęciu.
To też zdjęcie z tego serialu, jak się domyślam ?
A w sumie się nie dziwię, że on taki jest, skoro ma takiego ojca, który chciał go żywcem zakopać jako niemowlę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 22:14, 20 Wrz 2020    Temat postu:

Owszem, postać bardzo ciekawa. Nie, to jest Benedetto z filmu "HRABIA MONTE CHRISTO" z 1975 roku. Tej wersji z Richardem Chamberlainem. Aktor dodał do swojej postaci co nieco uroku osobistego, przez co nawet możemy go polubić.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 23:51, 20 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XI

Dzienniki Jeana Chroniqueura

1 lipca 1855 r. c.d.
Po przeczytaniu mojego artykułu na temat Benedetta od razu odświeżyła mi się pamięć. Wiedziałem już doskonale, skąd znałem imię nieślubnego syna pana de Villefort i pani Danglars. Przypomniało mi się również, jak szykowałem artykuły na temat procesu tego nikczemnika, a nawet zjawiłem się na jednej sesji sądu nad nim, a potem spisałem dokładną relację z niego. Poszukałem zatem w kolekcjonowanych przeze mnie gazetach mojej relacji z tego procesu. Nie musiałem długo szukać, bowiem szybko udało mi się osiągnąć cel i znaleźć to, co było przedmiotem mego pożądania. Po zapoznaniu się z tym, co napisałem na temat procesu Benedetta wiedziałem już, dokąd powinienem się udać po nowe informacje na temat hrabiego Monte Christo. Nowa droga stała zatem przede mną otworem. Musiałem tylko się pospieszyć. Z wiadomości na temat procesu wynikało, że Benedetto ma zostać ścięty jutro w południe na placu Greve około południa. Istniała zatem nadzieja, że uda mi się uzyskać rozmowę z nim przed jego egzekucją. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Błogosławiona moja pamięć, która to w ostatniej chwili odtworzyła w mojej głowie wspomnienia dotyczące faktu, iż pisałem artykuły na temat Benedetta i jego procesu. I błogosławiona również moja próżność, bo to ona przecież sprawiła, że z zamiłowania do podziwiana mojej własnej twórczości, kolekcjonowałem wszystkie gazety, w których zamieszczono moje artykuły. Dzięki temu mogłem ponownie je przeczytać i rozpocząć kolejny etap mojej podróży. I zrobiłem to na czas. Trochę później, a nie zdążyłbym już go odnaleźć. Ucięliby mu temu łajdakowi głowę, a wiadomości na temat hrabiego Monte Christo zabrałby on ze sobą do grobu.
Postanowiłem pojechać, mimo dość późnej pory, do barona Franza d’Epinaya. Zamierzam poprosić go o to, żeby wymógł jakoś na Lucjanie Debrayu rozmowę z ministrem sprawiedliwości i uzyskanie dla mnie rozmowy z Benedettem tuż przed jego egzekucją. Oby mi się udało.

***

Błyskawicznie narzuciłem na siebie płaszcz i kapelusz, po czym wskoczyłem do najbliższej dorożki i pojechałem nią prosto do domu barona d’Epinaya. Miałem to szczęście, że zastałem go w nim. Zwykle bowiem o tej porze szanowny pan baron brał udział w przyjęciach oraz rautach urządzanych przez swoich, licznych zresztą, przyjaciół. Dlatego miałem naprawdę wielkie szczęście, że tego wieczoru pan d’Epinay nigdzie się wybierał i pozostał w domowym zaciszu. Mogłem więc z nim swobodnie porozmawiać.
- Ach! To pan Chroniqueur! Jakże mi miło, że pana widzę! - zawołał baron na mój widok - Co pana do mnie sprowadza? Czyżby kolejny wywiad?
Zaśmiałem się do niego wesoło.
- Nie, panie baronie. Nie tym razem. Tym razem chodzi o coś znacznie innego, choć moim zdaniem równie ważnego.
Baron uśmiechnął się do mnie i pokazał mi dłonią fotel, na którym od razu się wygodnie usadowiłem.
- Proszę mi więc wyjaśnić, co pana do mnie sprowadza.
Wyjaśniłem mu w kilku zdaniach, o co mi dokładnie chodzi. Baron d’Epinay odpowiedział mi, że moja prośba jest ze względu na jego przyjaźń z Lucjanem Debrayem jak najbardziej możliwa do spełnienia i dodał, że jeżeli chcę na jutro odbyć rozmowę z Benedettem, to musimy się spieszyć.
- Im szybciej porozmawiamy z ministrem Debrayem, zaś on ze swoim kolegą z ministerstwa sprawiedliwości, to będzie większa pewność, że pan osiągnie to, czego pan chce.
- Tylko gdzie teraz może być pan Debray?
- Na pewno tam, gdzie wszyscy ministrowie obecnie przebywają. Na balu w ambasadzie angielskiej. Jedźmy więc tam czym prędzej.
Jego entuzjazm był wielki, jednakże mnie się on nie do końca udzielił. Miałem bardzo poważne wątpliwości, co do skuteczności tego planu, dlatego też musiałem je wyrazić.
- Ale czy nas tam wpuszczą? W końcu nie jesteśmy chyba zaproszeni.
Franz d’Epinay zaśmiał się jednak przy tym wesoło.
- To bynajmniej nie jest żadna trudność, mój drogi panie - powiedział - Jeżeli pójdziesz pan ze mną, to droga do każdego salonu stoi przed tobą otworem.
I choć optymizm mojego rozmówcy budził we mnie zdecydowanie mieszane uczucia, to jednak postanowiłem mu zaufać. Co innego zresztą mi pozostało?

***

W niecały kwadrans ja oraz baron Franz d’Epinay dojechaliśmy do angielskiej ambasady. Bal tam urządzony trwał właśnie w najlepsze, dlatego miałem poważne wątpliwości co do tego, abyśmy się mogli tam dostać. Na szczęście okazało się, że rzeczywiście nazwisko barona Franza d’Epinay otwiera drzwi na wszystkie salony. Ledwo więc mój drogi towarzysz powiedział, kim jest, natychmiast go wpuszczony. Ja natomiast wszedłem za nim pełen obaw, że z powodu braku urzędu lub też arystokratycznego tytułu natychmiast mnie wyrzucą. Okazało się jednak, iż kompan barona d’Epinay jest poważany tak samo jak on sam.
Dobra nasza, pomyślałem sobie. Oby tak dalej. Teraz wystarczy tylko znaleźć Lucjana Debraya i ministra sprawiedliwości, a bitwa będzie wygrana.
W tłumie gości trudno było odnaleźć jednego, konkretnego człowieka, który był celem naszych poszukiwań, jednak Franz d’Epinay po raz kolejny okazał się być nieocenionym towarzyszem. Przeszedł się ze mną kilka razy po sali, rozejrzał dookoła i już po chwili odnalazł Lucjana Debraya. Wskazał mi go palcem.
- Jest tutaj! Popatrz pan! Stoi tuż obok tamtej kobiety, która mogłaby być jego matką - powiedział to z prawdziwą ironią, którą ja, mówiąc szczerze, podzielałem jak najbardziej.
- Oho! A kim jest ta oto damulka, jeżeli wolno spytać? - zapytałem z trudem powstrzymując się od śmiechu kpiny z powodu tego, co widziałem.
- A jak się panu wydaje? - odpowiedział mi dowcipnie pytaniem na pytanie baron d’Epinay - To żona jednego z naszych ambasadorów. Zdaje się, że bodajże pruskiego. Jej mężuś siedzi obecnie w Berlinie i założę się, o co pan tylko chcesz, iż na pewno nie żyje tam w celibacie. Żona więc nie chce być gorsza od niego. A taka słomiana wdówka to jest cel w sam raz dla naszego drogiego ministra spraw wewnętrznych.
- Obawiam się, że będziemy musieli przerwać jego flirty, gdyż sprawa, której się poświęciłem, jest wręcz niecierpiąca zwłoki. Jak mówili starożytni Rzymianie, periculum in mora.
- Święte słowa, drogi panie. No cóż... Nasz drogi pan minister będzie musiał popracować nawet na balu. Ale trudno. Niech chociaż raz zasłuży sobie na swoją dietę ministerialną. Chodźmy więc.
Podeszliśmy do pana ministra i ukłoniliśmy mu się grzecznie. Lucjan Debray był wściekły, co jednak starannie próbował ukryć pod wymuszonymi dobrymi manierami. Przeprosił on zatem damę, z którą właśnie rozmawiał i podszedł do nas.
- Czego chcesz, Franz? I co tu robisz z tym dziennikarzyną?
Ten dziennikarza to oczywiście byłem ja. Nie spodobały mi się słowa pana ministra, postanowiłem jednak zachować to dla siebie. Potrzebowałem pomocy tego człowieka i nawet, jeżeli go nie lubiłem, to jednak musiałem go akceptować takim, jakim był.
- No cóż, pan minister jest jak zwykle niezwykle miły - odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem, choć tak naprawdę miałem ochotę wpakować mu pięść między zęby.
- Być może - odrzekł z kpiną Lucjan Debray - Za chwilę jednak przestanę być miły, panie Chroniqueur. Wydaje mi się bowiem, że wszystko już dzisiaj panu opowiedziałem, co panu jest do artykułu potrzebne. Dlaczego więc mnie pan teraz prześladuje na balu w ambasadzie? Nie wiem nic więcej o hrabim de Monte Christo i nie zdołam panu w żaden sposób więcej pomóc.
Baron d’Epinay jednak przejął inicjatywę i powiedział:
- Wybacz, mój drogi Lucjanie, jednakże jesteś w stanie bardziej pomóc panu Chroniqueurowi. Z całą pewnością zdołasz mu jeszcze pomóc.
- O! A w jakiż to niby sposób mogę mu jeszcze pomóc? Czyżby udzielaniem kolejnego wywiadu? Może tym razem na temat mojej ciężkiej pracy?
Miałem poważne wątpliwości co do „ciężaru” jego pracy, ale ten komentarz, tak jak i inne na jego temat zachowałem dla siebie. Wolałem nie obrażać człowieka, od którego zależało powodzenie mojej misji.
- Mój przyjaciel, pan Jean Chroniqueur chce rozmawiać z człowiekiem, który jutro ma zostać ścięty na placu Greve.
- Poważnie? - zdziwił się Lucjan Debray, wysłuchując słów barona - A o kogo konkretnie chodzi?
- O człowieka, którego nazywają Benedetto - odpowiedziałem.
Debray poszukał głęboko w zakamarkach swojej pamięci i już po dość krótkiej chwili wiedział o którego człowieka chodzi. Uśmiechnął się bardzo zadowolony, kiedy to sobie uświadomił.
- Ach tak! Chodzi wam o tego recydywistę? No, to proszę bardzo, niech sobie z nim rozmawia. Ale co mnie do tego?
Baron spojrzał na mnie, ja natomiast postanowiłem wyjaśnić ministrowi swoją motywację.
- Bo widzi pan, panie ministrze... Chodzi o to, że ta rozmowa zależy tylko i wyłącznie od pana ministra sprawiedliwości.
- To prawda. A więc tym bardziej nie rozumiem, dlaczego to do mnie się pan zwrócił.
- Otóż... Nie znam nikogo w ministerstwie sprawiedliwości. Co za tym idzie, nie mam kogo poprosić o tę przysługę.
Franz d’Epinay pokiwał głową i dodał:
- I właśnie dlatego zwracamy się do ciebie, drogi Lucjanie. Ponieważ znasz wszystkich ministrów, to z całą pewnością możesz w jakoś przekonać ministra sprawiedliwości, aby uczynił to dla naszego przyjaciela. Ostatecznie przecież to tylko drobiazg.
- Ładny mi drobiazg, rozmawiać z kryminalistami - mruknął Debray – No, ale niech i tak będzie. Porozmawiam z ministrem sprawiedliwości. Stoi on właśnie tam. Poczekajcie chwilę, a będziecie mieli, czego chcecie.
Następnie poszedł w stronę człowieka, który (jak się tego domyślałem) musiał być ministrem sprawiedliwości. Porozmawiał z nim przez chwilę, wskazując przy tym na miejsce, w którym to właśnie staliśmy ja oraz baron d’Epinay. Najwyraźniej cała ta rozmowa poszła pomyślnie, gdyż pan minister sprawiedliwości natychmiast poprosił o pióro i papier, po czym skreślił kilka słów i podał papier Lucjanowi. Ten zaś ukłonił mu się i podszedł do nas.
- Proszę, przyjacielu. To dla ciebie - powiedział Lucjan Debray, podając mi z uśmiechem lekkiej wyższości ów papier, który to przed chwilą wręczył mu minister sprawiedliwości - Mam nadzieję, że przyda ci się to panu na coś.
- Dziękuję panu, panie ministrze - odpowiedziałem, kłaniając się Debrayowi - Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję.
- No dobrze, już dobrze - mruknął Debray - Ponieważ masz już pan to, czego chciałeś, to pozwolisz pan, że wrócę do pewnej damy, która na mnie czeka.
- Ależ naturalnie, panie ministrze - rzekłem bardzo zadowolony.
- Dziękujemy, Lucjanie, że zechciałeś poświęcić nam chwilkę - dodał baron d’Epinay - Życzymy ci miłej zabawy.
To ostatnie wypowiedział z delikatną ironią. Po cichu więc zaśmiałem się na dźwięk tych słów, po czym razem z baronem d’Epinay udaliśmy się do dorożki, która na nas czekała.
- Dziękuję panu, panie baronie, za to, co pan dla mnie zrobił - powiedziałem radośnie - Będę mógł dalej szukać wszelkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo. I to wszystko dzięki panu.
- Zawsze do usług, drogi panie Chroniqueur - odpowiedział skromnie baron d’Epinay.
Następnie pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do domu.

2 lipca 1855 r.
Po śniadaniu udałem się natychmiast do więzienia, w którym to przebywał Benedetto. Musiałem się spieszyć, gdyż w południe miano tego nędznika ściąć i jeżeli chciałem się dowiedzieć od niego czegokolwiek, to musiałem go przesłuchać nim odda głowę pod nóż gilotyny. Miałem nadzieję, że mi się to uda.
Ledwo zjawiłem się pod bramą paryskiego więzienia, a od razu pokazałem zdobyte wczoraj zezwolenie od ministra sprawiedliwości na odwiedzenie więźnia o imieniu Benedetto skazanego dzisiaj na ścięcie. Strażnik uśmiechnął się do mnie swoim niezbyt przyjemnym uśmiechem, po czym dał mi ręką znak, abym poszedł za nim. Zrobiłem to, choć musiałem przyznać, iż przechodziły mnie ciarki, kiedy tak mijałem cele, zza drzwi których dobiegały jęki więźniów, przywodzące mi chwilami na myśl jęki potępieńców z piekła Dantego. W końcu obaj dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia, czyli do celi Benedetta, a kiedy tam już byliśmy, to strażnik powoli otworzył mi drzwi i wpuścił mnie do środka.
- Tylko nie zamarudźcie tam za długo, panie dziennikarzu - powiedział swoich ochrypłym głosem strażnik - Ten oto pan jest dzisiaj w południe umówiony... na spotkanie z katem! Nie może się spóźnić!
Po tych słowach strażnik wybuchnął diabelskim śmiechem i zostawił nas samych, zamykając za sobą drzwi.
Spojrzałem na więźnia, który najwidoczniej był poszukiwanym przeze mnie Benedettem. Nie wiedziałem jednak, jak mogę w odpowiedni sposób zacząć z nim rozmowę, aby przekonać go jakoś do siebie. Zapytałem więc:
- On zawsze taki ponury?
Miałem oczywiście na myśli strażnika.
Benedetto spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem, po czym równie obojętnie odpowiedział:
- Nie! Dzisiaj wyjątkowo tryska humorem.
Ale jednak zaczął się lekko uśmiechać, co wziąłem za dobrą monetę.
Dobra nasza, pomyślałem sobie. Teraz tylko trzeba kuć żelazo, póki gorące. Idź dalej, Jean. Nie przerywaj szturmu. Nie przerywaj.
- Drogi panie Benedetto... Czy nie interesuje pana może, w jakiej sprawie tu przyszedłem?
Benedetto usiadł nagle na swej pryczy i dopiero teraz mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Był to człowiek dobiegający powoli czterdziestego roku życia, jednak niewyglądający wcale staro. Co prawda broda i dość długie włosy, co z pewnością spowodowane było miesięcznym pobytem w więzieniu, nie wpływały najlepiej na jego wygląd i samopoczucie, ale i tak trzymał się lepiej niż ktokolwiek inny na jego miejscu. Prawdopodobnie dlatego, że dyszał on nienawiścią do całego świata, a nienawiść to ponoć najlepsza motywacja na całym świecie. Dodaje sił i sprawia, że nie chcemy umierać, póki nie ukarzemy tych, którzy (w naszym mniemaniu, rzecz jasna) uczynili nam krzywdę. Widać było jednak, że jest on synem pani Danglars. Miał jej oczy, a prócz tego wywierał na mnie podobne wrażenie, co ona sama. Czyli mieszaninę współczucia i niechęci.
- Niech zgadnę. Na księdza mi pan nie wygląda, więc zakładam, że jest pan zapewne dziennikarzem.
Podziwiałem jego przenikliwość. Widocznie to, że zawsze musiał sobie sam radzić na świecie, uczyniło go bardzo sprytnym i bystrym.
- Ma pan rację, to prawda - odpowiedziałem - Jestem dziennikarzem i nazywam się Jean Chroniqueur.
Benedetto zaśmiał się z kpiną w głosie.
- Chroniqueuer? Jeżeli dobrze znam język francuski, to słowo oznacza chyba „Kronikarz”, mam rację?
- Dobrze pan zna francuski - pochwaliłem go.
- A pan sobie wybrał naprawdę głupi pseudonim literacki. Kronikarz... Też mi pomysł... Pisze pan kroniki czy co?
- Kroniki towarzyskie, ale to tylko czasami, ponieważ głównie zajmuję się sprawami sensacyjnymi.
- I z tego względu zainteresował się pan moimi losami?
- Nie tylko dlatego, panie Benedetto.
Benedetto ponownie zaśmiał się z kpiną.
- Panem to ja przestałem być z chwilą, w której wsadzono mnie do paki. Teraz to ja jestem jedynie „ty”. Ale mniejsza z tym. Mam panu opowiedzieć moje życie? Wolno wiedzieć dlaczego?
Postanowiłem grać z nim w otwarte karty. Powiedziałem więc prawdę.
- Zbieram informacje o hrabim Monte Christo.
Benedetto popatrzył na mnie wzrokiem, którego nie umiałem nazwać, po czym rzekł:
- Hrabia Monte Christo. O tak... Doskonale znam tego pana. Prawdę mówiąc, to jemu zawdzięczam moją obecną sytuację. Chociaż nie... Tak gwoli ścisłości, to zawdzięczam ją samemu sobie, gdyż ten człowiek chciał mi pomóc, podczas gdy ja chciałem uczynić mu jedynie samo zło. Dał mi szansę, lecz ja ją zmarnowałem. Jeżeli kogoś mogę winić o to, że za dwie godziny nie będę już żył, to tylko siebie samego. Niechaj pan to sobie dobrze zapamięta, panie Chroniqueur. Niechaj pan nigdy nie obwinia innych o swoje nieszczęścia. Niech pan zawsze widzi winnego w swojej własnej osobie, cokolwiek by się panu złego przytrafiło.
Więzień usiadł wygodniej na swojej pryczy i pokazał mi dość wielkopańskim gestem miejsce na pryczy naprzeciwko. Spełniłem jego życzenie, sadowiąc się na niej, po czym zapytałem go, czy zechce on uczynić mi ten zaszczyt i opowiedzieć mi coś o hrabim de Monte Christo. On jednak ponownie obdarzył mnie ironicznym uśmieszkiem, a następnie odpowiedział:
- Jest pan ciekaw moich kolei losu jedynie dlatego, że wielką w nich rolę odegrał ten tzw. hrabia? Muszę przyznać, że to niezwykle szlachetne z pana strony. I bardzo altruistyczne. Naprawdę.
Następnie ex-wicehrabia wybuchnął bardzo ironicznym śmiechem, który trwał kilkanaście sekund. W końcu jednak uspokoił się i powiedział:
- No cóż... Skoro on tak pana ciekawi, to podzielę się z panem swoją wiedzą. Szkoda bowiem marnować czasu, którego zresztą nie mamy zbyt dużo. Z góry zaś przepraszam za kiepską jakość mojego opowiadania i braki w jego stylu. Nie jestem najlepszym narratorem.
Radośnie wyjąłem dziennik oraz ołówek, po czym zacząłem notować to, co on mówił. A zdecydowanie było to warte zanotowania.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 23:50, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pon 10:27, 21 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Fajnie się rozwija.
Ciekawe co ten Benedetti powie ?
Ależ zgnilizna moralna na tych salonach, romansować dla kariery z podstarzałą kobietą. Niestety tak działa ten świat, że prawie wszyscy gonią za złotem i chcą być królami.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 0:53, 22 Wrz 2020    Temat postu:

Cieszę się, że tak mówisz. Bardzo chcę, aby moja powieść wciągała Cię coraz bardziej i bardziej. Jak widzę, udało mi się osiągnąć ten cel Smile Oj tak, zgnilizna moralna panuje w tych wielkich sferach. Można powiedzieć, że im wyżej postawieni, tym bardziej amoralni ci ludzie. Tak chyba było zawsze i tak już zawsze pewnie będzie. Ale Dumas lubił z nich sobie zakpić i ja również Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 0:54, 22 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XII

Opowieść Benedetta

Urodziłem się w nocy z 27 na 28 września 1817 roku, w miejscowości Auteuil pod Paryżem. Moim ojcem był nieżyjący już prokurator królewski Gerard de Villefort, matką zaś Herminia de Nargonne. Zostałem spłodzony w chwili, gdy mój tatuś był już wdowcem, a mama wciąż mężatką, choć można było ją śmiało nazwać słomianą wdówką. Korzystała bowiem z okazji, kiedy jej mąż przebywał daleko od domu i spotykała się z moim tatusiem, chyba wiadomo, w jakim celu. Ich romans pozostawał w ukryciu, gdyż dom w Auteuil, gdzie odbywały się ich schadzki, należał do rodziców nieżyjącej już żony mojego ojca, a który to dom oddali mu oni pod opiekę. Służby tam było mało lub nawet wcale. Kochankowie więc mieli pełną swobodę. Nie myśleli jednak o konsekwencjach tego romansu, co oczywiście musiało się skończyć tak, jak się skończyło.
Oczywiście wieść o ciąży mojej matki nie była dla mojego ojca przyjemna. Powiem panu nawet więcej: ledwo ojciec usłyszał, że jego kochanka spodziewa się dziecka, a zaraz wpadł w istny szał. Wiedział doskonale, iż takie dziecko może poważnie zaszkodzić jego urzędniczej karierze, a tę wszak cenił on sobie chyba najbardziej na świecie, na równi ze swoim dobrym imieniem. Co za tym idzie, jeśli miał na sumieniu jakąś plamę, to musiał ją czym prędzej zmazać. Nawet krwią, jeżeli będzie trzeba. W końcu, cóż to niby znaczy zabić człowieka dla kogoś, kto przyczynia się miesięcznie do wielu wyroków śmierci? Zaplanował więc pozbycie się dowodów swego romansu, gdy tylko to będzie możliwe.
Ojciec mój oczywiście nie mógł zdradzić się ze swoimi planami wobec mnie, dlatego też skutecznie udawał przed moją matką troskliwość i czułość, jaką należy okazywać kobiecie w odmiennym stanie. Troszczył się o nią najlepiej, jak tylko mógł. Opiekował się i dbał o nią, cały czas jednak oczekując tej chwili, w której to ja przyjdę na świat, miał już bowiem w głowie gotowy plan działania. Kiedy się więc urodziłem, tatuś mój wziął mnie szybko na ręce i stwierdził, że muszę być martwy, ponieważ nie oddycham. Poszło mu to tym łatwiej, że nie było wtedy w domu żadnej służby. Rodzice moi bowiem nie mogli sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek znał ich sekret. Poród odbył się zatem w ścisłej tajemnicy, bez pomocy kogokolwiek, a już zwłaszcza akuszerki. Chociaż... Podobno towarzyszyła mojej matce stara i wierna służąca, ale co do tego nie mam pewności.
Tak czy inaczej mojemu ojcu przyszło bardzo łatwo wmówić mojej matce, że urodziłem się martwy, a więc co za tym idzie, najlepiej mnie szybko zakopać i zatuszować całą tę sprawę. Matka uwierzyła mu, choć było to dla niej niezwykle bolesne. Przystała na jego pomysł zakopania mnie w ogródku domu, w którym przyszedłem na świat. Owinęła mnie jedynie w pieluszki z monogramem H.N. i oddała mojemu ojcu. On zaś wsadził mnie do skrzynki, którą następnie zakopał w ogrodzie. Mylił się jednak sądząc, że ma mnie z głowy. Traf bowiem chciał, że mój szanowny tatuś naraził się pewnego dnia Korsykaninowi o nazwisku Giovanni Bertuccio. Ojciec mój nie zgodził się bowiem szukać zabójców jego brata, ofiary białego terroru, wyśmiewając całkowicie jego problem. Bertuccio przysiągł mu vendettę i teraz przyszedł ją wykonać. Rzucił się na mego ojca z nożem i dźgnął go nim kilka razy, po czym wykopał skrzynkę ze mną i zabrał ją ze sobą. Myślał, że są tam jakieś wielkie skarby, ale zamiast tego znalazł mnie wciąż żyjącego. Pewnie był zawiedziony, ale mimo to szybko mnie reanimował i zacząłem oddychać. Nie wiedząc, co ma ze mną zrobić, odstawił mnie do sierocińca, zabierając ze sobą jedynie połowę mojej pieluszki. Kilka dni później wdowa po jego bracie, której opowiedział całą tę historię, przyszła do sierocińca z połową owej pieluszki i poprosiła o oddanie mnie, podając się za moją matkę. Uwierzyli jej i oddali mnie.
Dobra ta kobiecina zabrała mnie do siebie i zaopiekowała się mną jak swoim rodzonym dzieckiem. Dbała o mnie, wychowywała zawsze w miłości i dobrobycie. Niestety, rozpieściła mnie zbyt mocno. W dodatku charakter mego tatusia odezwał się we mnie z całą mocą, przez co nie okazałem najmniejszej wdzięczności mojej przybranej matce ani tym bardziej Bertucciowi, który stał się moim przybranym ojcem. Byłem podły, arogancki oraz bezczelnie pewny siebie. Zawsze dostawałem to, czego chciałem, a czego nie dostałem, to ukradłem. Pamiętam, jak swego czasu ukradłem pieniądze mojej przybranej matce, żeby kupić sobie jakąś małpkę. A kiedy Bertuccio zmył mi za to głowę, zwróciłem mu niezbyt grzecznie uwagę, że powinien pilnować własnego nosa, zważywszy na fakt, iż nie jest moim ojcem i nie ma prawa mi rozkazywać. Zapyta pan, skąd wiedziałem, iż nie jest on moim ojcem? Nie wiem. Właściwie to chyba zawsze wiedziałem. To było jakieś takie dziwaczne przeczucie, które niekiedy mówi nam, co i jak. Zna pan to uczucie, prawda? Chyba każdy je zna.
Bertuccio przez cały ten czas zajmował się przemytem. Chciał mnie wciągnąć do swojej branży. Ostatecznie wtedy bym pracował. Nielegalnie, bo nielegalnie, ale przynajmniej pracował. Ja jednak wolałem pasożytować na nim i jego kochanej bratowej. Dlatego też on pojechał na robotę, a ja tymczasem siedziałem sobie spokojnie w moim domku i spędzałem czas na błogim nieróbstwie. Wciąż jednak potrzebowałem pieniędzy na różne moje zachcianki, ale moja przybrana matka, nabuntowana przez Bertuccia, nie chciała mi już nimi więcej służyć. Wówczas to zebrałem kilku moich kolegów, a potem wpadliśmy razem do domu mojej biednej mamusi. Przywiązaliśmy ją do krzesła i zaczęliśmy torturować. Ona nie puściła pary z ust, więc jeden z moich kolegów użył jako argumentu podpalonego polana. Negocjacje się nieco przeciągnęły i wkrótce moja przybrana matka wraz z całym domem zaczęła się palić. My oczywiście wzięliśmy nogi za pas i uciekliśmy. Nie pamiętam, czy ostatecznie wzięliśmy te pieniądze, czy nie. Wiem jednak, że biedna kobiecina nie przeżyła tego piekła, które jej zgotowaliśmy.
Miałem wtedy dwunastu lat i pierwsze morderstwo na koncie. Wiedziałem, że nie mam już czego szukać wśród uczciwych ludzi, dlatego też wszedłem na jakże szlachetną drogę przestępstwa, która to ostatecznie zaprowadziła mnie tam, gdzie moje miejsce, czyli na galery. Trafiłem tam jakoś tak chyba w cztery lata po tym wydarzeniu, za włamanie do domu pewnego polityka. Nie pamiętam już, kto to był, ale musiała to być gruba ryba, bo zajęto się tym szybko i sprawnie. Byłem już wówczas, że tak określę, profesjonalnym złodziejem, fałszerzem, czasem również i zabójcą. Żadnego z tych czynów mi jednak nie udowodniono i za pewne tylko dlatego dostałem jedynie pięć lat galer za włamanie. Zapewne gdyby udowodniono mi pozostałe winy, dostałbym czapę lub w najlepszym przypadku dożywocie. A tak miałem szczęście i trafiłem jedynie na pięć lat do Tulonu, najcięższego więzienia w całej Francji. Siedziałem tam skuty jednym łańcuchem z niejakim Kacprem Caderoussem, ex-karczmarzem, który dostał się tam za zabójstwo z premedytacją pewnego bankiera. Podobno poszło im obu o jakiś diament czy coś... A zresztą niewiele mnie to wtedy obchodziło. Tak czy siak, chcąc nie chcąc obaj zostaliśmy kompanami, choć prawdę mówiąc, to wcale nie darzyliśmy się najmniejszą nawet sympatią.
Minęło prawie pięć lat od mojego uwięzienia i wszystko wyglądało na to, że po odsiedzeniu wyroku wyjdę na wolność, ale z piętnem zbrodniarza na czole, a także żółtym paszportem w kieszeni. A co to w naszym kraju dla człowieka oznacza, tego chyba nie muszę panu tłumaczyć. Wszyscy więźniowie wypuszczeni na wolność mają o wiele gorsze życie niż ci, który sami skrócili sobie swój wyrok. Pewnie dlatego wielu z nas tak często ucieka. Nie każdemu się jednak udaje. Ale mnie się udało, o czym zaraz się pan dowie.
W roku 1838, gdy zostało mi do odsiedzenia jeszcze kilka miesięcy, zwrócił na mnie uwagę jakiś Anglik, niejaki lord de Wilmore. Zwiedzał on sobie twierdzę więzienną, w której byłem uwięziony. Uznał, iż posiadam w sobie wielki potencjał i potajemnie przysłał mi pilnik ukryty w chlebie. Stary numer, ale jak widać, wciąż skuteczny. Rozciąłem nim łańcuch swój i Caderousse’a, po czym obaj uciekliśmy. Prawdę mówiąc, to nie chciałem zabierać ze sobą tego draba, ale ten zmusił mnie, abym pozwolił mu uciec ze sobą, grożąc mi, że w przeciwnym wypadku podniesie alarm. Nie miałem wyboru i zgodziłem się. Po ucieczce ja spotkałem się z lordem, a Kacper poszedł swoją drogą. W rozmowie ze mną lord stwierdził, iż jestem synem włoskiego zubożałego arystokraty, majora Bartolomeo Cavalcanti i mam na imię Andrea. Przysłał mnie więc do swojego znajomego, hrabiego Monte Christo, aby ten pomógł mi znaleźć mego rzekomego ojca. Przybyłem więc do Paryża z listem polecającym do hrabiego. Hrabia przyjął mnie godnie i przedstawił mojemu rzekomemu ojcu, którego to przysłał mu niejaki ksiądz Busoni. Major i ja szybko zorientowaliśmy się, że całe spotkanie to jedna wielka mistyfikacja przygotowana specjalnie dla nas. Nie mieliśmy pojęcia, jakiemu celu ona służyła, ale była ona opłacalna i tylko to się liczyło. Nie zadawaliśmy zatem zbędnych pytań. Hrabia Monte Christo powiedział mi, że szanowny major będzie przeze mnie wypłacał mi comiesięczną rentę, żebym miał za co żyć w Paryżu. Hrabia również zobowiązał się do wprowadzenia mnie na paryskie salony oraz ułatwienie mi cieszenia się wszystkimi przywilejami ludzi szlachetnie urodzonych. Taki układ jak najbardziej mi pasował, dlatego też przystałem na niego.
Moja promocja odbyła się w domu hrabiego Monte Christo w Auteuil. Był to ten sam dom, w którym przyszedłem na świat. Traf chciał, że na przyjęciu wśród gości byli również mój ojciec i matka. Oczywiście wtedy nie miałem o tym pojęcia. Przyjęcie było wspaniałe, hrabia zaś opowiedział wszystkim zmyśloną przez siebie historyjkę, w której to rzekomo odnalazł on w ogrodzie skrzynkę ze szkieletem noworodka, znaczy się mną. Moja droga mamusia, słysząc to, pobladła jak trup, a tatuś przeraził się jeszcze bardziej. Mnie jednak też nie było do śmiechu. Gdy wracałem spokojnie z przyjęcia do swojego powozu, okazało się, że ktoś już bezceremonialnie wpakował się do niego i żądał rozmowy ze mną. Tym kimś był Kacper Caderousse. Okazało się, iż dowiedział się o moim obecnym powodzeniu i zażądał swojej doli od mojej comiesięcznej renty. Zagroził mi donosem na policję, jeżeli nie spełnię jego żądań. Wściekły dałem mu więc wyznaczoną przez niego sumę i obiecałem płacić mu tyle samo co miesiąc. Caderousse oczywiście wziął pieniądze i poszedł sobie, a ja miałem spokój. Przynajmniej na razie.
Hrabia Monte Christo tymczasem zaczął mnie kolejno przedstawiać samym znakomitym osobistościom Paryża. Wśród nich był baron Danglars, który chciał wydać córkę Eugenię bogato za mąż. A tak się złożyło, że ja byłem najbogatszą partią w okolicy, dlatego też szybko zostałem jej narzeczonym. W międzyczasie zacząłem się interesować osobą hrabiego de Monte Christo. W końcu opłacał on jakiegoś oszusta, aby udawał mojego ojca. Zacząłem sobie zadawać pytanie, po co to wszystko? Potem zaś zacząłem podejrzewać, że to on tak naprawdę jest moim ojcem, natomiast wszystkie czynności hrabiego względem mnie tylko zdawały się to potwierdzać. Nieoficjalnie pan Monte Christo nawet zasugerował, że będę jego spadkobiercą. Tym bardziej więc uwierzyłem w swoją teorię.
Jednakże ponownie w moim życiu zjawił się Kacper Caderousse. Po upływie miesiąca miał on otrzymać swoją dolę od mojej comiesięcznej renty. O dziwo nie przyjął pieniędzy przeznaczonych dla niego i wezwał mnie do siebie. Mieszkał w jakieś takiej obskurnej oberży. Kiedy się zjawiłem, to zaprosił mnie na rozmowę i wyjaśnił, o co mu chodzi. Chciał więcej pieniędzy, aby mieć możliwość wynajęcia służącej. Dowiedział się o moim protektorze i wpadł na pomysł obrabowania jego domu. Poparłem ten plan, sugerując, że Monte Christo jest moim ojcem, a więc jeżeli on go zabije, to ja odziedziczę po nim spadek. Narysowałem mu więc plan domu hrabiego, a potajemnie napisałem do Monte Christa list z ostrzeżeniem o napadzie. Monte Christo więc się przygotował i zaczekał sobie na tego drania. Zaś Caderousse i ja w nocy poszliśmy pod jego dom. Caderousse wszedł do środka, zaś ja stałem na czatach. Pomyślałem sobie, że może przy odrobinie szczęście pozbędę się obu moich problemów na raz. W końcu niewiele wystarczyło, żeby obaj ludzie, z których to jeden mnie szantażował, a drugi stał na mej drodze do majątku, zabili się nawzajem. Ale niestety, wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Ten idiota Monte Christo wypuścił Kacperka wolno. Zrozumiałem, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce i kiedy tylko to bydlę szantażujące mnie przelazło z powrotem przez mur na moją stronę, zadźgałem go i uciekłem.
Wkrótce potem miały się odbyć moje zaręczyny z panną Eugenią Danglars. Ale niestety, podczas nich Monte Christo opowiedział o śmierci Caderousse’a pod swoim domem i o tym, że ten bydlak wskazał mnie jako swojego mordercę zanim skonał. Do tego również samą uroczystość przerwało pojawienie się żandarmów z nakazem mojego aresztowania. Przerażony, nie czekając w ogóle na dalszy rozwój wypadków, szybko uciekłem. Schowałem się w przydrożnej oberży, ale niestety wkrótce zjawili się tam żandarmi. Zacząłem uciekać, a oni mnie ścigali. Uciekłem wówczas na dach, ale i tam mnie wypatrzyli. Musiałem wejść do środka przez jeden z kominów i schronić się w jakimś pokoju, aby mnie nie znaleźli. Wybrałem jedyny kominek, w którym się nie dymiło (nie muszę chyba dodawać, iż nie pisała mi się w ogóle śmierć w formie zwęglenia moich jakże szacownych członków). Wskoczyłem do kominka, lecz miałem pecha. Wpadłem przez niego do jednego z pokoi, a w nim zaś w najlepsze spędzały czas na miłosnych igraszkach albo Pan Bóg raczy wiedzieć na czym, dwie panienki. Jedną z nich była moja niedoszła żona, która uciekła z domu tego samego dnia, gdy moja tożsamość przestała być tajemnicą. Eugenia Danglars i jej znajoma narobiły takiego wrzasku, że żandarmi od razu wiedzieli, gdzie mnie szukać. Zanim się spostrzegłem, to byłem już skuty i wsadzony do karetki więziennej.
Trafiłem do więzienia, tam zaś współwięźniowie kpili sobie ze mnie, kiedy tylko im opowiedziałem o moim potężnym protektorze, hrabim de Monte Christo. Nawet chcieli mi spuścić manto za to moje wywyższanie się, ale darowali to sobie, gdy tylko przyszedł mnie odwiedzić w imieniu hrabiego Bertuccio. Zapowiedział mi, że zna możliwość ocalenia mnie od gilotyny - wystarczyło tylko, abym zdołał ośmieszyć prokuratora, który prowadzi mą sprawę, a zostanie ona odłożona na późniejszy termin. Da mi to czas na ucieczkę. Następnego dnia przyszedł znowu razem z papierami mówiącymi o moim pochodzeniu. Przeczytałem je sobie bardzo dokładnie i nauczyłem się ich treści na pamięć. Dowiedziałem się z nich, że Gerard de Villefort to mój ojciec, zaś moją matką jest Herminia Danglars. Co za tym idzie, Eugenia była moją siostrą. Nieomal więc dodałem do moich, licznych już zresztą zbrodni, akt kazirodztwa. Niesamowite, nie uważa pan?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 1:02, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 0:55, 22 Wrz 2020    Temat postu:



Poznawszy więc historię mojego tatusia i dowiedziawszy się, jak chciał mnie zabić, kiedy byłem niemowlęciem, nie miałem nawet najmniejszych skrupułów, żeby go zniszczyć. Na procesie byłem pewny siebie i spokojny. Na pytania sądu odpowiadałem uczciwie, zachowując jednak swoje imię i nazwisko na koniec. Sąd zadawał mi liczne pytania, a gdy zapytali o moje nazwisko, przyznałem uczciwie, że go nie mam, ale znam nazwisko mego ojca - to Gerard de Villefort, prokurator królewski. Ujawniłem również całą historię moich narodzin. Mój kochany tatuś nawet nie protestował, kiedy to mówiłem. Wygrażał mi jedynie pięścią, stojąc wręcz blady jak trup. A gdy zapytano go, czy mówię prawdę, odpowiedział, że tak.
Proces oczywiście odłożono. Zgodnie ze swą obietnicą hrabia Monte Christo ułatwił mi ucieczkę, ale rok później wpadłem znowu próbując obrabować na ulicy w biały dzień człowieka, który okazał się być komisarzem policji. Miałem pecha. Drań jeden zaprowadził mnie na komisariat, a tam rozpoznali mnie jako Benedetta i wsadzili ponownie do więzienia. Dowiedziałem się tam, że jeszcze tego samego dnia, kiedy wyznałem przed sądem prawdę o moim pochodzeniu, mój drogi ojciec postradał zmysły i został zamknięty w szpitalu dla wariatów. Ze względu na jego bardzo zły stan zdrowia, pozwolono mi go odwiedzać i opiekować się nim. Rzecz jasna, pod strażą.
Opiekowanie się moim ojcem początkowo mi się nie podobało. Potem jednak obaj zdołaliśmy się ze sobą zaprzyjaźnić. Ojciec opowiedział mi o tym, jak tego samego dnia, kiedy to miał miejsce ten fatalny dla niego mój proces, jego żona - nikczemna trucicielka - zamordowała ich synka, a następnie samą siebie. Kilka dni wcześniej do tego otruła jego córkę z poprzedniego związku, Walentynę. Nic więc chyba dziwnego, że mój ojciec zwariował. Po czymś takim jego szaleństwo było już tylko formalnością. Zacząłem mu współczuć i starałem się umilić jego ostatnie dni, jakie przed nim zostały. Co ciekawe, mój ojciec uważał, że za jego rodzinną tragedię odpowiada hrabia de Monte Christo. Na łożu śmierci biedak całkowicie odzyskał zmysły i wymógł na mnie przysięgę, że pomszczę się za niego na hrabim Monte Christo. Przysięga ta stała się celem mego życia.
Po śmierci mego ojca, mój proces ruszył pełną parą. Wyrok oczywiście mógł być tylko jeden - gilotyna. Matka jednak potajemnie przysłała mi do mojej celi dwadzieścia tysięcy franków, żebym miał za co sfinansować swoją ucieczkę. Oferując część tych pieniędzy strażnikowi, przekonałem go, aby mnie puścił w swoim mundurze, po czym zabiłem go i poszedłem na gród rodziny de Villefort oraz de Saint-Meran. Podając się wtedy za lorda de Wilmore, wszedłem do środka i odciąłem trupowi mojego ojca prawą dłoń. Używałem jej odtąd jako talizmanu. Martwa ręka prowadziła mnie prostą drogą do hrabiego Monte Christo, którego to poprzysiągłem zniszczyć.
Szybko załatwiłem sobie w jednej portowej tawernie rejs statkiem do Rzymu. Stamtąd zaś planowałem kolejny krok, choć wciąż nie wiedziałem, jakby on mógł dokładnie wyglądać. W Rzymie zamieszkałem w hotelu pana Pastrini, w którym to spotkałem mojego starego znajomego, barona Danglarsa, obecnie pracującego w tym hotelu jako portier. Danglars rozpoznał mnie i początkowo był przerażony, ale już po krótkiej rozmowie obaj postanowiliśmy wspólnie pracować. W tym samym hotelu zatrzymała się moja matka. Notabene wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że ona nią jest. Jej obecność wszak mnie nieco zaniepokoiła i dlatego też kazałem Danglarsowi ją szpiegować. Dowiedziałem się od niego, że planuje ona porwanie swojej córki, która rozpoczęła poniżającą w jej mniemaniu karierę artystyczną. Jako, iż poczułem naprawdę wielkie przywiązanie emocjonalne do panny Eugenii, nie dopuściłem do tego. Napisałem list do pani Danglars, podając się w nim za hrabiego Monte Christo i jako taki zagroziłem jej poważnymi konsekwencjami, jeżeli ośmieli się ona porwać swoją córkę. Babsko struchlało i zaniechało swego planu. Ja natomiast, przy najbliższej okazji wpadłem do jej pokoju z bronią w ręku i odebrałem jej wszystkie pieniądze, jakie miała przy sobie. Gdy zaś ze łzami w oczach wyznała mi, iż to ona wcześniej umożliwiła mi ucieczkę z więzienia, łaskawie zostawiłem jej owe dwadzieścia tysięcy franków, jakie mi przysłała oraz wprowadziłem do pokoju jej męża, aby się pogodzili i zaczęli żyć razem. Tak się jednak nie stało. Niewiele mnie to wszakże obchodziło, gdyż w międzyczasie los zaczął się do mnie uśmiechać.
Okazało się bowiem, że dyrektor tego hotelu, w którym to się zatrzymałem, współpracuje potajemnie z bandą słynnego rozbójnika Luigiego Vampy. Dyrektor znał mnie jako sekretarza hrabiego de Monte Christo. Powiadomił więc o mojej obecności bandytów, którzy to, jak się okazało, mieli z hrabią jakieś konszachty. Jeden z nich, Peppino zwany też Rocca Priori, odwiedził mnie i chciał się upewnić, czy jestem na pewno tym, za kogo się podaję. Szybko rozpoznał we mnie oszusta, ale grając na jego uczuciach religijnych wmówiłem mu, iż hrabia sprofanował ciało Villeforta, obcinając mu prawą dłoń, którą ja potem wykradłem i używam obecnie jako swego talizmanu. Chyba mi uwierzył, gdyż umożliwił mi spotkanie z Vampą. Ten jednak nie był taki łatwowierny i chciał mnie wykończyć. Ja wszakże byłem o wiele sprytniejszy i wmówiłem jego ludziom, że Luigi Vampa chce za cenę własnego życia i wolności sprzedać całą swoją bandę policji. Ci naiwni idioci uwierzyli we wszystko, co im powiedziałem i sami wydali Vampę żandarmom. Ja zaś stanąłem na ich czele i wraz z nimi ruszyłem w pościg za hrabią Monte Christo statkiem skradzionym w porcie. Naszym sternikiem został Danglars, który również dyszał żądzą zemsty na hrabim za to, iż ten przyczynił się do jego bankructwa.
Los jednak szybko odwrócił od nas swoją twarz. Na morzu wybuchła burza i nasz okręt poszedł na dno z prawie całą załogą. Przeżyłem jedynie ja i Peppino. Udało się nam dwojgu w ostatniej chwili wskoczyć do szalupy i uciec z miejsca katastrofy. Cała banda pana Vampy zapłaciła za zdradę swojego herszta śmiercią. Danglars natomiast (choć wtedy sądziłem, że jest inaczej), przeżył trzymając się złamanej belki i dopłynął do brzegów Francji. Ja i Peppino dotarliśmy zaś szalupą do Marsylii. Po drodze nasza dwójka ocaliła od utonięcia Alberta de Morcerf, którego okręt również wtedy zatonął. Albert zaś zabrał nas do domu swojej matki zajmującej się obecnie handlem rybami. Oboje rzecz jasna wcale nie wiedzieli, kim jestem ja i Peppino, ani też, jaki cel nas prowadzi. My zaś z ostrożności przemilczeliśmy go przed nimi. I słusznie zrobiliśmy, gdyż okazało się, że Albert i jego matka żywią do hrabiego wielką przyjaźń. Gdyby więc dowiedzieli się, co planujemy mu uczynić, to zrobiliby wszystko, aby nas powstrzymać. Ja i Peppino milczeliśmy więc i przy najbliższej okazji odpłynęliśmy obaj do Wenecji. Tam natomiast zebraliśmy bandę największych zabijaków w okolicy i czekaliśmy. Mieliśmy nadzieję, iż hrabia zjawi się wkrótce w tym mieście, gdyż mieszkał w nim jego dobry znajomy, pewien doża o nazwisku, którego niestety nie pomnę. Nasze nadzieje szybko się spełniły, gdyż hrabia z żoną i ich malutkim dzieckiem przybyli do Wenecji na bal u wyżej wspomnianego doży, a ja miałem już gotowy plan działania. Najpierw zjawiłem się na balu pod maską i straszyłem hrabiego Monte Christo, przypominając mu o tragedii rodziny de Villefort. Nieco później podstawiony przeze mnie człowiek, podający się za Cygana, wróżył ich dziecku z dłoni i przepowiedział mu wręcz straszną przyszłość, której jednak można było rzekomo uniknąć biorąc udział w tzw. uczcie biedaków. Podczas tej uroczystości każdy z biedaków powinien wziąć dziecko na ręce i ucałować je w czoło. Miało to odciągnąć od niego wszelkie zło. Na tę oto uroczystość miałem zaś zaplanowaną niesamowitą atrakcję.
Początkowo miałem zamiar zorganizować to tak, żeby to dziecko pocałował jakiś człowiek chory na trąd lub inną chorobę. Szybko jednak zmieniłem zdanie, gdyż hrabia jako człowiek bogaty oraz mający wielką wiedzę łatwo mógł znaleźć lekarstwo na wszelkie choroby. Postanowiłem więc podczas tej tzw. ceremonii porwać dziecko i zmusić za jego pomocą hrabiego Monte Christo do zrobienia tego, czego zechcę. Plan zadziałał, a dziecko szybko znalazło się w moich rękach. Powierzyłem je Peppinowi, któremu najbardziej ufałem ze wszystkich moich ludzi. Później się okazało, że był to poważny błąd. Ale o tym potem.
Hrabia dostał ode mnie wiadomość, że jeśli chce odzyskać swojego dzieciaka, musi zjawić się na wyspie Monte Christo sam jeden i oddać się w moje ręce. Hrabia uczynił to. Ja zaś miałem go w garści i mogłem z nim zrobić, co tylko zechcę. I zrobiłem. Oznajmiłem mu, dlaczego oraz w czyim imieniu się na nim mszczę. Wyznałem mu również, że już nigdy nie ujrzy swego dziecka, a w dodatku moi ludzie teraz porwali jego ukochaną żoneczkę. Na dowód, że mówię prawdę, przyprowadzili ją oni do groty, w której rozmawialiśmy. Radości nie było końca, w każdym razie dla mnie. Miałem moich wrogów na swojej łasce. Zamierzałem teraz zostawić ich w grocie i wysadzić w powietrze wejście do niej, aby zmarli oni z głodu i pragnienia. Wówczas jednak stało się coś, czego się nie spodziewałem. Hrabia bowiem okazał się nie być wcale takim głupcem, za jakiego go brałem. Zwerbował on jakoś na swoją stronę włoskich przemytników, którzy wtedy, gdy my toczyliśmy ze sobą rozmowę w jaskini, otoczyli po cichu Monte Christo i w błyskawicznej walce wybili wszystkich moich ludzi. Zostałem wówczas sam na łasce hrabiego. Ale wciąż to ja miałem w ręku moją najwyższą kartę - życie ich wszystkich. Widząc, co się dzieje, podpaliłem lont miny, jaką założyłem w grocie i uciekłem. Wybuch, zgodnie z moimi przewidywaniami, zawalił wejście do jaskini i moi wrogowie zostali pogrzebani żywcem. Tak przynajmniej wtedy sądziłem.
Wróciłem do mojej kryjówki, w której czekał już na mnie Peppino. Miał on pilnować dziecka hrabiego Monte Christo, podczas gdy ja rozprawiałem się z jego tatusiem. Dla tego małego potworka przygotowałem bowiem coś specjalnego. Jednak i z tego planu musiałem również zrezygnować, ponieważ zastałem Peppina poturbowanego i związanego, zaś cały dom zdemolowany. Okazało się, że pod moją nieobecność ludzie hrabiego wpadli tam, pobili mojego człowieka i odzyskali dziecko. Byłem wściekły, ale cóż mogłem zrobić? Uznałem, że moja zemsta i tak się dokonała - hrabia Monte Christo nie żyje, jego żona i wierni mu przemytnicy także, gdyż wszyscy zostali pogrzebani żywcem w zasypanej kamieniami grocie na wyspie Monte Christo. Mogłem więc spokojnie powrócić do Francji i odłożyć na miejsce martwą rękę, która już do niczego nie była mi potrzebna. Udałem się więc z Peppinem do Paryża, a stamtąd do grobowca rodu de Villefort oraz de Saint-Meran. Zostawiłem Peppina na zewnątrz, sam zaś wszedłem do środka i odłożyłem do trumny mojego ojca jego prawą dłoń. Gdy już chciałem wychodzić, usłyszałem demoniczny śmiech i grobowiec nagle został z hukiem zamknięty. Dobijałem się i próbowałem wołać na pomoc Peppina, on jednak gdzieś zniknął. Znalazłem się wówczas w pułapce. Godzinę później wyciągnęli mnie z niej żandarmi, których ktoś powiadomił o mojej obecności w Paryżu. Wsadzono mnie do więzienia, gdzie miałem wręcz mnóstwo czasu na rozmyślania. Dobrze wiedziałem, że zostałem zdradzony, ale przez kogo? Przez Peppina? Prawdopodobnie tak. Nie wiedziałem jednak, po co on to zrobił, ale szybko poznałem odpowiedź na to pytanie.
Niedługo potem w celi odwiedził mnie niejaki ksiądz Busoni, aby udzielić mi ostatniego namaszczenia. Nie miałem najmniejszej ochoty się spowiadać, dlatego też chciałem wyrzucić tego głupiego klechę za drzwi. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy Busoni zdjął perukę oraz sztuczny nos i okazało się, że jest nim sam hrabia de Monte Christo we własnej osobie. Byłem w niemałym szoku. Hrabia Monte Christo. Tak, ten sam hrabia Monte Christo, którego ja pogrzebałem żywcem na tej jego przeklętej wyspie, stał teraz przede mną i uśmiechał się szyderczo. Wyznał mi również, w jaki sposób zdołał mnie pokonać. Okazało się, że zdradził mnie Peppino, ale jego zdrada była większa, niż się spodziewałem. Od samego początku stanął po mojej stronie jedynie po to, aby w odpowiednim momencie uniemożliwić mi zemstę na hrabim de Monte Christo. To on sprowadził swemu panu na pomoc włoskich przemytników, a następnie dobrowolnie oddał im dziecko hrabiego, które ja nierozważnie mu powierzyłem. Abym nie nabrał podejrzeń, jeszcze kazał im się związać i zakneblować, a dom, w którym przebywał, przewrócić do góry nogami. W ten oto sposób był on ostatnim człowiekiem, którego mógłbym podejrzewać o zdradę. Gdy zaś przybyliśmy do Paryża i udaliśmy się na cmentarz, kazałem mu czekać na zewnątrz. To był mój błąd, gdyż dał on znak pewnym dwóm grabarzom, którymi okazali się być przebrani hrabia Monte Christo oraz dowódca wiernie służących mu przemytników. To oni właśnie zamknęli mnie w grobowcu, a potem sprowadzili żandarmów, aby mnie aresztowali.
Hrabia powiedział mi to wszystko dodając też, że nie pogrzebałem ich wcale żywcem, albowiem grota na Monte Christo miała kilka wejść i ja bynajmniej nie znałem ich wszystkich. Kiedy ja zasypałem jedno wyjście, ci łajdacy najspokojniej w świecie wyszli sobie innym wyjściem. Moja zemsta się nie udała, a ja miałem iść na gilotynę nie spełniając przysięgi złożonej mojemu ojcu. Hrabia jednak oznajmił mi, iż wstawiła się za mną jego żona. Ta sama żona, którą ja chciałem razem z nim pogrzebać żywcem, a której dziecko miałem zamiar zabić w okrutny i bolesny sposób. Ta sama hrabina de Monte Christo wstawiła się za mną i ocaliła moje życie. Hrabia bowiem umożliwił mi ucieczkę z więzienia podczas jazdy na miejsce straceń. Ja zaś stałem się wtedy dłużnikiem człowieka, którego chciałem zniszczyć. Nie jestem człowiekiem wierzącym, ale poczułem, że nie jestem w stanie ponownie podnieść na niego ręki. Dałem więc sobie spokój i postanowiłem rozpocząć nowe życie wolne od osoby hrabiego Monte Christo.
Nim to się jednak stało, to Bertuccio, który również pracował dla mojego nemezis, zaprowadził mnie do kościoła świętej Agaty, gdzie przebywała niejaka siostra Herminia. Okazało się, że jest to była pani Danglars. Kobieta wyznała mi, że jest moją matką i wie już o wszystkim, co się niedawno stało. Co prawda to pierwsze było mi już dawno wiadome, ale udawałem, iż jest inaczej, aby lepiej wypaść w jej oczach. Kobieta wiedziała już, że to dzięki hrabi Monte Christo moje życie zostało ocalone, a ja muszę ruszyć w świat, aby zgubić pościg francuskiej policji. Matka chciała mnie pożegnać i pobłogosławić przed drogą. Pozwoliłem jej na to, jednocześnie czując po raz pierwszy uczucie, które dotąd było mi zupełnie obce - wstyd. Albowiem wstydziłem się bardzo tego, że w Rzymie okradłem ją ze wszystkich pieniędzy, jakie posiadała, pozostawiając jej łaskawie jedynie marne drobniaki, za które mogła już tylko wstąpić do klasztoru. Było mi strasznie głupio, że tak ją potraktowałem i miałem nadzieję, że kiedyś mi to wybaczy.
Po rozmowie z matką otrzymałem od Bertuccia dość sporą sumkę pieniędzy i paszport na nowe nazwisko. Mogłem więc spokojny o własne życie ruszyć w szeroki świat oraz rozpocząć uczciwe życie. I tak by się stało, gdyby nie moja zachłanność oraz brak umiejętności zrobienia czegokolwiek zgodnie z prawem. Ponownie zszedłem na złą drogę, która prostą drogą zaprowadziła mnie do tego więzienia, a za godzinę zaprowadzi mnie na łono Abrahama.
Jeżeli wierzyć hrabiemu de Monte Christo, to zachłanność niegdyś zgubiła Caderousse’a posyłając go na galery, a potem pod mój nóż. Teraz to samo stało się przyczyną mojego upadku i obecnie siedzę w celi oczekując wykonania na mnie wyroku śmierci. Poniosę zatem śmierć mając niecałe trzydzieści osiem lat, jednak tym razem nie mogę o to winić nikogo, nawet hrabiego Monte Christo. Za swoje żałośnie zmarnowane życie mogę winić już jedynie samego siebie.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 1:05, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 8:46, 22 Wrz 2020    Temat postu: Opowieść Benedetta

W sumie trochę mi szkoda Benedetti, bo złożył samokrytykę, ale z drugiej strony był zdecydowanie za bardzo chciwy.
Ta scena z księdzem czy nie było jej w serialu o hrabim Monte Christo, gdzie Monte Christo grał Gérard Depardieu. Widziałam dwa pierwsze odcinki tego serialu i ta scena jak hrabia się przebrał za księdza, utkwiła mi w pamięci.
Chyba że ta scena była w innej wersji przygód hrabiego, ale wydaje mi się, że była właśnie w tej.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 8:47, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 23:42, 22 Wrz 2020    Temat postu:

No właśnie, chyba jako jedyny ze wszystkich łotrów w tej powieści wiedział, że jest łotrem i nigdy nie udawał, że jest inaczej. To znaczy pomijając okres, kiedy udawał wicehrabiego Cavalcanti. Poza tym jednak nigdy nie zamierzał udawać, że myśli przede wszystkim o sobie i własnym dobru i tylko ono go interesuje. Ale przebywając w pace miał wiele czasu do namysłu i jak widzisz, dobrze z tego czasu skorzystał.
Nie pomyliłaś się, w powieści Monte Christo, jak już to wcześniej wspominałem, udawał również księdza Busoni. To było jedno z jego kilku wcieleń. Jednakże w części ekranizacji jest to pominięte. Ale niektóre to zachowały. Głównie pokazali to w serialu z Gerardem Depardieu, także dobrze pamiętasz Smile Ale prócz tego pokazali to w wersji z Jeanem Maraisem z 1954, a także widzimy to również w jednej scenie wersji z Richardem Chamberlainem z 1975 roku Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 5 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin