Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 5, 6, 7 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 23:51, 22 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XIII

Dziennik Jeana Chroniqueura

2 lipca 1855r. c.d.
Benedetto uśmiechnął się do mnie, po czym zakończył swoją opowieść jednym zdaniem:
- I tak oto kończy się moja opowieść, szanowny panie. Nie wiem, czy pana ona zajęła, czy też nie. I nie mam pojęcia, czy się ona panu na coś przyda, czy też nie przyda, lecz tak właśnie wygląda całe moje życie. Życie, które za jakąś godzinę, może półtorej, skończy się na placu Greve. Może się pan zjawić i popatrzeć. Zapraszam serdecznie. Rozrywka gwarantowana.
Jego wisielczy humor nieco mnie przerażał, jednak starałem się tego nie okazać. Kiedy już skończyłem zapisywać historię mojego rozmówcy, to zamknąłem dziennik i powiedziałem:
- No cóż... Być może się zjawię, panie Benedetto. Co prawda nie lubię takich rozrywek, ale...
- Ale wielmożnego pana bardzo ciekawi, jak wygląda ścięcie znanego recydywisty, prawda? - zakpił sobie Benedetto rozkładając się ponownie na swojej pryczy.
Pominąłem milczeniem jego ostatnie słowa, po czym powoli wstałem i zapytałem:
- Mam jeszcze jedno pytanie do pana, panie Benedetto.
- Już panu mówiłem, panie Jak Się Tam Pan Nazywasz, że nie jestem żadnym „panem”. Nie jestem i nigdy nie byłem. Ale mniejsza z tym. Czego pan jeszcze ode mnie chce?
W innej sytuacji wyszedłbym nie zaszczycając w ogóle odpowiedzią mojego rozmówcę. Ten jednak przypadek był wyjątkowy, dlatego zniosłem cierpliwie jego złośliwe uwagi i zaspokoiłem jego ciekawość, aby ten potem zaspokoił moją.
- Chodzi mi o to, czy nie orientuje się pan, kogo powinienem był teraz odwiedzić?
Benedetto spojrzał na mnie z kpiną.
- A co ja jestem? Biuletyn informacyjny? A może kronika towarzyska?
- Nie, raczej wygląda mi pan na bardzo bezczelnego bandytę, który za niedługo odda głowę pod ostrze gilotyny. No, ale mniejsza z tym. Zbieram wszelkie możliwe informacje na temat hrabiego Monte Christo i wszystkie są mi potrzebne. Dlatego też pytam, dokąd mógłbym się teraz udać.
Mój rozmówca zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział:
- Danglars!
- Baron Danglars?
- Taki z niego baron, jak ze mnie wicehrabia Cavalcanti. Tytuł kupił, podobnie jak wszystko, co tylko kiedykolwiek posiadał. Pieniądze, proszę pana, to jest potęga, która rządzi tym światem. Dzisiaj za nie można dostać dosłownie wszystko, nawet miejsce na cmentarzu obok papieża. Słyszał pan kiedy o złotej zasadzie?
- Nie. A jak ona idzie?
- Kto ma złoto, ten dyktuje zasady. Tak więc pan Danglars, zarobiwszy sporą sumkę, mógł kupić sobie co tylko chciał, łącznie z szacunkiem ludzi. A gdy pieniążków zabrakło, wtedy... Sam pan rozumie.
Po czym rozłożył ręce w znaku bezradności, jednocześnie uśmiechając się przy tym głupkowato. Ja natomiast z całą powagą słuchałem jego słów, analizując je sobie w głowie dokładnie, punkt po punkcie.
Danglars... Jedna z ofiar hrabiego de Monte Christo. A zatem człowiek, który powinien posiadać szereg naprawdę solidnych informacji na temat tego pana. Jeżeli więc mi się uda z nim porozmawiać, to może na tym moja misja się zakończy. I będę mógł napisać artykuł, którym zdobędę sławę na resztę życia, a może nawet i dłużej.
- Gdzie znajdę tego zbankrutowanego baronka?
Benedetto zachichotał wesoło i wskazał palcem na ścianę po lewej.
- Tutaj, proszę pana.
Pomyślałem, że sobie kpi ze mnie. Szybko jednak się okazało, że mówi całkiem poważnie.
- Nie rozumiem.
- No, jest tutaj, proszę pana. Siedzi w tym samym więzieniu, co i ja. Z tym, że nie czeka go gilotyna. Gnije on tu za jakieś oszustwa i machlojki finansowe. Parę cel dalej na lewo. Ma pan tak jeszcze godzinkę do mojej egzekucji, a więc zdąży pan sobie z nim omówić wszystkie sprawy i jeszcze zdążyć na widowisko.
Podziękowałem mu i zastukałem do drzwi celi. Strażnik natychmiast otworzył mi drzwi i wypuścił mnie. Miałem jeszcze godzinę do egzekucji Benedetta. Zastanawiałem się czy iść, czy też może nie iść na to skądinąd interesujące widowisko. Ostatecznie jednak postanowiłem na nie pójść. Nie wiem, co we mnie zwyciężyło, dziennikarska ciekawość czy wyjątkowość tej sytuacji. W każdym razie postanowiłem pójść zobaczyć ścięcie tego nędznika, lecz nie z zamiłowania do publicznych kaźni. W przeciwieństwie bowiem do wielu Paryżan, mnie samego jakoś nigdy nie bawiły publiczne egzekucje i obserwowanie czyjeś śmierci.
Osobiście nie rozumiem, dlaczego ludzi fascynuje widok człowieka, którego wsadza się w tę okrutną maszynę będącą symbolem rewolucyjnego terroru, jaki to rozpętali w naszym kraju Robespierre, Danton i Marat. Nie wiem, dlaczego nadal, mimo zmiany ustroju, zachowano wciąż ten bestialski wynalazek. Chociaż gwoli ścisłości, to jest sporo prawdy w tym, że gilotyna dość szybko ścina wszelkiego rodzaju kończyny, bez zbędnego znęcania się nad skazańcem. Jej twórca naprawdę wiedział, jak oszczędzić skazanemu cierpienia, jednakowoż i tak gilotyna nigdy mi się chyba nie będzie dobrze kojarzyć ze względu na to, iż zbyt często była używana podczas Wielkiej Rewolucji. Zakładam (choć mogę się mylić), że już do samego końca świata gilotyna, maszyna do humanitarnego i niemalże bezbolesnego amputowania kończyn, stanie się symbolem zbrodni i morderstwa na masową skalę oraz pozbawionego jakichkolwiek hamulców moralnych politycznego systemu. Symbolem terroru, zbrodni i okrucieństwa, na co bynajmniej ta maszyna, jak i jej twórca nie zasłużyli sobie.
Cóż... Tak już bywa, że bardzo łatwo ulegamy symbolom tworzonym w naszej wyobraźni przez wiele lat, po czym bardzo trudno się nam od nich odzwyczaić. Od początku świata ludzie wytwarzali symbole tego i owego. Przykładowo taka sowa. Stała się ona symbolem mądrości i wiedzy. Lis stał się symbolem sprytu, wąż zła, a gilotyna terroru rewolucyjnego.
A hrabia Monte Christo? Czego symbolem jest hrabia Monte Christo? Czy jest on symbolem czegokolwiek? A jeśli tak, to czego? Co on w ogóle reprezentuje? Prawo? Sprawiedliwość? A może raczej bezprawie? W końcu ma znajomości w świecie przemytników i bandytów włoskich, opiekuje się galernikami i promuje ich na wielkich panów. Pytanie tylko, po co? Nadal nie widziałem w tym wszystkim najmniejszego sensu. Działania hrabiego wszak nie posiadały nawet najmniejszej logiki. Po co zaopiekował się tym nic niewartym pasożytem, którego chyba jedynym talentem jest to, że umie świetnie udawać? Po cóż mu ta cała maskarada z uczynieniem go wicehrabią Cavalcanti? Hrabia zrobił sobie z tego wszystkiego przedstawienie teatru amatorskiego. Przerażające, choć muszę przyznać, że nawet ciekawe.
Mimo wszystko wciąż nie widziałem najmniejszego sensu ani logiki w tym wszystkim, co hrabia uczynił. Nie mogłem tego człowieka zrozumieć. Żeby tego dokonać, potrzebowałem więcej informacji, a co za tym idzie, musiałem znaleźć sobie nowych informatorów. To z kolei prowadziło do konkluzji, że muszę porozmawiać z baronem Danglarsem, który na moje własne szczęście, siedział w tym samym więzieniu, co Benedetto. Musiałem więc porozmawiać z tym człowiekiem. Tylko jak to zrobić?
Strażnik odprowadzał mnie do wyjścia, kiedy nagle zatrzymałem się i zapytałem:
- Panie strażniku... W której celi siedzi baron Danglars?
Strażnik zachichotał ironicznie.
- Baron Danglars, dobre sobie. Jak to się pan o nim miło wypowiada. To zwykły złodziejaszek i oszust, a nie żaden baron. Taki z niego baron, jak ze mnie brytyjska królowa.
Rzeczywiście, strażnik bynajmniej nie wyglądał na brytyjską królową, a więc najprawdopodobniej Danglarsowi również daleko było do barona. Zwłaszcza, jeżeli rzeczywiście kupił sobie tytuł arystokratyczny, jak mi to powiedział Benedetto. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia.
- Zapewne ma pan rację, ale gdzie on siedzi?
- Cela numer 5. A co?
Postanowiłem zagrać ze strażnikiem w otwarte karty. Okłamywanie go raczej by mi tutaj w niczym nie pomogło.
- Muszę porozmawiać z tym człowiekiem.
Strażnik wyglądał na zdumionego.
- A to niby po co? - zapytał.
- Bo jestem dziennikarzem, a ten człowiek może posiadać niezwykle ważne dla mojej gazety informacje. Szkoda by było, żeby się zmarnowały.
- Przykro mi, ale cywile nie mogą tutaj tak sobie przebywać. Musi pan już iść.
Przypomniałem sobie, że mam zezwolenie od ministra sprawiedliwości i powiedziałem o tym strażnikowi. On jednak bezradnie rozłożył ręce.
- Szanowny panie... Owszem, posiada pan przepustkę na rozmowę z więźniem, ale jednym. Słownie „jednym” więźniem z naszego zakładu. W dodatku w zezwoleniu od pana ministra wyraźnie jest zaznaczone, jak się ten więzień nazywa. A nazywa się Benedetto. Pan zaś z tym Benedettem już rozmawiał, nieprawdaż? No właśnie. A więc przykro mi, ale zezwolenie nie opiewa na inne osoby niż tylko pan Benedetto. Gdyby pan miał przepustkę pozwalającą panu na rozmowę z panem Danglarsem, to co innego. Ale tak... Sam pan rozumie. Przepisy są przepisami i nic panu na to nie poradzę. Albo przepustka, albo pan musi stąd wyjść.
Poczekaj, drabie. Już ja ci dam przepustkę, powiedziałem w duchu. Następnie wyjąłem z kieszeni portfel i wcisnąłem draniowi do ręki banknot stu-frankowy.
- A teraz co pan powie? - zapytałem z ironią.
Strażnik spojrzał na mnie nieco zdziwiony, po czym powiedział nieco się jąkając:
- Przepisy są przepisami, szanowny panie, ale...
Obejrzał sobie dokładnie banknot, czy nie jest aby fałszywy, a kiedy się już upewnił do jego autentyczności, dokończył:
- Na pana szczęście posiada pan odpowiednią i jak najbardziej ważną przepustkę. Może więc pan wejść.
I szybko wcisnął sobie banknot do kieszeni, po czym zaprowadził mnie do celi numer 5 i otworzył ją.
- Ma pan godzinę. Więcej dać panu nie mogę - powiedział.
- Spokojnie, proszę pana. Więcej mi nie potrzeba - odpowiedziałem z uśmiechem i wszedłem do środka.
Gdy już drzwi od celi się za mną zamknęły, oczom moim ukazał się człowiek w podeszłym wieku, cały siwy i pełen zmarszczek, ale wciąż pełen sił życiowych. Widząc mnie zdziwił się mocno, po czym zapytał on dość opryskliwym tonem:
- Czego?
- A może trochę grzeczniej, panie baronie? - powiedziałem urażonym tonem - Przyszedłem tutaj na rozmowę z panem baronem Danglarsem. To pan, zdaje się?
Uznałem, iż jeśli będę nazywał go „panem baronem” uda mi się jakoś połechtać jego próżność i osiągnę w ten sposób swój cel. Najwidoczniej nie omyliłem się w swoich podejrzeniach, gdyż ledwo nazwałem go „panem baronem”, to od razu uśmiechnął się do mnie w sposób odrażający.
- A! Skoro na rozmowę z moją szanowną osobą, to zupełnie co innego - powiedział, siadając na pryczy i kierując swój wzrok ku mnie - Ależ proszę bardzo! Niechże pan siada, panie... Jak godność szanownego pana?
- Nazywam się Jean Chroniqueur - odpowiedziałem siadając na pryczy znajdującej się naprzeciwko.
Danglarsa widocznie zdziwiło moje nazwisko, gdyż powiedział:
- Jean Chroniqueur? Dziwne nazwisko. Zawód?
- Jestem dziennikarzem.
- Dziennikarzyna... - powiedział z kpiną Danglars - No proszę. Zatem sprowadza pana do mnie zwykła ciekawość, jak również chęć zrobienia wywiadu z największym nieszczęśnikiem na świecie?
- Można by to tak określić, panie baronie.
Ex-bankier zachichotał ironicznie ukazując przy tym szereg całkiem zdrowych zębów.
- Tym lepiej, panie dziennikarzyno. Tym lepiej. A więc dostanie pan to, czego pan chce.
Poprawiłem się nieco na swoim miejscu. Prycza więzienna nie należała do miłych siedzisk. Jeśli więc chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, musiałem dość szybko przejść do konkretów.
- Cieszy mnie to bardzo, że chce pan iść mi na rękę, panie baronie - powiedziałem kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowa - Ale widzi pan... Ja muszę posiadać przede wszystkim jak najwięcej informacji o pewnym człowieku, który naszą gazetę szczególnie interesuje.
- A ja go znam? Tego człowieka?
- Znałeś go pan, panie baronie. Kiedyś.
- No, to bardzo jestem ciekaw, kto to jest?
- Hrabia Monte Christo.
Gdybym mu powiedział, że jutro ma nastąpić koniec świata, to chyba nie przeraziłby się on tak bardzo jak wtedy, kiedy wymieniłem nazwisko poszukiwanego przeze mnie człowieka. Słysząc je Danglars cały pobladł, a na jego twarzy widoczny był strach połączony z nienawiścią. Jeszcze nigdy żadna twarz nie budziła we mniej takiej odrazy i przerażenia, jak twarz tego człowieka, z którym to właśnie rozmawiałem. Wyraźnie widziałem, że nie darzył on hrabiego Monte Christo sympatią.
- Czy coś się stało, panie baronie? - zapytałem udając troskliwość.
Danglars widocznie dał się na nią nabrać, gdyż odpowiedział:
- A i owszem! Stało się, szanowny panie. Mianowicie stało się to, że szukasz pan człowieka, przez którego ja tu siedzę.
Słowa te zdumiały mnie zupełnie. Co prawda sam baron Danglars nie wzbudzał mojego zaufania, ale dziwiło mnie oświadczenie, że tego oszusta posłał do więzienia osobiście sam hrabia Monte Christo. Bynajmniej nie pasował mi on na kogoś, kto posyła kogokolwiek do więzienia. Już raczej wyciąga z niego ludzi, to już prędzej. Ale wysyłać do więzienia? To chyba nie w jego stylu.
Aby jednak Danglars nie zniechęcił się do mnie, postanowiłem podać mu powody mojego zainteresowania hrabią Monte Christo. Miałem wielką nadzieję, że po ich poznaniu będzie bardziej skory do współpracy.
- Widzi pan, panie baronie - zacząłem - Chcę napisać artykuł o tym człowieku. Żeby jednak to zrobić, potrzebuję informacji. Dużo informacji. Praktycznie im więcej, tym lepiej. Dowiedziałem się, że pan, panie baronie, wie o nim więcej niż ktokolwiek z żyjących obecnie ludzi.
Słysząc moje słowa Danglars wybuchnął dość ironicznym śmiechem, po czym przechylił się lekko w moją stronę i rzekł:
- Pyta pan, czy ja wiem coś na temat pana hrabiego de Monte Christo? Słodziutki, ja wiem o nim aż tyle, żeby ci się wszystkie włosy zjeżyły na głowie, jakbyś je pan usłyszał. Hrabia Monte Christo, też mi coś. Wielki mi pan hrabia. Żałosny utracjusz, który dorobił się na jakiś bardzo szemranych interesach, o których nikt nie wie nic pewnego. Oto kim jest ten pan.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem słysząc te słowa. Proszę, proszę. I kto to mówi? Człowiek, który chyba nigdy nic uczciwego w swoim życiu nie zrobił? Łajdak i oszust, który siedzi teraz za oszustwa finansowe, jak mi powiedziano? On będzie oceniał sposób zdobycia majątku przez hrabiego Monte Christo? To się nazywa mieć tupet, nie ma co.
Tak właśnie wyglądały moje myśli wtedy. Zachowałem je jednak dla siebie. Ostatecznie przecież obrażanie Danglarsa nie przyniosłoby niczego pożytecznego, a wręcz same problemy. Jeśli go obrażę, łajdak zamknie się w sobie jak ostryga i nic mi już nie powie, do czego nie mogłem dopuścić. Musiałem więc zachować swoje myśli dla siebie. Poza tym doświadczenie dziennikarskie już dawno nauczyło mnie, że informatorowi zawsze należy jak najwięcej schlebiać, żeby w zamian za pochlebstwa dostać jak najwięcej informacji, które nas interesują. Zasada „coś za coś” króluje w tym fachu, jak w mało którym. Dlatego też trzeba było zważać na wszystko, co się tylko mówi i do kogo mówi.
Wyjąłem więc dziennik i ołówek.
- Czy może mi pan opowiedzieć, drogi panie baronie, o sobie i swoich koneksjach z hrabią Monte Christo?
Danglars nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko ironicznie, po czym rozparł się w sposób wielkopański na swojej pryczy.
- Zgoda, chętnie panu opowiem co i jak - odpowiedział - Ale niech pan nie będzie zaskoczony, jeśli usłyszy pan o tym całym hrabi jakieś niemiłe słowa z moich ust. Na pewno pańscy poprzedni informatorzy wypowiadali się o tym panu w samych superlatywach, ale ja nie zamierzam tego robić. Ja, szanowny panie, będę mówił panu prawdę, tylko i wyłącznie prawdę i to jak na świętej spowiedzi.
Uśmiechnąłem się wesoło.
- Właśnie tego od pana oczekuję, panie baronie.
Danglars kontynuował swój monolog. Widocznie samotność sprawiła, że musiał się komuś wygadać. Spróbowałem znieść to w miarę cierpliwie. On tymczasem mówił dalej.
- Inni być może mieliby powody, aby jakoś wybielić przed panem tego człowieka, ale ja takiego zamiaru nie mam. Dlatego też ode mnie usłyszy pan jedynie szczerą prawdę, proszę pana.
Po tych słowach Danglars wyłożył się wygodnie na pryczy i był już gotów do rozmowy.
Uśmiechnąłem się lekko i zanurzyłem rysik ołówka w ustach.
- Więc niech pan opowiada, panie baronie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 23:54, 22 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 10:00, 23 Wrz 2020    Temat postu: Dziennik Jeana Chroniqueura

Ciekawe czy baron powie prawdę ?
Czym w zasadzie jest prawda ? Każdy ma swoją własną prawdę.
A Dangleras nie budzi mojej sympatii, ma to co na sobie zasłużył.
Hrabia Monte Christo to dla mnie symbol tego, że zemsta może stać się nadzieją, by z lochu karceru trafić w wielki świat.
Zemsta na zimno smakuje najlepiej. Zemsta hrabiego to była wielopiętrowa intryga.
I jak to dalej opisze Hubert Kronikarz ?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Śro 10:03, 23 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 1:09, 24 Wrz 2020    Temat postu:

Wiesz, swoimi słowami o prawdzie przypomniałaś mi słowa Piłata: "A czymże jest prawda?". Dobre pytanie i nie wiem, czy istnieje na to pytanie jednoznaczna odpowiedź Smile Bardzo słusznie, że Danglarsa nie jest Ci żal. Dostał to, na co zasłużył. Pamiętaj zatem, skoro już wiesz, że to łajdak, aby do jego prawdy podchodzić z przymrużeniem oka. Nie wszystko bowiem, co powiedział, było prawdą. Ale to pewnie sama łatwo zgadniesz Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 1:11, 24 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XIV

Opowieść Danglarsa

Widzi pan, Szanowny Panie, moja historia zaczyna się w dawnych czasach, kiedy jeszcze byłem, jak się to mówi, piękny i młody. Uczyłem się buchalterii, ale mierzyłem o wiele wyżej. Miałem bowiem zdolności w wielu dziedzinach, jednak oczywiście nikt nie raczył tego zauważyć. Byłem zatem jednym z wielu młodych zdolnych, którzy nie mają najmniejszej możliwości się wybić ponad swój stan. Musiałem trzymać się swojej pozycji społecznej i możliwości, jaką mi ta pozycja dawała.
Jako młody chłopak zatrudniłem się w firmie morskiej „Morrel i syn”. Byłem po szkołach i dlatego dostałem posadę buchaltera na statku „Faraon”. Nie muszę chyba dodawać, iż moje ambicje i możliwości pozwalały mi na objęcie znacznie lepszej fuchy, ale niestety mój pryncypał całkowicie to lekceważył. Nic go nie obchodziło to, że ja jestem stworzony do znacznie wyższych celów. Obsadził mnie na stanowisku buchaltera i nie chciał nawet słyszeć o możliwości mojego awansu. Pomimo tego niezbyt sprawiedliwego traktowania mojej skromnej osoby, wiernie wykonywałem swoje obowiązki i ani na małą literkę od nich nie odszedłem. A jednak znalazł się jakiś młody narwaniec, który to wmówił sobie, że ja rzekomo dopuściłem się paru nadużyć i sfałszowałem księgi rachunkowe, a prócz tego też rzekomo zagarnąłem część pieniędzy dla siebie i dałem mniejsze zyski w księgach niż były naprawdę. Ale to bzdura, zapewniam pana.
Ten oto młody zapaleniec, który złożył na mnie donos, nazywał się Edmund Dantes. Miał on wówczas dziewiętnaście lat, a więc był o pięć mniej niż ja. Był II oficerem „Faraona”, a puszył się okropnie z tego powodu i chodził dumny jak paw, uważając najwyraźniej, iż ten statek należy do niego. Wywyższał się ponad wszystkich innych, dokuczał i robił z siebie wielkie panisko. Znosiłem to wszystko cierpliwie aż do chwili, kiedy ten żałosny śmieć oskarżył mnie o fałszowanie ksiąg rachunkowych. Wówczas to doszło pomiędzy nami do naprawdę ostrej kłótni. Mieliśmy ją rozstrzygnąć pojedynkiem na wyspie Monte Christo, ale odmówiłem. Bo co? Ja niby miałem się bić z tym zabijaką Dantesem? On przecież rozpłatał na szable lepszych niż ja. Po co miałem swoje życie narażać? Chciałem sobie pożyć, dlatego odmówiłem, co on oczywiście uznał za tchórzostwo. Idiota jeden.
W międzyczasie doszło do bardzo smutnego wydarzenia. Dowódca statku „Faraon”, kapitan Leclere, ciężko zachorował. To było zapalenie mózgu. Poprosił Dantesa, żeby zatrzymał statek na Elbie, gdzie wówczas przebywał pod czujnym okiem Hiszpanów, nasz drogi ex-cesarz, Napoleon Bonaparte razem ze swoim dworem. Leclere bowiem był niegdyś bonapartystą i jak się zdaje, nadal zachował swoje ekstremistyczne sympatie. Statek więc, na jego polecenie, skierował się na Elbę, ale kapitan nie dożył tego, gdyż po długiej agonii zmarł. Dantes zatem sam zszedł na ląd zamiast niego. Kapitan przed śmiercią wręczył mu mały pakiet listów do generała Bertranda, marszałka dworu Napoleona i nakazał mu odebrać jakieś inne pismo, a potem wysłać je pod wskazany adres. Edmund polecenie wykonał bardzo skrupulatnie, następnie zaś bezczelnie i nie pytając nikogo o zdanie objął dowództwo nad „Faraonem”. Nie muszę chyba dodawać, że nie podobało mi się to w ogóle.
Dopłynęliśmy do portu w Marsylii, gdzie czekał na nas nasz pryncypał, pan Piotr Morrel. Uczciwie złożyłem mu raport na temat niesubordynacji Dantesa, lecz on nie przejął się niczym, a samowola tego młokosa wywarła na nim wręcz podziw. W dodatku jeszcze ten młodzik został mianowany nowym kapitanem „Faraona”. Rozzłoszczony tym wszystkim, poszedłem do oberży, aby się napić. Wcześniej jednak spotkałem mojego kompana, szewca Kacpra Caderousse’a. Zaprosił mnie on na szklanicę, a ja się zgodziłem. Wkrótce dołączył do nas młody Katalończyk, Fernand Mondego. Miał on pewne kłopoty przez naszego kochanego Dantesa. Dokładniej mówiąc chodziło o to, że był on nieszczęśliwie zakochany w swojej pięknej kuzynce, pannie Mercedes Herrera, ale ona nie odwzajemniała tego uczucia, gdyż kochała Edmunda. Fernand przyszedł się więc nam wypłakać. Ja i Caderousse współczuliśmy mu bardzo. Zrobiło mi się strasznie żal tego chłopaka i postanowiłem utrzeć nosa naszemu słodkiemu Edmundowi. Opowiedziałem więc moim kompanom o tym, że dostrzegłem list od marszałka dworu Napoleona u Dantesa, a także, że byłem świadkiem (mimowolnym, rzecz jasna) jego rozmowy z kapitanem. Zaproponowałem też zrobienie Edmundowi małego kawału. Wie pan, takiego subtelnego dowcipu. Wziąłem pióro, papier i atrament, po czym napisałem donos na Edmunda Dantesa, w którym to oskarżyłem go, że jest on agentem bonapartystów. Jako dziennikarz wie pan chyba doskonale, że władze robiły wtedy prawdziwą nagonkę na stronników upadłego cesarza, a więc nasz mały żart mógł odnieść skutek. Caderousse’owi niezbyt się jednak on spodobał, ponieważ ten idiotą zaczął głośno przeciwko niemu protestować. Więc ja dla świętego spokoju zgniotłem donos i wyrzuciłem go, po czym obaj poszliśmy w swoją stronę. Nie miałem wówczas pojęcia, iż Fernand Mondego weźmie mój list i zrobi z niego użytek.
Nie muszę chyba mówić, że na skutki mojego nieszczęsnego żartu nie trzeba było długo czekać. Następnego dnia odbyły się zaręczyny Edmunda i Mercedes. Pamiętam je doskonale. Było to wspaniałe święto i odbyło się ono w oberży „Pod Flaszą i Dzwonem“ - tej samej, w której nieco wcześniej miała miejsce rozmowa, o której przed chwilą panu mówiłem. Wszyscy razem piliśmy, żartowaliśmy sobie i tańczyliśmy. Wesołą zabawę przerwało nam jednak zjawienie się żandarmów z rozkazem aresztowania Edmunda Dantesa. Za co? Nie powiedzieli nam. Biedny chłopak poszedł na spotkanie z królewskim prokuratorem. Od razu wiedziałem, co było tego przyczyną i rzecz jasna, poczułem się głupio, że z powodu mojego żałosnego, sztubackiego żartu stało się takie nieszczęście. Wszyscy jednak bardzo liczyliśmy na to, iż ta cała nieprzyjemna sytuacja szybko się wyjaśni. Niestety, tak się nie stało. Całą sprawę badał zastępca królewskiego prokuratora, pan Gerard de Villefort. Podczas przesłuchania wyszło na jaw, iż Edmund był bonapartystą i to już od dłuższego czasu. Cóż to był za cios dla nas wszystkich - nasz kochany Edzio okazał się być szpiegiem. I to szpiegiem wyjątkowo niebezpiecznym. Został zatem skazany na dożywocie, a wkrótce potem zmarł w więzieniu. Pan Morrel kilkakrotnie interweniował w jego sprawie, ale niestety nic to nie dało. Pamiętam, jaki był załamany i nic dziwnego, Edmund Dantes miał przecież zostać nowym kapitanem „Faraona”. Z braku innych właściwych kandydatów na to stanowisko, to ja nim zostałem. Nareszcie ktoś mnie docenił.
Niestety, sytuacja nie była dla mnie korzystna. Po stu dniach Napoleona, a także jego ostatecznym upadku, pan Gerard de Villefort, który to w międzyczasie został już prokuratorem, zrobił na bonapartystów prawdziwą nagonkę. Wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z ex-cesarzem byli podejrzani. Nie chcąc mieć z tym nic wspólnego, porzuciłem stanowisko kapitana „Faraona”, a prócz tego zacząłem inwestować pieniądze, które nieco wcześniej zarobiłem. Miałem głowę do interesów, więc doskonale sobie radziłem. Otrzymawszy rekomendację od pana Morrela wyjechałem do Hiszpanii i tam z miejsca rozpocząłem pracę u jednego z miejscowych bankierów, z którego córką nieco później się ożeniłem. Zacząłem również dorabiać sobie na dostawach do wojska, w czym pomógł mi przypadkowo spotkany w Hiszpanii Fernand Mondego, który zrobił karierę w wojsku (kiedy go spotkałem, był już pułkownikiem).
Gdy moja biedna żona zmarła, ożeniłem się powtórnie z panią Herminią de Nargonne, młodą wdówką po tym znanym arystokracie. Urodziła mi ona córkę, Eugenię. Potem udało mi się założyć własny bank, a po jakimś czasie otrzymałem tytuł barona. Prócz tego w roku 1829 użyczyłem wysokiej pożyczki samemu królowi Karolowi X, za co otrzymałem Legię Honorową oraz miejsce w Izbie Deputowanych. Stałem się wielkim panem i nareszcie ktoś mnie docenił.
O ile jednak w życiu biznesowym odnosiłem sukcesy, to jednak w życiu osobistym już nie. Moja żona niestety okazała się być istotą żałosną i nędzną. Tylko się bawiła i przepuszczała moje ciężko zarobione pieniądze. Ona i jej gach, ten pożal się Boże sekretarz ministra spraw wewnętrznych, panicz Lucjan Debray, przepuszczali wszystko, co tylko zarobiłem. W dodatku jeszcze kochanek mojej żony miał czelność podrzucać mi swoje pomysły na inwestycję. Początkowo nie chciałem go słuchać, jednak w końcu zaryzykowałem i szybko odkryłem, iż jego pomysły na inwestycje są po prostu genialne. Zacząłem zatem odtąd słuchać wszelkich jego rad, a nawet pozwoliłem żonie grać na giełdzie. Jak się później okazało, nie przyniosło mi to niczego pożytecznego, ale o tym potem.
W kwestii formalnej muszę tutaj panu wyjaśnić, iż romans mojej żony z człowiekiem tak głupim i żałosnym jak pan Lucjan Debray, bynajmniej wcale mi nie odpowiadał. Mimo wszystko akceptowałem go jako zło konieczne. Moja żona nigdy mnie nie kochała i po urodzeniu mi córki odsunęła mnie od swego łoża. Cóż miałem robić? Publicznie ujawnić to, że jestem rogaczem i rozwieść się? Mogłem to zrobić, oczywiście, ale zamiast tego wolałem zająć się robieniem pieniędzy, aby zabezpieczyć przyszłość naszego dziecka. A ponieważ żona i jej kochanek swoimi trafnymi radami co do inwestycji pomnażali wciąż mój kapitał, dałem im swoje błogosławieństwo.



Pewnego dnia, a był to rok 1838, do mojego banku zgłosił się niejaki hrabia de Monte Christo, któremu w moim banku słynny bank „Thomson and French” wyrobił kredyt nieograniczony. Monte Christo mógł brać z mojego banku tyle pieniędzy, ile tylko chciał i kiedy tylko tego zapragnął. Pomimo początkowej niechęci przystałem na to. Nie chciałem tracić tak znakomitego klienta, poza tym kredyt wyrobiony przez słynny bank „Thomson and French” mówił sam za siebie. Zgodziłem się więc na warunki mojego znakomitego klienta. Oprócz wzięcia u mnie pożyczki, hrabia pozbawił mnie pewnego kłopotu. Mianowicie moja żona posiadała zaprzęg zwany ze względu na swoją maść siwo-jabłkowitym. Konie z tego zaprzęgu były piękne, ale niestety również bardzo narowiste. Aż strach było nimi jeździć, więc kiedy Monte Christo zaproponował mi, że kupi ode mnie te konie, to zgodziłem się bez wahania. Niestety, moja żona na wieść o tym wpadła w histerię, a hrabia, nie chcąc robić jej przykrości, zwrócił jej cały zaprzęg za darmo, dodając do każdej uprzęży diament. Cóż za rozrzutność! Wkrótce potem moja żona pożyczyła konie żonie prokuratora Villeforta, co dla owej damulki nie skończyło się zbyt dobrze, ale cóż... Znowu do akcji wkroczył hrabia Monte Christo, który ocalił ową damę z opresji, w zamian za co ona umożliwiła mu wejście na paryskie salony.
Muszę tutaj podkreślić, mój drogi panie, iż z hrabią Monte Christo nigdy nie łączyły mnie żadne bliższe stosunki. Poza interesami, rzecz jasna. Niestety, wtedy zaczęło się moje bankructwo. A wszystko przez tego idiotę Debraya. Polecił mi on kupno hiszpańskich obligacji. Potem zaś jakiś głupi telegrafista podał do Paryża fałszywą wiadomość o ucieczce z więzienia Don Carlosa, ex-króla Hiszpanii. Przeraziłem się nie na żarty tą wiadomością, gdyż to, co ona mówiła oznaczało, że zainwestowałem swoje pieniądze w wojnę domową. Sprzedałem więc natychmiast wszystkie hiszpańskie obligacje, jakie tylko posiadałem. Ponieważ zaś na całej giełdzie wybuchła panika, to sprzedałem je praktycznie za bezcen. Następnego dnia zaś okazało się, że tak naprawdę nie ma żadnej rewolty w Hiszpanii, a Don Carlos najspokojniej w świecie siedzi nadal w więzieniu. Akcje hiszpańskie znowu poszły w górę, a ja straciłem sporą sumę pieniędzy. Wiedziałem doskonale, czyja to sprawka. Mojej żony oraz jej gacha, a także rządów tej pary w świecie moich finansów. Postanowiłem, że dłużej tej sytuacji tolerować nie mogę. Poszedłem więc do mojej żony i dałem jej jasno do zrozumienia, że lepiej niech pan Debray nie popełnia na przyszłość podobnych pomyłek, bo w przeciwnym wypadku nie będę sobie życzył jego dalszych wizyt w moim domu. I zażądałem też, aby moja żona dzieliła ze mną nie tylko zyski, ale też i straty. Ona oczywiście wybuchła płaczem. Na moją głowę posypały się wówczas najróżniejsze wyzwiska typu „prostak” i „brutal”. No, ale panie złoty... Czy ja udawałem, że jestem inny przed ślubem? Więc skąd nagle takie pretensje?
Z powodu jednej nieudanej inwestycji popadłem w bardzo poważne kłopoty finansowe. Jedynym ratunkiem było dla mnie wydanie córki za mąż, rzecz jasna bogato. Pozostało tylko pytanie, za kogo? Najpierw pomyślałem o Albercie de Morcerf, synu Fernanda de Morcerf. A właściwie to Fernanda Mondego, który po swojej przygodzie w Grecji został mianowany hrabią i zmienił nazwisko na de Morcerf. Poważnie myślałem o tym, aby wydać córkę za jego syna, ale szybko zmieniłem zdanie. Stwierdziłem bowiem, że w końcu, co to dla mnie za partia? Niech pan nie myśli jednak, iż wynosiłem się ponad swój stan. W końcu sam zaczynałem od zera. Ale ja miałem tę jedną przewagę, że przynajmniej mogłem powiedzieć, iż nazywam się Danglars. No, a to żałosne panisko już nie mogło powiedzieć, że nazywa się de Morcerf. O nie, drogi panie! Nazywał się Mondego, a tytuł oraz majątek zdobył w nie do końca jasnych okolicznościach.
Gdy teraz o tym mówię, to przypominam sobie, iż podczas rozmowy z hrabią Monte Christo wypowiedziałem kilka zdań na ten właśnie temat. Monte Christo wydawał się być wręcz szalenie zainteresowany tym, co mówię i zaproponował mi, abym się dowiedział jak najwięcej w tej sprawie. Dzięki temu mogłem zyskać powód, żeby nie przyjmować więcej u siebie pana de Morcerf. Spodobał mi się ten pomysł i przyjąłem go. Wkrótce przyszły wieści z Janiny, z którymi podzieliłem się natychmiast z panem de Monte Christo. On zaś dał je do gazety niejakiego Alfonsa de Beauchampa. Na mieście od razu wybuchł skandal, a młody Albert jak nie wpadnie w szał! Przybiegł do mnie z tym swoim kumplem, tym dziennikarzyną od siedmiu boleści i zaraz wyzywa mnie na pojedynek, twierdząc, że to niby ja ośmieszyłem jego ojca, ściągając z Janiny kompromitujące go wiadomości. Ja jednak uczciwie powiedziałem mu, że i owszem, to ja zdobyłem informacje na temat jego rozkosznego tatusia, ale ich nie opublikowałem, gdyż uczynił to jego przyjaciel, hrabia Monte Christo. Ocaliłem w ten sposób skórę, gdyż ten furiat był mi gotów zrobić krzywdę i to nawet bez pojedynku. Albert wyzwał więc hrabiego, ale szybko się oni pogodzili, choć nie mam pojęcia, dlaczego.
Jak to już wcześniej powiedziałem, moja sytuacja finansowa była nie do pozazdroszczenia. Musiałem szybko znaleźć córce bogatego męża. Wybór mój padł na młodego Włocha, wicehrabiego Andreę Cavalcanti, nad którym to opiekę roztaczał w Paryżu właśnie hrabia de Monte Christo. Wicehrabia nie miał nic przeciwko temu i szybko odbyły się zaręczyny. Jednakże przerwali je żandarmi, którzy ogłosili, iż znaleziono martwego Kacpra Caderousse’a, a przy nim był list do mnie. W liście tym była mowa o tym, że ten cały pan Cavalcanti, to tylko zwykły oszust, łajdak, złodziej i zbiegły galernik, a od niedawna również i zabójca - w końcu to on tak pięknie wyprawił na tamten świat starego Kacpra. Chciałem więc wydać córkę za podłego kryminalistę. Zostałem ośmieszony. Cóż z tego, że tego łotra złapali i skazali? Przedtem zdążył on jeszcze ośmieszyć prokuratora de Villeforta, który to okazał się być jego ojcem.
Skandal związany z niefortunnymi zaręczynami mojej córki wybuchł i nic nie było w stanie go powstrzymać. Musiałem więc pogodzić z moim bankructwem i czym prędzej opuścić Paryż z resztką pieniędzy, jaka mi została. Spłaciłem jeszcze moich ostatnich wierzycieli - w tym również hrabiego Monte Christo, po czym uciekłem do Włoch z resztką moich całkiem uczciwie zarobionych pieniędzy, ale tam dopadli mnie zbóje Luigiego Vampy. Złapali mnie oni w chwili, gdy właśnie opuszczałem bank „Thomson and French”, zdeponowawszy moje wszystkie czeki, jakie miałem przy sobie. Wsadzili mnie do lochu i trzymali w nim bez słowa wyjaśnienia. O dziwo, nawet nie zażądali za mnie okupu. Kiedy poprosiłem o jedzenie i picie okazało się, że muszę za nie zapłacić i to jakieś bajońskie sumy. Nie chciałem z początku się na to zgodzić, ale w końcu musiałem ulec, ponieważ głód mnie do tego zmusił. Zapłaciłem raz. Potem drugi. Ale z natury jestem nieco chciwy i nie chciałem wydawać reszty moich pieniędzy, zatem zrobiłem sobie głodówkę, co oczywiście nie wyszło mi na zdrowie.
Kiedy już myślałem, że przyszedł na mnie kres, zjawił się nagle hrabia Monte Christo, który przewodził tym bandytom. Okazało się, że chciał on się na mnie zemścić za śmierć biednego Edmunda Dantesa, ponieważ był jego krewnym czy kimś tam. Przybył zatem do Paryża specjalnie po to, aby zniszczyć ludzi, którzy przyczynili się do upadku biednego Dantesa. Zaczął oczywiście od płotki czyli Caderousse’a, którego zadźgał ten fałszywy wicehrabia Cavalcanti. Potem na ruszt poszedł Fernand Mondego, który wysłał mój donos na pocztę - został on okrutnie ośmieszony i popełnił samobójstwo. Następny w kolejce był prokurator Gerard de Villefort, który skazał Emunda Dantesa na dożywocie - został on także ośmieszony i postradał zmysły. Ostatni byłem ja, rzekomy pomysłodawca całej tej intrygi. Zostałem ośmieszony, straciłem pieniądze i szacunek ludzi. W dodatku hrabia kazał tym zbójom zagłodzić mnie na śmierć, bowiem podobno w taki sam sposób umarł Ludwik Dantes, ojciec Edmunda. Ale ostatecznie ów hrabia ulitował się nade mną i puścił mnie wolno, zostawiając mi łaskawie resztkę moich pieniędzy. Jego bandyci nakarmili mnie do syta, a następnie wyrzucili gdzieś przy potoku - w tym samym miejscu, z którego mnie wcześniej porwali. Pamiętam nawet, że gdy zajrzałem do jeziora, to zobaczyłem, iż całkowicie osiwiałem. Byłem siwy jak gołąb, a w kieszeni miałem zaledwie drobną sumkę. Ale byłem wolny i mogłem rozpocząć nowe życie.



Zacząłem pracować w hotelu pana Pastrini jako portier. Traf chciał, że po roku pracy tam wśród jednych z gości rozpoznałem mojego niedoszłego zięcia, który uciekł z więzienia. On również mnie rozpoznał i w poufnej rozmowie wyznał mi, że zamierza zniszczyć hrabiego Monte Christo, a ja mogę mu w tym pomóc. W zamian za to umożliwił mi on spotkanie z żoną i pogodzenie się z nią. Niestety, rozmowa z Herminią nic nie dała. Ta głupia kobieta nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, gdyż uważała, że podle postąpiłem uciekając przed wierzycielami do Rzymu i pozostawiając ją ze wszystkimi problemami na głowie. Nie chciała więc słuchać żadnych moich wyjaśnień. Darowałem sobie w końcu godzenie się z nią i spotkałem się z moim niedoszłym zięciem, który zebrawszy właśnie spory oddział bandytów postanowił wyruszyć w morską podróż i odnaleźć hrabiego de Monte Christo, a następnie zemścić się na nim. Zaoferowałem się, że mogę płynąć z nim jako sternik, gdyż doskonale znam się na nawigowaniu statkami. Zgodził się, ale nasza podróż nie trwała długo. U brzegów Marsylii nasz okręt poszedł na dno wraz z całą załogą. Jedynie mój niedoszły zięć i jeden z jego ludzi przeżyli tę katastrofę. Przeżyłem ją również i ja, jednakże oni o tym nie wiedzieli. Uczepiony belki dopłynąłem jakoś do brzegu i próbowałem rozpocząć życie od nowa, rzecz jasna pod zmienionym nazwiskiem. Niestety, pech mnie dalej prześladował i szybko zostałem rozpoznany. Wsadzono mnie do więzienia dla dłużników, ale szybko się z niego wydostałem za pomocą starego jak świat sposobu - postanowiłem zostać policyjnym konfidentem. Nie chciano mnie początkowo przyjąć na to stanowisko, ale ostatecznie dzielni stróże prawa ulegli mym namowom i przyjęli mnie.
Dobrze mi szło w mym nowym fachu, ale tylko do czasu. Szybko bowiem naraziłem się kilku niezwykle ważnym osobom w tzw. półświatku. Musiałem więc ruszyć w świat, aby zgubić pościg. Panie złoty... Co ja też w tym wielkim świecie robiłem, jakie przygody przeżyłem, to nie starczyłoby dnia, żeby to wszystko opowiedzieć. Poprzestanę jedynie na tym, co może pana zainteresować. Rok temu prowadziłem moje interesy na Kaukazie i wówczas dostrzegłem w grupie ludzi podróżujących po tych jakże pięknych górach naszego starego znajomego, czyli hrabiego Monte Christo. Wędrował on sobie po okolicy z jakąś grupką amatorów przygód. Oczywiście starałem się zejść mu z drogi i nie wdawałem się z nim w dyskusję, co na pewno pan rozumie. W końcu po tym wszystkim, co ten człowiek mi zrobił, nie miałem mu nic do powiedzenia. Podobno niedługo po naszym spotkaniu, pan hrabia został postrzelony przez jakiś bandytów. Nic mu się nie stało (jak widać, złego diabli nie biorą), ale oczywiście to właśnie mnie oskarżono o tę zbrodnię. Jego ludzie pochwycili mnie i na pewno zlinczowaliby mnie na miejscu, gdyby sam hrabia ponownie nie ulitował się nade mną.
Po tym wydarzeniu powróciłem do mojej ukochanej Francji z drobną sumką w kieszeni, dzięki której to zamierzałem powrócić do świata wielkiej finansjery. Nieszczęście mnie jednak, jak widać, nie opuszczało, ponieważ ponownie źle ulokowałem swój kapitał, w efekcie czego wtrącono mnie tutaj za jakieś rzekome oszustwa finansowe. Prawdopodobnie już się z tego nie wygrzebię. A wszystko to zasługa tego pańskiego hrabiego Monte Christo i jego zakichanej zemsty. Przez jego działalność straciłem wszystko, co jest mi drogie: bank, rodzinę, dobre imię, szacunek do samego siebie, teraz zaś gniję w tej zatęchłej celi, w której spędzę zapewne resztę swego życia. A wszystko to przez pana de Monte Christo.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 1:35, 24 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 9:36, 24 Wrz 2020    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Te ostatnie zdjęcie mnie zaciekawiło, czyżby była jakaś animowana kreskówka wersja hrabiego Monte Christo, nie wiedziałam o tym.
Baronowi oczywiście nie wierzę, bo już w młodości było widać, że jest podły i zepsuty i ma to, na co zasłużył.
Z ludzi otaczających Emunta tylko pan Moreli był uczciwą osobą, która ulokowała nietrafnie swoje sympatie polityczne. Ale trzeba docenić, że swych poglądów nie zmieniał jak wiatr zawieje.
Ta moralność barona i patrzenie przez palce na romanse żony jest nieco dziwne.
Skojarzyło mi się od razu ze znakiem Zorro z 1940 roku, gdzie było widać jak dłoni, że alkad się domyśla, że żona mu przyprawia rogi z kapitanem, ale mimo to robią z kapitanem interesy.
Faktycznie Piłat się spytał czym jest prawda i dalej nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Każdy ma własną wersję wydarzeń i inaczej ocenia hrabiego Monte Christo.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Czw 9:37, 24 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 1:51, 25 Wrz 2020    Temat postu:

Owszem, bardzo dobrze zgadłaś. To animowana wersja z 1993 roku, którą nakręciła australijska wytwórnia Burbank. Dość mocno skrócona i nieco spłycona pod względem wątków wersja, ale w gruncie rzeczy ciekawa i dostosowana do dzieci. Nie ma jednak Villeforta, a pozostali: Danglars, Mondego i Caderousse wszyscy giną na końcu, a Monte Christo wiążę się z Mercedes i roztacza opiekę nad nią i jej córką. Całkiem ciekawa wersja, ma do tego świetny polski dubbing. Leciała kilka razy w telewizji Smile

Oczywiście, że Danglars to kanalia i dostał to, na co zasłużył. W sumie racja, podobieństwo do alkada ze "ZNAKU ZORRO" jest bardzo duże. Widać takie gnidy tak już mają, że jeżeli mają w tym interes, to mogą nawet własne żony stręczyć osobom, które mogą im zapewnić wpływy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 2:12, 25 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

2 lipca 1855 r. c.d.
Kiedy Danglars skończył już swoją opowieść, to przyznać muszę, iż z prawdziwą przyjemnością opuściłem jego celę. Nie sprawiało mi bowiem najmniejszej przyjemności przebywanie sam na sam z tym człowiekiem. Podobnie jak Benedetto, tak i ten nędzny ex-bankier budził we mnie wręcz uczucie niechęci, połączone z pogardą. Choć, co do Benedetta, to było mi go w pewnym sensie żal. W końcu nigdy nie zaznał on miłości od swoich rodziców, a rodzony ojciec chciał go pochować żywcem. Nie pochwalałem jego pełnego niegodziwości życia, ale czułem, że pogodził się on na swój sposób ze śmiercią i jest na nią gotów, a ponadto nie uważa siebie jedynie za niewinną ofiarą podłego losu, tak jak to robił Danglars. Ta bowiem nędzna szumowina i złodziejaszek, choć nigdy osobiście nikogo nie zabił, to jednak budził we mnie o wiele większą odrazę niż morderca Benedetto. Ten drugi bowiem miał wyrzuty sumienia i swego rodzaju kodeks moralny. Danglars miał tylko jedną zasadę, której trzymał się całe swoje życie - dążyć do celu za wszelką cenę, nie licząc się przy tym z nikim. W dodatku, pomimo tego, iż popełnił tak liczne podłości, a ponadto zgubił on niewinnego marynarza, Edmunda Dantesa (nie wierzyłem bowiem zapewnieniom tego żałosnego pokurcza, że nie miał on z tym nic wspólnego), to jeszcze siebie uważał za niewinną ofiarę innych ludzi. Co za ohyda. Zdecydowanie Danglars stoi u mnie niżej nawet od Benedetta.
Pod pewnymi względami jednak obaj ci podli ludzie wydawali mi się niezwykle do siebie podobni. Przede wszystkim dlatego, że obaj byli po prostu zwykłymi nędznikami. Mieli oni okazję zostać uczciwymi ludźmi, a jednak tę okazję zmarnowali z własnej, nieprzymuszonej przez nikogo woli. Co za tym idzie o swoją obecną sytuację mogli winić jedynie samych siebie. I Benedetto winił. Za to Danglars z kolei już nie, uważając, że przyczyną jego jakże zasłużonych nieszczęść jest hrabia Monte Christo. Nie chciało mi się w to wierzyć, jak i również w to, co myślał on o mścicielu Edmunda Dantesa. Chciał siebie wybielić, łajdak. Ale to mu się nie udało. Oj nie!
Wychodząc z więzienia zauważyłem, jak kilku strażników wyprowadza Benedetta. Był on w spodniach i białej koszuli, a ręce miał skrępowane z tyłu. Posadzili go na wóz, który ruszył powoli przez ulice Paryża.
No tak, prowadzą go na egzekucję, pomyślałem sobie. Teraz pytanie, pojechać tam, czy nie pojechać? Patrzeć na jego śmierć, czy też nie patrzeć?
Miałem mały dylemat, ale musiałem szybko go rozwiązać, bo jeślibym się dłużej zastanawiał, to jego zetną i los sam za mnie zdecyduje. Dlatego dość szybko podjąłem decyzję, co robić.
Wskoczyłem do powozu, który czekał na mnie pod bramą więzienia i zawołałem:
- Na plac Greve! Tylko szybko!
Woźnica zdzielił konie biczem i pognaliśmy we wskazane przeze mnie miejsce. Miałem nadzieję, że zdążę tam przyjechać na czas. Nie spieszyłem się jednak po to, aby koniecznie popatrzeć sobie, jak obcinają człowiekowi głowę. Prawdę mówiąc, to sam nie wiem, co mnie tam gnało, ale czułem, że jeśli się na placu nie zjawię na czas, to będę tego już zawsze żałował. Stąd też właśnie mój pośpiech.

***

Zjawiłem się na placu Greve o czasie. Zeskoczyłem z powozu, po czym powolnym krokiem wmieszałem się w tłum, który stał przed szafotem. Na szafocie zaś znajdowała się już uszykowana wielka gilotyna, a przy niej kat w czarnym stroju i z kapturem na głowie. Obok niej mnich czekający na to, aby udzielić skazanemu ostatniego namaszczenia. Skazańca jeszcze nie było widać, ale już po chwili się zjawił. Przywieźli go na odkrytym wozie. Ludzie na jego widok zaczęli bojkotować i wrzeszczeć, okazując swoją niechęć do niego. Widocznie paryżanie nie żywili do Benedetta sympatii, o co jednak trudno było mieć do nich żal.
Benedetto prowadzony przez strażników zszedł powoli z wozu i został wprowadzony na szafot. Szedł spokojnie i z opanowaniem. Widać było, że pogodził się już ze śmiercią, a można by nawet pomyśleć, że jej oczekuje z niecierpliwością. Patrzyłem na niego, jak staje przed gilotyną, zaś woźny sądowy odczytuje wyrok sądu oraz zarzuty postawione skazanemu.
- Obecny tutaj Benedetto, syn Gerarda de Villeforta i nieznanej matki za swoje liczne zbrodnie z woli sądu staje teraz na szafocie. Winy jego są ciężkie i poprzestaniemy tu na wymienieniu jedynie te najpoważniejszych, a otóż i one: zabójstwo swojego wspólnika w zbrodni, niejakiego Kacpra Caderousse’a, zabójstwo funkcjonariusza policji, kradzieże, defraudacja, podpalenia, porwania, oszustwa, podawanie się za wicehrabiego Cavalcanti, profanacja grobów, rozbójnictwo, piractwo, korupcja et cetera, et cetera. Za te wszystkie przewiny z woli Wielce Miłościwie Nam Panującego cesarza Napoleona III, zostaje on skazany na śmierć poprzez ścięcie na gilotynie. Niech Bóg ulituje się nad jego duszą.
Woźny skończył czytać, a ja wówczas usłyszałem rozpaczliwy płacz kobiecy. Nie mogłem jednak dostrzec osoby, która płakała, ponieważ tłum był zbyt wielki, abym mógł tego dokonać.
Benedetto wysłuchał nad wyraz spokojnie wyroku i uklęknął przed mnichem, który podał mu krucyfiks do ucałowania. Gdy tylko skazaniec go pocałował, zaczęło się. Benedetto podniósł się i zawołał:
- Matko, żegnaj i przebacz synowi swemu jego liczne zbrodnie. Ojcze, czekaj na mnie. Przybywam do ciebie. Wielki i wszechwładny hrabio Monte Christo... Dziękuję ci, że dałeś mi szansę na uczciwe życie, lecz, jak widać, nie było mi ono pisane.
Kat podniósł ostrze gilotyny, głowa skazańca została umieszczona w otworze tej zabójczej maszyny. Wówczas to Benedetto zawołał głośno:
- Szatanie, przyjmij mą dusze w swym królestwie, ponieważ w raju na pewno nie ma dla mnie miejsca! Żegnaj, moja szlachetna matko. Żeg...
Nie dokończył, gdyż ostrze gilotyny spadło na jego głowę, oddzielając ją od reszty ciała. Patrzyłem na to wszystko uważnie i w szoku. Pierwszy raz w życiu byłem świadkiem czyjejś śmierci. Ten widok był naprawdę bardzo szokujący, przerażający i emocjonujący jednocześnie. Wiedziałem wszakże dobrze, że na przyszłość oszczędzę sobie podobnych wrażeń.
Kat podszedł do głowy Benedetta i podniósł ją za włosy w górę. Tłum zareagował na to rykiem zadowolenia, ale w tej samej chwili ten ryk został zagłuszony przez dziki skowyt rozpaczy. Spojrzałem natychmiast w stronę, z którego on dobiegał. Tłum się rozstąpił i ujrzałem wówczas jakąś kobietę ubraną w szaty siostry miłosierdzia. Kobieta łkała jak szalona, a po chwili padła bez przytomności na ziemię. Podbiegłem do niej i pochyliłem się nad nią. Z miejsca ją rozpoznałem. To była Herminia Danglars. Nie wiadomo jak, ale dowiedziała się, kiedy i gdzie zostanie stracony jej syn i przyszła mu towarzyszyć w ostatnich jego chwilach.
Uklęknąłem przy niej i dotknąłem jej dłoni. Była zimna jak lód. Nie byłem lekarzem, ale nie musiałem nim być, aby wiedzieć, że ta kobieta umarła. Widocznie jej serce nie było w stanie wytrzymać widoku śmierci syna i pękło z rozpaczy w chwili, gdy na głowę skazańca spadło ostrze gilotyny. Kiedy kilku ludzi podeszło do mnie zainteresowanych, kim jest ta kobieta i co z nią, odwróciłem się w ich stronę i powiedziałem:
- Nie żyje.
Wstałem zrozpaczony wpatrując się wciąż w zwłoki pani Danglars, a moja głowa była pełna sprzecznych myśli.
- Kim jest ta siostra miłosierdzia? I czemu umarła w chwili śmierci tego nędznika? - zapytał jakiś człowieka.
Spojrzałem na niego ze smutkiem w oczach i odpowiedziałem:
- Była to matka tego nędznika, Benedetta. Jedyna osoba, która szczerze go kochała. Musiała umrzeć razem z nim, ponieważ nie była w stanie go pochować.

***

Wydarzenia, których byłem świadkiem mocno mną wstrząsnęły i przez wiele godzin nie byłem w stanie przestać o nich myśleć. Ścięcie Benedetta połączone jednocześnie ze śmiercią pani Danglars było dla mnie wielkim szokiem. Nie darzyłem tego nędznika i jego mamusi sympatią, ale musiałem przyznać, iż ich śmierć była niesamowicie smutna i piękna zarazem. Miałem wielką nadzieję, że sprawiedliwy osąd ich czeka, gdy już oboje staną przed najwyższym trybunałem, aby wytłumaczyć się z tego, co się stało.
Dopiero po jakimś czasie udało mi się uspokoić moje myśli i oderwać je od tych tragicznych wydarzeń, których właśnie byłem świadkiem. Nie było to łatwe, jednak w końcu udało mi się przypomnieć o mojej misji, czyli poszukiwaniu wszelkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo.
Musiałem przyznać, że pomimo dość szokującego zakończenia mojej misji w więzieniu udało mi się zdobyć wiele pożytecznych informacji. Otrzymałem bowiem odpowiedzi na moje liczne pytania dotyczące osoby hrabiego de Monte Christo. Zrozumiałem też bardzo wiele. Zrozumiałem, że zniszczenie Villeforta, Danglarsa i Mondego nie było dziełem przypadku i miało nie tylko wiele wspólnego z hrabią, ale było wręcz jego dziełem. A wszystko to stało się za sprawą zdrady, jakiej ci trzej jakże występni ludzie dopuścili się wobec Bogu ducha winnego Edmunda Dantesa. Hrabia chciał jedynie pomścić jego śmierć, jeżeli oczywiście można było wierzyć słowom Danglarsa, choć brzmiały one prawdziwie. Gdybym tylko miał możliwość potwierdzenia tych informacji. Ale obawiam się, że nikt poza owym ex-bankierem nie będzie mi już mógł odpowiedzieć na moje pytania. W końcu Caderousse i Mondego zginęli, a Villefort zmarł w szpitalu dla wariatów.
Nie wiedziałem, dokąd mam ruszyć teraz. Wszyscy informatorzy mi się skończyli. Co teraz robić? Mogłem oczywiście poprzestać na tym, co już wiedziałem i napisać z tego jakiś artykuł, jednakże czułem, że nie nadszedł jeszcze na to czas. Musiałem zdobyć więcej informacji. Pozostało bowiem bardzo wiele pytań bez odpowiedzi. Przede wszystkim ciekawiło mnie, czy Danglars powiedział mi prawdę? Szczerze mówiąc, wątpiłem w to, ale moja opinia na jego temat była motywowana jedynie niechęcią do tego nędznika. A co, jeżeli się co do niego pomyliłem? A jeśli rzeczywiście pan baron tylko przypadkiem przyczynił się do upadku Edmunda Dantesa? A może Dantes był rzeczywiście bonapartystą? Jeśli jednak tak, to dlaczego hrabia de Monte Christo chciał pomścić jego śmierć? Kim był dla niego? Jakimś krewnym? A może przyjacielem? Co go z nim łączyło? I gdzie on teraz jest?
Te oto pytania krążyły po mojej głowie niczym rój natrętnych much, a ja nie wiedziałem, w jaki sposób mogę sobie na nie odpowiedzieć. Jechałem powozem przed siebie ulicami Paryża, a pytania wciąż mnie dręczyły swoim brakiem odpowiedzi.

***

Wpadłem na genialny pomysł, w jaki sposób mogę zdobyć następne informacje na temat hrabiego Monte Christo. Pojechałem do biblioteki i przejrzałem gazety z roku 1838. Interesowały mnie szczególnie wiadomości na temat prokuratora de Villefort. Chciałem się dowiedzieć, w jakim on szpitalu został zamknięty. Dość szybko udało mi się to odkryć. Mężczyznę umieszczono w szpitalu św. Cyryla na ulicy Pięknej 6. Ledwie to odkryłem, a natychmiast postanowiłem tam pojechać.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po przybyciu na miejsce, udałem się do ordynatora szpitala i poprosiłem go o chwilę rozmowy. Ledwo mu się przedstawiłem, a ten radośnie mnie powitał.
- Pan Chroniqueur! Jakże się cieszę, że mogę pana widzieć. Czytałem pana artykuły i jestem pod ich wielkim wrażeniem. Ma pan wielki talent pisarski, muszę to panu przyznać.
Uśmiechnąłem się do niego na tyle skromnie, na tyle ile tylko zdołałem to zrobić, po czym wyjawiłem mu cel mojej wizyty.
- Chodzi mi o to, panie ordynatorze, że chcę napisać artykuł na temat hrabiego Monte Christo. Może słyszał pan o nim?
- Naturalnie. Chyba nie ma człowieka w Paryżu, który by o nim nie słyszał.
- No właśnie. I sęk w tym, że potrzebuję do tego wszelkich informacji, jakie tylko można zdobyć. A niestety nie wiem, kogo jeszcze mógłbym o wiadomości poprosić. Wszystkich, których mogłem odszukać, odszukałem. Nie mam pojęcia, kto jeszcze mógłby mi pomóc.
Ordynator uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Rozumiem pana problem. Ale jednak wciąż nie wiem, co ja mam do tego? Przecież ja na temat hrabiego Monte Christo nic nie wiem.
- To zrozumiałe, ale... Chodzi mi o to, że... W pana szpitalu przebywał niejaki Gerard de Villefort.
Ordynator podrapał się po głowie i po chwili przypomniał sobie, o kim mowa.
- Ach tak! Rzeczywiście. Ten prokurator, co to okazało się, że ma syna galernika?
- Nie inaczej, ten sam.
- I ten człowiek pana interesuje?
- Owszem, ponieważ miał on wiele wspólnego z hrabią Monte Christo. I mógłby dużo wiedzieć na jego temat.
- Rozumiem pana doskonale, ale o ile się nie mylę, ten człowiek nie żyje.
- To wiem, panie ordynatorze, jednak... Chodzi o to, że on ponoć przed śmiercią odzyskał do końca zmysły. Czy to prawda?
Ordynator pokiwał twierdząco głową.
- Nie inaczej. Odzyskał przed śmiercią zmysły i świadomość tego, co się dzieje wokół niego.
- No właśnie. Bardzo mnie interesuje, czy kiedy już odzyskał zmysły, to czy opowiedział komuś swoją historię?
- Obawiam się, że nie, drogi panie.
- A może zostawił coś po sobie? Coś w rodzaju pamiętnika? Albo też jakieś jego osobiste zapiski?
Ordynator zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami.
- Pamiętnika, powiada pan?
Mój rozmówca uśmiechnął się do mnie radośnie.
- Ma pan szczęście, gdyż de Villefort zostawił właśnie przed śmiercią coś w rodzaju pamiętnika.
To mówiąc lekarz otworzył szufladę od biurka i wyjął z niej małą stertę papieru, po czym podał mi ją do ręki. Schwyciłem ją zachłannie i zacząłem dokładnie oglądać. Było to kilka stron zapisanych drobnym, ale czytelnym pismem. Widać, że było to pisane w pośpiechu, dlatego pismo nie było ani staranne ani symetryczne. Zerknąłem jednak na kilka słów i aż krzyknąłem z radości. To było wyznanie Villeforta. Całe jego życie spisane przez niego osobiście. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście.
Popatrzyłem z wdzięcznością na ordynatora.
- Jak... Skąd... Dlaczego?
Ordynator zaśmiał się, ale po chwili spoważniał i powiedział:
- Spisał je de Villefort na kilka dni przed swoją śmiercią. Czytałem to. Niezbyt ciekawa literatura, jednakże, jeżeli się nie mylę, to jest tam co nieco wiadomości o hrabim Monte Christo. Więc niewykluczone, że się to panu przyda.
Ucieszyłem się jak małe dziecko, które otrzymało upragnioną zabawkę. Bardzo mnie korciło, żeby złapać tę stertę papieru i ruszyć z nią biegiem do domu, aby jak najszybciej ją przeczytać. Nie miałem jednak pewności, czy mogę ją zabrać ze sobą. Musiałem się upewnić.
- Czy mogę to zatrzymać?
Ordynator machnął na to ręką.
- A bierz pan. Mnie to i tak do niczego nie potrzebne. A panu się może przyda przy pisaniu tego artykułu, który pan ma napisać. Powodzenia panu życzę, panie Chroniqueur.
- Dziękuję panu, panie ordynatorze. Dziękuję z całego serca.
Płakałem z radości nie umiejąc zapanować nad emocjami, które mnie ogarnęły. Wstałem ze swojego miejsca, chowając ów bezcenny rękopis za pazuchę, po czym uścisnąłem rękę ordynatorowi i wybiegłem ze szpitala w kierunku mego powozu i pojechałem do domu, jak najszybciej to możliwe. Nie mogłem się już doczekać, aby usiąść wygodnie w fotelu i przeczytać ten zbawienny dla mnie rękopis.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 2:17, 25 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 15:13, 25 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ciekawe co zawierają te pamiętniki i co w nich odnajdzie Hubert Kronikarz ?
Żal mi jednak tego Bennetta. Zrobił co zrobił, Bóg czy diabeł go już ostatecznie ukarał, ale nie wiem czemu służą te publiczne egzekucje.
I żal mi też jego biednej matki, której serce musiało pęknąć na ten widok.
Może Bennett był łajdakiem, ale w porównaniu do pana de Villefort, łajdakiem na swój sposób uczciwym.
Nie znamy jeszcze wersji de Villefort, ale pewnie też się wybielał we własnych pamiętnikach i obciążał hrabiego za swe niepowodzenia.
Może to jednak rzuci nam nowe światło na osobę hrabiego ?
Coś, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, jakiś nowy nieznany szczegół przykuję naszą uwagę ?
Kto wie ?
Wszystko zależy teraz tylko od Huberta Kronikarza i jego bogatej wyobraźni.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Pią 17:31, 25 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 1:56, 26 Wrz 2020    Temat postu:

Tak coś czułem, że Benedetta będzie Ci jednak nieco żal, podobnie jak jego matki, a jej to już szczególnie. Przyznaj, że wyszła mi tutaj scena godna pióra samego Dumasa ojca Smile No cóż, serce matki nie wytrzymało widoku śmierci jej dziecka. A co do tych publicznych egzekucji, chyba miały po prostu trafiać w najniższe instynkty ludzi, którzy bardzo lubili takie żałosne widowiska. I dla niektórych to była jedyna rozrywka w mieście. A przy okazji też... jakby to ująć... Sposób zadowolenia, że ktoś ma gorzej niż my i możemy sobie na to popatrzeć. Chore, ale prawda.

Cieszy mnie, że wierzysz w moją wyobraźnię i w to, że powieść wyraźnie Cię wciągnęła. Liczę na to, iż dalej tak będzie Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 2:15, 26 Wrz 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 1:56, 26 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XVI

Opowieść Gerarda de Villeforta

Nazywam się Gerard de Villefort. Przebywam obecnie w szpitalu dla wariatów, ale daleko mi do bycia szaleńcem. Odzyskałem zmysły, jednak nie mam pojęcia, na jak długo. Nie mam również pojęcia, jak długo jeszcze przyjdzie mi żyć. Proszę cię więc, czytelniku mojego rękopisu, abyś raczył zapoznać się z moim życiem i nie oceniał mnie nazbyt surowo, kiedy już będziesz wiedział o mnie wszystko. Mam nadzieję, że jeśli nawet mnie nie zrozumiesz, to okażesz mi miłosierdzie, choć ja nigdy nie umiałem okazać go nikomu, gdy jeszcze byłem pomiędzy zdrowymi i wolnymi ludźmi.
Kimkolwiek więc jesteś ty, który właśnie czytasz te słowa, zapoznaj się dokładnie z moją historią, zanim mnie poznasz.
Urodziłem się w starej, szlacheckiej rodzinie, dzięki czemu mogłem od dziecka otrzymać staranne wykształcenie godne stanowiska, jakie miałem w przyszłości zajmować. Moje prawdziwe nazwisko brzmi Gerard de Noirtier de Villefort. Mój ojciec, pułkownik Francois de Noirtier de Villefort miał dosyć burzliwą przeszłość polityczną. Najpierw należał on do jakobinów, a po ich upadku był ścigany przez Napoleona Bonaparte i musiał się ukrywać, co jednak wcale nie przeszkodziło mu potem zostać stronnikiem I cesarza Francji. Nie wiem, dlaczego zmienił poglądy, jednakże mówiono o nim, że stał się zaciekłym bonapartystą. I rzeczywiście nim był. Swego czasu, na dworze królowej Etrurii głosił swoje bonapartystyczne poglądy z całą żarliwością, na jaką tylko było go stać. Gdy zaś cesarz upadł i został zesłany na Elbę, mój ojciec planował wraz z wieloma innymi spiskowcami odbicie cesarza i ponowne powołanie go na tron. Był ważną osobistością pośród spiskowców, może nawet ich przywódcą, aby jednak łatwiej móc prowadzić swoją działalność, zrezygnował on z drugiego członu swego nazwiska - czyli z członu „de Villefort”. Ja zaś zrezygnowałem z pierwszego, dzięki czemu nikt więcej nie mógł nas ze sobą powiązać. Pan Noirtier i pan de Villefort to byli dwaj zupełnie obcy sobie ludzie, jednakże ryzyko odkrycia tej tajemnicy zawsze istniało, zaś moja kariera zależała od tego, czy ten sekret ujrzy światło dzienne, czy też nie.
W roku 1815 wydarzyło się coś, co już na zawsze zmieniło moje życie. Sprawowałem wtedy funkcję zastępcy prokuratora generalnego w Marsylii. Zaręczyłem się z panną Renatą de Saint-Meran, córką słynnego markiza i zaciekłego rojalisty. Obaj mieliśmy te same poglądy, co do polityki, więc doskonale się rozumieliśmy. Wieczór moich zaręczyn odbył się niedługo przed powrotem Napoleona z Elby. Uroczystość tę przerwała nagła wieść o aresztowaniu jakiegoś bonapartysty nazwiskiem Edmund Dantes. Był to młody marynarz, niewiele młodszy ode mnie. Jego zmarły dowódca nakazał mu przed śmiercią dostarczenie listu od Napoleona do jednego z jego agentów w Paryżu. Ponieważ na miejscu nie było prokuratora generalnego, ja sam musiałem zająć się tym młodzikiem. Wysłuchawszy jego opowieści doszedłem do wniosku, że nie jest on niczemu winien poza lojalnością wobec zmarłego dowódcy i chciałem go wypuścić. Niewątpliwie przyczynił się do mojej oceny fakt, iż Dantes również miał tego dnia zaręczyny i to aresztowanie mu je przerwało. Postanowiłem więc szybko go puścić wolno, odebrawszy mu wcześniej list. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy odkryłem, że na kopercie owego nieszczęsnego listu jest adres tego agenta, którym to okazał się być mój ojciec, pan Noirtier. Przeraziłem się. Zacząłem się już zastanawiać, co robić w takiej sytuacji. Dantes znał adres. Co, jeśli powie o tym komukolwiek, a ktoś skojarzy nazwisko mojego ojca z moim? Moja kariera, stanowisko, ślub z panną Renatą de Saint-Meran, wszystko zależało od tego, czy ta tajemnica kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Wiedziałem już, co muszę zrobić.



Czułem współczucie dla tego młodego człowieka, którego mój ojciec wciągnął w swoje chore pomysły i jeszcze bardziej chore spiski. On zawsze musiał kogoś w coś wciągnąć, żałosny egoista, jednak Dantes miał w swoich rękach mój los. Mógł być co prawda tylko marionetką w rękach wielkich ludzi, lecz biada temu, kto pozwoli sobie na bycie marionetką. Musi ponieść tego konsekwencje, więc Edmund Dantes również musiał za to zapłacić bez względu, czy naprawdę był bonapartystą, czy też nie. Postawiłem na wadze losu swoją karierę i bezpieczeństwo oraz dobre imię przeciwko życiu tego żałosnego pokurcza, który to znał nazwisko mojego ojca i mógł mnie nim potem zniszczyć. Przeważyła moja kariera.
Wziąłem list do mojego ojca i spaliłem go na miejscu. Następnie zaś powiedziałem Dantesowi, aby pozwolił się odprowadzić strażom do Pałacu Sprawiedliwości i obiecałem mu, że rano zostanie z niego zwolniony, po załatwieniu przeze mnie wszystkich procedur. Serce mi się krajało, kiedy pomyślałem sobie, że jutro z samego rana ten oto biedny i naiwny chłopak, pokładający we mnie wielkie nadzieje wyląduje za moją sprawą w więzieniu na dożywocie. Ale cóż... Trzeba było wówczas wybierać. Albo on, albo ja. Oczywistym chyba było to, że mając taki wybór wybrałem siebie. Któż by siebie nie wybrał? Chyba głupi. Może to było straszne to, co zrobiłem, ale w polityce nie ma przecież sentymentów. Kto o tym nie wie, zostanie szybko zniszczony i to w bezwzględny sposób. Ja nie chciałem zostać zniszczony. Ja chciałem żyć.
Zostało mi tylko jeszcze wymyślenie dla niego odpowiedniego miejsca odosobnienia. Chodziło przede wszystkim o takie miejsce, z którego on nie tylko nie wyjdzie, ale i też nie będzie mieć w nim choćby najmniejszego kontaktu ze światem. Właśnie dlatego mój wybór padł na ponurą wyspę If. Znajdowała się tam twierdza więzienna, zwana twierdzą If. Zamykano tam ludzi, których to nazywano „więźniami politycznymi”. Przede wszystkim jednak umieszczano tam tych, którzy zostali skazani na zapomnienie. Tak, jak Edmund Dantes, który został przeze mnie poufnym rozkazem skazany na dożywocie w twierdzy If. Biedny, naiwny marynarzyk. Dostał wręcz okrutną nauczkę od losu. Ale przynajmniej na przyszłość będzie pamiętał, że nie wypełnia się ślepo rozkazów dowódcy. Co ja bredzę? Na jaką przyszłość? Przecież on już i tak nie miał żadnej przyszłości przed sobą. W twierdzy If nie czegoś takiego jak „potem”, „później” czy nawet „przyszłość”. Takie słowa tam nie istnieją. W zamku If po prostu się żyje. O ile oczywiście tę nędzną egzystencję, jaką się tam wiedzie, można nazwać życiem.
Gdy już to wszystko zrobiłem wróciłem spokojnie, jak gdyby nigdy nic wróciłem na swoje zaręczynowe przyjęcie z moją ukochaną Renatą. Po drodze spotkałem narzeczoną Edmunda. Zapytała mnie o niego. Słysząc jej wypowiedzi na temat tego młodzieńca, poczułem dziwne uczucie w żołądku. Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Nie pamiętam również, co jej wtedy powiedziałem. Wiem jednak, że wtedy właśnie po raz pierwszy w swoim jakże żałosnym życiu poczułem wyrzuty sumienia, ale bardzo szybko je w sobie zdusiłem. Byłem młody i miałem karierę przed sobą. Co mnie mógł obchodzić jakiś marynarz i jego narzeczona? Wtedy liczyłem się tylko ja i moje własne bezpieczeństwo.
Wróciłem na moje zaręczyny, ale tylko po to, aby przeprosić za to, iż muszę natychmiast wyjechać do Paryża. Dość szybko dotarłem do stolicy naszej ukochanej Francji. Spotkałem się tam z królem Ludwikiem XVIII. Powiedziałem mu o całym spisku mającym na celu uwolnienie Napoleona. Nie uwierzył mi i prawdopodobnie kazałby mi iść sobie z Bogiem, gdyby nie to, że chwilę po mojej rewelacji zjawił się u niego posłaniec z wieścią, że Napoleon uciekł z Elby i idzie w kierunku Paryża. Król dopiero wtedy poważnie zainteresował się moimi słowami. Pytał mnie o szczegóły, ale ja powiedziałem mu jedynie tyle, ile mogłem mu wyznać. Przemilczałem więc przed nim nazwiska spiskowców, udając, że ich nie znam. Tak naprawdę jednak nie mogłem po prostu ich powiedzieć. Gdybym bowiem zdradził jedno nazwisko, musiałbym podać następne. A wówczas mógłbym zdradzić nazwisko swego ojca, do tego zaś dopuścić nie mogłem. W końcu nie po to zniszczyłem tamtego młodzika, żeby teraz tak po prostu wpaść. Wielkie szczęście, że król ani nikt inny nie dopytywał się o to zbytnio, więc nie było kłopotów. Otrzymałem order za zasługi oddane królowi i monarchii oraz możliwość awansu na prokuratora generalnego. Nieco później spotkałem się z moim ojcem. Opowiedziałem mu o tym, co dla niego zrobiłem, a także przekazałem mu fakt, iż wiem, że to on stał za zabójstwem barona d’Epinay, którego ciało dzisiaj rano znaleziono. Ojciec mój zapewniał mnie jednak, że owszem zabił barona, ale w uczciwym pojedynku. Dla pewności zaś, aby nikt go nie rozpoznał, na moich oczach zgolił bokobrody, spalił swój strój i laskę, które zastąpił natychmiast innym ubiorem i moją laską. Teraz już był nie do rozpoznania. Obiecał mi również, że tego, co dla niego zrobiłem nie zapomni mi i okaże mi swe wsparcie, gdy zajdzie taka potrzeba.
Wkrótce okazało się, że to wsparcie będzie mi naprawdę potrzebne. Bowiem wbrew temu, co przewidywali rojaliści, Napoleon nie tylko dotarł zwycięsko do Paryża, ale także w ciągu kilku dni odzyskał władzę. Ludwik XVIII został zmuszony do ucieczki, a jego miejsce na tronie zajął upadły cesarz. Jako jeden z niewielu rojalistów nie musiałem się niczego obawiać. Dlaczego? Z tejże prostej przyczyny, że ojciec obiecał mi swoje wsparcie i otrzymałem je od niego, gdyż dzięki panu Noirtier zostałem prokuratorem w Marsylii. Mój ojciec dotrzymał słowa. Choć był głupcem, to jednak zawsze uczciwym. Owszem, wierzył w te swoje utopie, ale miał swoje zasady. Był znacznie uczciwszy ode mnie. Może dlatego tak marnie skończył. W tym świecie bycie uczciwym równa się często byciu martwym. Ja żyłem, a więc nie mogłem być uczciwy.
Pełniłem swój urząd spodziewając się przy tym, iż Napoleon długo się nie utrzyma na tronie. Kiedyś rojaliści robili nagonkę na bonapartystów. Teraz bonapartyści robili nagonkę na rojalistów. Świat stanął na głowie. W tym samym czasie przyszedł do mnie pryncypał Edmunda Dantesa, pan Morrel, prosząc o łaskę dla swojego pracownika. W końcu oskarżono go o bonapartyzm, który w chwili jego zamknięcia był czynem haniebnym. W chwili obecnej zaś był bohaterstwem. Sam Morrel zresztą swego czasu był zwolennikiem Napoleona. Ja jednak dalej obawiałem się tego chłopaka. Już może nie tyle możliwości zniszczenia mojej kariery, co zemsty Dantesa za uwięzienie go. Podobno marynarze bywają strasznie mściwi i nigdy nie wybaczają, a ich zemsta bywa okrutna. Wolałem nie sprawdzać tej pogłoski w praktyce. Dlatego też powiedziałem Morrelowi, że rząd na chwilę obecną ma inne sprawy na głowie niż jego niesłusznie uwięziony pracownik. Jeśli zaś on domaga się jego uwolnienia, to niech napisze w tej sprawie podanie. Napisał więc podanie, ale za moją radą podkoloryzował je, opowiadając w nim wyssane z palca opowieści na temat Dantesa i jego rzekomym udziale w walce o ich słuszną, bonapartystyczną sprawę, następnie zaś wręczył mi całość, ja zaś miałem je przekazać swoim zwierzchnikom, ale nie zrobiłem tego. Schowałem podanie do biurka i czekałem. Wiedziałem, iż Napoleon dość cienko przędzie tę swoją politykę i długo nie utrzyma się na tronie. Jak się okazało, miałem rację. Pociągnął zaledwie sto dni. Potem zaś nastąpiło wielkie lanie pod Waterloo i zesłanie na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził resztę życia. Na tron powrócił Ludwik XVIII, a władzę ponownie przejęli rojaliści. Ja zaś, za pomocą swoich własnych znajomości, utrzymałem się na stanowisku. Dopiero wówczas przedstawiłem podanie Morrela o uwolnienie Dantesa swoim przełożonym. Zrozumiałe chyba jest to, że w takiej sytuacji politycznej nie było nawet co mówić o jego uwolnieniu, a zatem byłem już całkowicie bezpieczny.
Poślubiłem wówczas pannę Renatę de Saint-Meran. Wcześniej tego nie zrobiłem. Za radą mojego ojca wolałem wówczas wstrzymać się, albowiem nie miałem żadnej pewności, że bonapartyści się nie utrzymają u władzy. Gdyby się jednak utrzymali, ojciec znalazłby mi lepszą partię. Kiedy jednak rojaliści powrócili, ja zachowałem dla siebie wciąż otwartą dla mnie furtkę, za pomocą której powróciłem do stronnictwa, z którym to emocjonalnie wciąż byłem powiązany. Poślubiłem moją narzeczoną, która urodziła mi córkę, Walentynę. Niedługo potem Renata zmarła, a mojemu ojcu pękła żyłka w mózgu, co spowodowało trwały i nieusuwalny paraliż całego ciała. Odetchnąłem wówczas z ulgą. Pomyślałem sobie wtedy: ten stary dziad już nigdy więcej się nie weźmie za politykę. Nędzny i głupi śmieć szargający moje nazwisko swymi utopiami już nigdy więcej mi nie zaszkodzi. Rzecz jasna odtąd musiałem się nim opiekować, ale była to i tak bardzo niska cena za moją wolność.



W tym samym czasie zacząłem pełnić funkcję prokuratora w Tuluzie. Pewnego dnia przyszedł do mnie ex-przemytnik, Korsykanin nazwiskiem Giovanni Bertuccio. Przyszedł prosić o sprawiedliwość, bowiem jego brat został brutalnie zamordowany w czasie tzw. białego terroru. Człowiek ów chciał ukarania morderców swego brata, jednak nie przejąłem się tą skargą za bardzo. W końcu zabity był bonapartystą, a w dodatku przemytnikiem. Miałem na biurku znacznie ciekawsze i o wiele poważniejsze sprawy do załatwienia. Po cóż więc miałem się zajmować jakimś tam korsykańskim śmieciem? I tak zabijają się między sobą na masową skalę. Jeden mniej czy więcej, co to za różnica? Kazałem więc składającemu skargę wynosić się do wszystkich diabłów. On jednak był w gorącej wodzie kąpany i zapowiedział mi vendettę. Nie bardzo mi się chciało w te ich rodowe zemsty wierzyć, ale dla pewności odtąd zacząłem nosić przy sobie pistolet.
Och! Gdybym wtedy wiedział, jakie konsekwencje będzie miała moja decyzja, nigdy bym nie odmówił pomocy temu człowiekowi. Lecz ja głupi i zadufany w sobie nie wiedziałem o tym wszystkim i odtrąciłem go, za co później spotkała mnie kara.
Wdałem się wówczas w romans z pewną młodą mężatką, Herminią de Nargonne. Była ona przyjaciółką mej zmarłej żony. Poznałem ją na swoich zaręczynach jeszcze jako pannę de Salvieux. Jej mąż był stary i zmęczony, więc zaspokoić jej potrzeb nie potrafił. Ja za to potrafiłem. A kiedy tylko odkryłem, że kobieta darzy mnie sympatią, skorzystałem z okazji i proszę. Romans się zaczął. Spotykaliśmy się oboje w domu w Auteuil, który moi teściowie zostawili mi po śmierci Renaty. Służby tam było bardzo mało, a w niektóre dni to nawet wcale. Nasz romans więc mógł spokojnie kwitnąć, jednak jego efektem była całkowicie nieplanowana i jakże szkodliwa ciąża Herminii. Doprowadziła ona do przedwczesnej śmierci pana de Nargonne, który to powrócił do domu i odkrył odmienny stan swojej żony, a nie mogąc znieść hańby, jaka się z tą ciążą wiązała, zszedł z tego świata. Krążyły plotki o tym, jakoby sam odebrał sobie życie, ale nie wiem, ile w nich prawdy.
Herminia została więc wdową. Naiwnie wówczas zaproponowała mi, żebyśmy się pobrali. Ostatecznie oboje byliśmy już wolni, a do tego też mieliśmy mieć dziecko. Ona chyba całkiem wtedy oszalała. Nie pomyślała, że ślub z nią zaprzepaści całą moją karierę, o której to rozkwit tak długo walczyłem? Do tego jeszcze ten bękart. On mógł mi wszystko zniszczyć. Musiałem się go pozbyć za wszelką cenę. Pozostało tylko pytanie, jak? Póki Herminia była w ciąży, nic nie mogłem zrobić. Musiałem cierpliwie czekać, odgrywając przy tym oczywiście troskliwego kochanka i przyszłego ojca. Poszło mi to z łatwością. Zawsze umiałem grać, kiedy zaszła taka potrzeba.
Wreszcie dzieciak się urodził. Był to noworodek płci męskiej. Miałem więc syna. Niestety z nieprawego łoża. W innej sytuacji ucieszyłbym się bardzo, lecz w takiej sytuacji... Nie miałem więc innego wyjścia, musiałem zrealizować mój już dość długo przygotowywany plan działania. Nazwisko de Villefot musiało pozostać czyste oraz bez skazy. Zniszczyłem Edmunda Dantesa, zatem też nie bałem się zniszczyć tego bękarta. Nikt się o tym nie dowie, myślałem sobie. Nikt. Ja moje brudy wypiorę we własnych czterech ścianach. Ponieważ poród odbył się w ścisłej tajemnicy, to mogłem działać swobodnie.
Złapałem szybko dziecko i powiedziałem mojej kochance, że ono nie żyje. Uwierzyła, gdyż dziecko urodziło się nieprzytomne, nawet nie płakało. Za to ona płakała. Wręcz rozpaczała i rwała sobie włosy z głowy. Ja zaś udawałem współczucie jej cierpieniom, w rzeczywistości jednak drżałem w duchu na myśl o tym, co się stanie, jeśli dzieciak nagle się obudzi i zacznie się drzeć wniebogłosy? Na szczęście do tego nie doszło. Prawdę mówiąc, to po chwili sam wierzyłem w to, iż urodził się on martwy. Wierzyłem, a może zwyczajnie chciałem w to wierzyć. Tak czy inaczej powiedziałem Herminii, że dziecko trzeba pochować. Owinęła je więc w pieluszki z monogramem H.N, ja zaś wyniosłem je na ogród. Tam zamknąłem bachora w skrzynce, którą zakopałem w ogrodzie.
Co czułem, kiedy to robiłem? Satysfakcję? Błogość? Radość? A może po prostu spokój ducha, że znowu mi się udało? Sam już nie wiem, co wtedy czułem. Wiem tylko jedno - byłem spokojny jak nigdy dotąd.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 2:24, 26 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 2:11, 26 Wrz 2020    Temat postu:



Mój spokój jednak nie trwał długo. W krzakach tego ogrodu siedział Giovanni Bertuccio, który przybył dokonać na mnie swej vendetty. Wyczuł dogodną okazję i rzucił się na mnie z nożem, po czym wbił mi jego ostrze w pierś i uciekł. Cudem tylko uszedłem z życiem, a stało się to dlatego, że Herminia, odzyskawszy siły, zdziwiła się, dlaczego tak długo nie wracam. Pobiegła zatem na ogród i znalazła mnie, a potem szybko zabrała do domu i wezwała pomoc. Długo się kurowałem, ale w końcu opuściłem szpital, a wtedy przypomniałem sobie o tej zakopanej w ogrodzie skrzynce z moim nieślubnym dzieckiem w środku. Zrozumiałem, że nigdy nie będę spokojny, dopóki nie upewnię się, że ono tam na pewno jest. Że nikt go nie wydobył. Pomyślałem także, iż ten ogródek nie jest najlepszym miejscem na ukrycie mojego wstydu przed światem. Dlatego też musiałem powrócić do Auteuil, odkopać skrzynkę i ukryć w bezpieczniejszym miejscu.
Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Udałem się z łatwością do domu w Auteuil. Wziąłem łopatę i zacząłem kopać, jednakże jakiż był mój szok i przerażenie, kiedy odkryłem, że nigdzie, w całym tym przeklętym ogrodzie nie ma tej skrzyni, choć przecież pamiętałem doskonale, że właśnie tam ją zakopałem. Nie wiedziałem, jak to jest w ogóle możliwe. Przekopałem tak chyba z pół ogródka, zanim się wreszcie zorientowałem, w czym rzecz. Najpierw pomyślałem, że może po prostu pomyliłem miejsca i szukałem w innych. Gdy jednak ta metoda nie poskutkowała, musiałem przyjąć bolesną prawdę. Dziecko zniknęło. Bertuccio musiał podpatrzeć mnie, jak zakopuję skrzynkę i kiedy mnie dźgnął nożem, zaraz ją szybko wykopał. Proste jak dwa razy dwa. Oczywiście podjąłem wszelkie możliwe działania w celu odnalezienia dziecka. Ale niestety, ślad urwał się w sierocińcu niedaleko Auteuil. Sprawa była dla mnie jasna - Bertuccio ocalił moje dziecko i oddał do sierocińca. A potem jakaś kobieta zaopatrzona w połowę pieluszki z monogramem H.N. odebrała je, podając się za jego matkę. Ale kto to mógł być? Herminia? Od razu odrzuciłem taką możliwość. Ona nie mogła tego zrobić. Przecież nie wiedziała, że dziecko żyje. Już ja się o to postarałem. A więc, jeśli nie ona, to kto? Chyba ktoś z otoczenia Bertuccia. W końcu kto inny miałby pieluszki z tym monogramem? Takie nie leżały ot tak sobie na ulicy.
Pomimo oczywistych niepowodzeń nie ustawałem w poszukiwaniu mojego nieślubnego dziecka. Niestety, wszelki ślad się urwał i nikt nic nie wiedział. Szukałem i szukałem, aż w końcu musiałem dać sobie spokój. W końcu ile można było szukać tego bękarta? Pomyślałem sobie, że pewnie już nie żyje. A nawet jeśli żyje, to i tak nic o mnie nie wie i nie może w żaden sposób mi zagrozić. Byłem bezpieczny.
Ożeniłem się powtórnie. Moją żoną została bogata panna z dobrego domu, Heloiza. Herminia zaś wyszła za tego utracjusza, barona Danglarsa, bankiera od siedmiu boleści. Wszystko więc w moim życiu było ułożone. Heloiza urodziła mi synka, Edwarda. Moja córka Walentyna zajmowała się moim sparaliżowanym ojcem, którego pokochała tak mocno, że znalazła nawet sposób na skuteczne porozumiewanie się z nim i to bez słów. Już nie pamiętam, jak ona to robiła, ale ja i stary, wierny sługa mojego ojca, Barrois, również opanowaliśmy ten język. Zrobiliśmy to na tzw. wszelki wypadek. W końcu nigdy nie wiadomo, co się jeszcze przydarzy. A ten stary dziadyga mógł być mi jeszcze potrzebny.
Gdy już myślałem, że wszystko zmierza ku lepszemu, to w moim życiu zjawił się ten przeklęty hrabia de Monte Christo. A był to rok 1838. Wtedy właśnie moje grzechy z młodości uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, a tym wszystkim kierował ów rzekomy hrabia. Bydlak zniszczył wszystko, co z takim trudem przez lata zbudowałem. Stworzyłem sobie idealny i całkowicie pozbawiony skandalu świat, niszcząc wszystkie przeszkody, w tym również tego młodego głupca, Edmunda Dantesa. Ale skąd mogłem wiedzieć, co hrabiego łączy z Dantesem i że po dwudziestu trzech latach zechce los się na mnie za ten grzech młodości zemścić? Nie mogłem tego w żaden sposób przewidzieć. I nie przewidziałem.
Jak ten bydlak wszedł pomiędzy moją rodzinę? Och, to był naprawdę przebiegły plan. Najpierw uratował on życie mojej żonie i synowi. Kiedy rozpędzone konie wypożyczone od Herminii spłoszyły się w niepewnych rękach Heloizy, to właśnie Monte Christo ocalił ich dwójkę. Moja żona oczywiście zaprosiła hrabiego z wdzięczności do siebie, nawet zawarła z nim swego rodzaju przyjaźń. Stał się on wtedy częstym gościem w naszym domu, a podczas tych spotkań niejeden raz rozmawiali sobie jakby nigdy nic o truciznach i trucicielach. Powinno mi to dać do myślenia, że szykuje się coś niedobrego. Ale zignorowałem swoje instynkty i nie zareagowałem w odpowiednim momencie. Gdyby zwróciło to wtedy moją uwagę, do niczego by nie doszło. A tak ten potwór wręczył mej żonie truciznę, która posłużyła do wytrucia całej mojej rodziny.
Najpierw jednak muszę powiedzieć o pewnym przyjęciu wyprawionym przez hrabiego w jego wiejskim domku. Jak na ironię, był to mój dawny dom w Auteuil. Ten sam dom w Auteuil, w którym doszło do hańbiących moje dobre imię narodzin tego bękarta. W tym samym domu odbyło się przyjęcie, na którym hrabia zszokował nas wszystkich opowiadając o tym, jak to rzekomo w ogrodzie tego domu jego ludzie wykopali skrzynkę ze szkieletem noworodka. Do tego jeszcze Danglars zasugerował mi, żebym poprowadził śledztwo w tej sprawie. To chyba też on, na pytanie Herminii, jaka kara spotyka dzieciobójców, odpowiedział: „obcina im się łeb”. Nie muszę chyba mówić, że ta wiadomość bardzo mnie przeraziła. Przeszłość w bolesny sposób do mnie wróciła. Musiałem następnego dnia rozmówić się z Herminią. Przyszła do mnie wypłakiwać oczy z powodu tego, co powiedział hrabia. Głupia, żałosna płaczka. Jakby to ona miała najwięcej do stracenia. Zdenerwowany tą głupią sceną, żywcem chyba wydobytą z jakieś antycznej tragedii, powiedziałem prawdę, że jej dziecko żyje, co w naszej sytuacji jest jeszcze gorsze niż gdyby było martwe. Przecież to dziecko mogło powrócić, odkryć naszą tożsamość i szantażować nas. Był również inny, znacznie dla nas poważniejszy problem: hrabia de Monte Christo wiedział o wszystkim. Inaczej nie opowiedziałby nam tej bzdurnej historyjki o wykopaniu szkieletu noworodka. Wniosek? Mógł chcieć ją wykorzystać przeciwko nam, albo tylko nas nastraszyć. Na szantażystę to on mi raczej nie wyglądał. Bardziej na człowieka, który bawi się ludźmi wykorzystując do tego ich słabości oraz ukryte brudy przeszłości. Tak czy inaczej, budził nasz niepokój i obiecałem Herminii wysłać najlepszego policyjnego agenta, żeby zbadał on dokładnie osobę hrabiego. Byłem ciekawy, kim ten człowiek jest, po co tu przybył i co planuje.
Sprawa oczywiście była delikatnej natury i nie mogłem sobie pozwolić na wtajemniczanie kogokolwiek w moją sytuację, więc przebrany za agenta osobiście poszedłem więc zasięgnąć języka. Informatorów zdobyłem dwóch - księdza Giuseppe Busoni oraz lorda de Wilmora. Pierwszy z nich był przyjacielem hrabiego, drugi zaś jego wrogiem. Obaj jednak nie dostarczyli mi wiadomości, jakich bym oczekiwał. Nic skrytego, nic też tajemniczego. Zwyczajna biografia jakiegoś wzbogaconego parweniusza z Włoch. Nic, czym można by takiego trzymać w szachu. Ale z drugiej też strony nic, co by też mogło potwierdzić, że ten człowiek może nam zagrażać. Powróciłem więc z mojej misji spokojny nie mając jednak pojęcia, że najgorsze jest dopiero przede mną.
Mianowicie w moim domu rodzinnym doszło do tragedii. A wszystko zaczęło się w chwili, kiedy to postanowiłem wydać Walentynę za mąż za barona Franza d’Epinay. Moja córka nie chciała go jednak poślubić, a ja dopiero później odkryłem, że miała już innego ukochanego. Ojciec mój zaś zagroził wydziedziczeniem Walentyny, jeśli ośmielę się wydać ją za Franza. Powód? Ojciec młodzieńca był kiedyś bonapartystą, jednak zdradził swoje stronnictwo i przystąpił do rojalistów. Mój ojciec nie darował mu tego nigdy. Także teraz nie chciał dopuścić do ślubu mojego dziecka z dzieckiem tego biednego generała, którego ciało znaleziono w dniu zniszczenia przeze mnie Edmunda Dantesa. Ja jednak postawiłem na swoim i ogłosiłem, że niechaj i pieniądze mojego ojca pójdą na cele dobroczynne. Walentyna i tak poślubi Franza. Zdanie mojej córki w tej kwestii niewiele mnie wtedy obchodziło. Wkrótce jednak dotknęła mnie osobista tragedia. Państwo de Saint-Meran przyjechali do mnie z okazji rychłych zaślubin mojej córki, a swojej jedynej wnuczki. Po drodze jednak pan de Saint-Meran zmarł wkrótce po zażyciu lekarstwa - później się okazało, że ktoś wlał mu do niego brucynę. Jego żona, a matka mojej pierwszej żony podzieliła los męża kilkanaście dni później, wcześniej zdążywszy zapisać cały majątek Walentynie i zmusić ją na łożu śmierci, żeby wyszła za barona d’Epinay. Kiedy to zrobiła, umarła w bólach. Mój znajomy lekarz, którego wezwał do zbadania mojej świekry, powiedział mi, że została otruta brucyną, podobnie jak wcześniej jej mąż. Zaproponował mi wszcząć postępowanie w tej sprawie, ale ja odmówiłem. Śledztwo w moim domu? Taki skandal? O nie! Ja nie po to chroniłem swoje nazwisko, żeby teraz je w taki sposób szargać. Niech już lepiej powymiera połowa domowników. Nazwisko de Villefort musi pozostać nieskalane!







Wkrótce miały się odbyć zaręczyny Walentyny z Franzem. W dniu podpisania intercyzy mój tatuś oczywiście wszystko mi zepsuł, zapraszając chłopaka do siebie i pokazując mu swoje zapiski z dnia śmierci jego ojca. Wynikało z nich jasno i dokładnie, że ojca Franza zabił w pojedynku mój własny ojciec. Byłem kompletnie zszokowany. Przed oczami stanął mi ten okropny dzień oraz mój ojciec ze swoją głupią, uśmiechniętą gębą.
Rzecz jasna, Franz d’Epinay zerwał zaręczyny z moją córką, a ona była z tego powodu uradowana, nie mówiąc już o moim ojcu, który to zmienił testament i cały swój majątek zapisał Walentynie. Wkrótce potem ojciec nieomal padł ofiarą zamachu. Ktoś próbował otruć go brucyną, wlewając mu ją do jego ulubionej lemoniady. Niestety, zamiast niego zmarł ten biedak, Barrois. Wezwałem na pomoc mojego znajomego lekarza, ten zaś zbadał starego sługę, ale wnioski, jakie wysnuł były szokujące - w moim domu jest morderca. I wszystko wskazywało na to, że jest nim Walentyna. Tylko ona miała motyw. Lekarz zażądał, abym postąpił zgodnie z prawem i osadził ją w areszcie. Nie mogłem jednak tego zrobić. Już mniejsza o to, że była ona moją córką. Chodziło mi przede wszystkim o moje dobre imię. Jakże po tym wszystkim, co przeszedłem, miałbym teraz wydać je na pastwę plotkarzy? Poza tym nie wierzyłem w to, aby moja córka była winna. W tym jednym się zresztą nie pomyliłem.
Niedługo po tym wszystkim doszło do zabójstwa niejakiego Kacpra Caderousse’a pod domem hrabiego de Monte Christo. Z listu umierającego (który ten zdążył napisać zanim skonał) wynikało, że zabił go jego wspólnik, były galernik o imieniu Benedetto. Niedługo potem do barona Danglarsa przyszedł list, że narzeczony jego córki, wicehrabia Andrea de Cavalcanti to właśnie ów Benedetto. Chłopak musiał uciekać, ale i tak na niewiele mu się to dało. Moi żandarmi dali z siebie wszystko i dość szybko wpakowali tego zbrodniarza za kratki. Miałem prowadzić przeciwko niemu akt oskarżenia. Przyznam, że szykowałem się na ten proces z wielką przyjemnością.
Jednakże coś zachwiało mój wewnętrzny spokój. Doszło do kolejnej próby otrucia, jednak bez ofiar. Tym razem padło na Walentynę. Cudem przeżyła, lecz była bardzo osłabiona. Ponownie wezwałem na pomoc mego znajomego lekarza. Przyszedł on pomimo tego, iż ostatnim razem obraziłem go i zabroniłem mu wstępu do mego domu. Teraz jednak przyznał mi rację - to nie Walentyna stała za tamtymi zabójstwami. W końcu sama o mało nie umarła. Istniało jednak pytanie, dlaczego nie umarła? Dowiedziałem się, że śmierć nie nastąpiła dlatego, że mój ojciec ocalił ją, każąc swemu słudze od jakiegoś czasu dosypywać brucynę do jej jedzenia. Skąd u mojego ojca brucyna? Okazało się, że lekarz przypisał mu ją jako lek na paraliż. Zażywał ją już tak długo, że uodpornił się na jej działanie (stąd też jego cudowne ocalenie z niedawnego zamachu). Lekarz uświadomił mi wówczas straszną prawdę. Morderczynią była Heloiza. Chciała ona zabić dziadków Walentyny oraz mego ojca, aby przekazali Walentynie oba swe majątki. Następnie zaś, gdyby umarła moja córka, to te majątki przypadłyby mnie, natomiast po mnie Edwardowi i jej. Prawda była przerażająca, ale niepodważalna. Mimo to nadal nie mogłem wydać prawdziwego sprawcy w ręce sprawiedliwości. W końcu jak ja niby mogłem tak łatwo poświęcić wszystko, o co tak długo walczyłem? O dobre imię mojego nazwiska? Nie mogłem się na to zdobyć. Nie mogłem.
W końcu jednak bomba wybuchła, ponieważ Heloiza wbrew temu, co oczekiwałem, nie przestraszyła się nieudanego zamachu i ponowiła próbę, tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Biedna Walentyna umarła na wskutek działania silniejszej trucizny, jaką podała jej moja żona, a jej macocha. Na swoje własne nieszczęście, zostawiła ona resztki trucizny w szklance przy jej nocnej szafce. Popadłem w rozpacz i nie wiedziałem już, co mam robić. Na dodatek przyszedł do mnie jakiś młodzieniec nazwiskiem Morrel, syn tego zatwardziałego bonapartysty. Okazało się wtedy, że był on potajemnie zaręczony z moją córką. Stąd też właśnie czerpała się jej niechęć do pana d’Epinay. Normalnie bym ten bonapartystyczny pomiot kazał wyrzucić za drzwi, ale tym razem obaj łączyliśmy się w bólu i cierpieniu. Szybko jednak ten ból zmienił się w pragnienie zemsty. Morderczyni mojej córki musiała ponieść zasłużoną karę. Koniec jej bezkarności nadszedł. Oczywiście nie mogłem wydać mojej żony policji. Ostatecznie skandal to zawsze skandal. Zamiast tego rozmówiłem się z nią i dałem Heloizie do zrozumienia, że już wszystko wiem. A zatem, jeśli ona chce umrzeć z godnością, niech zażyje jakąś swoją truciznę i umrze, zanim ja powrócę z sądu, gdzie miała właśnie odbyć się sprawa Benedetta. Heloiza uparcie twierdziła, że jest niewinna, zapierała się, broniła. Nic to jej jednak nie pomogło. Nie dałem się zwieść. Dałem jej czas do mojego powrotu. Jeśli wówczas nadal by żyła, to zaraz wydałbym ją żandarmom, a w takiej sytuacji czekałoby ją tylko jedno: publiczny proces i egzekucja na gilotynie w hańbie i poniżeniu. Pamiętam, jak błagała mnie na kolanach o litość. Powoływała się nawet na miłość do naszego dziecka, lecz ja byłem zimny i niewzruszony niczym posąg Temidy. Sprawiedliwości wreszcie musiała stać się zadość. Tak czy inaczej, Heloiza musiała umrzeć.
Zostawiłem ją z tym ultimatum i pojechałem na salę sądową. Jako oskarżyciel potępiłem czyny Benedetta jako wyjątkowo podłe i złe, po czym zażądałem dla niego kary śmierci. Wówczas stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Przeszłość uderzyła we mnie niczym grom z jasnego nieba. Okazało się, że to właśnie Benedetto jest moim nieślubnym synem, co teraz, z największą dumą i bezczelnością wszystkim oznajmił, gdy tylko go zapytali o nazwisko. Na to pytanie Benedetto odpowiedział im, że nie ma swojego nazwiska, ale zna nazwisko swego ojca - moje nazwisko. Wyjawił je teraz z mściwą satysfakcją i przyjemnością, widziałem to w jego oczach. Załamany nawet się nie broniłem. Przyznałem tylko, że mówi on prawdę (opowiedział na potwierdzenie swych słów historię mego domu w Auteuil), po czym opuściłem salę rozpraw załamany i zniszczony psychicznie.
A więc stało się. Tak długo chciałem uciec przed przeszłością, lecz ona w końcu mnie odnalazła i zemściła się potrójnie za wszelkie zło, pychę i arogancję, jakie mną wtedy rządziły. Długo unikałem skandalu, jednak on w końcu wybuchł. Jak to mówią, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy... Sprawiedliwość... No właśnie! Przypomniała mi się wówczas Heloiza! Moja biedna Heloiza, której ja kazałem popełnić samobójstwo i zmusiłem ją do wybierania pomiędzy publiczną hańbą, a cichym otruciem się! O nie, nie zasłużyła na taki los! A jeśli nawet, to ja również! W końcu kim ja byłem, żeby ją oceniać? Nikim lepszym od niej. Ukrywałem swoje brudy po jakiś norach, a nawet chciałem zabić własne dziecko. Co z tego, że nieślubne? Ważne, że własne. Udawałem niewiniątko przed tymi wszystkimi, których spotykałem w życiu. Zrozumiałem wreszcie, kim jestem. Wężem. O tak, byłem wężem. Jadowitym wężem, który to poślubił równie jadowitą żmiję. Takie węże jak my powinny trzymać się razem, nie ma innego wyjścia. Postanowiłem ocalić Heloizę i zabrać ją razem z Edwardkiem daleko stąd, gdzie nikt już nas nie znajdzie.
Wróciłem pędem do domu, ale było już za późno. Znalazłem martwą Heloizę, zaś w salonie martwego Edwarda. Heloiza otruła go, ponieważ uznała, że bez niej nie da sobie radę na tym świecie. Mały wąż odszedł wraz ze swoją matką, żmiją.
Gdy tak patrzyłem na to okrucieństwo losu, ktoś nagle dotknął mojego ramienia. Był to hrabia Monte Christo, ale przebrany za księdza Busoniego. Okazało się wówczas, że Abbe Busoni to była tylko jedna z licznych masek zakładanych przez tego tajemniczego człowieka. Przyszedł mi on oznajmić, że mój los jest karą, Boską pomstą za to, co zrobiłem dwadzieścia trzy lata temu Edmundowi Dantesowi. Wówczas pokazałem temu pseudo-hrabiemu dzieło jego pomsty i zapytałem, czy jest może usatysfakcjonowany. Chyba wywarło to na nim wrażenie. Chyba.
Tego samego dnia postradałem zmysły. Zabrano mnie do szpitala dla wariatów, w którym przebywam do dziś. Mój syn mnie odwiedza. Niedługo ponownie stanie przed sądem i tym razem na pewno dostanie karę śmierci. Zanim to jednak nastąpi, mamy nieco czasu dla siebie, podczas którego on opiekuje się mną. Chciałbym, aby mi wybaczył wszystko, co mu zrobiłem. Mam nadzieję, że tak się stanie. To ostatnia nadzieją, którą jeszcze żywię.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 2:32, 26 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 11:18, 26 Wrz 2020    Temat postu: Opowieść Opowieść Gerarda de Villeforta

Jeśli chodzi o Gerarda de Villeforta, to, że chciał ratować swojego ojca kosztem nawet biednego Edmunda, jestem nawet w pewien sposób zrozumieć, choć nie pochwalić.
Ten człowiek, grzebiąc własne nieślubne dziecko okazał się równie podły co szalony.
Wcale mi go nie żal ,ani trochę, ma to, na co sobie założył a kronikarz stylem dorównuje Dumasowi piszesz z taką niesamowitą lekkością.
Ciekawe co będzie dalej ?
Co jeszcze może odkryć śledztwo, jakich tajemnice jeszcze nie znamy ?
Która z masek hrabiego Monte Christo jest jego prawdziwą twarzą, a może wszystkie są prawdziwe i tworzą te jedną niezwykłą osobę, jedną z najbardziej tajemniczych i fascynujących w historii literatury.
Książka pamiętniki hrabiego miałam wrażenie nie pokazały go zbyt dobrze, były dość gorzkie i przygnębiające w swej wymowie, wiec liczę na to, że u Huberta będzie to bardziej subtelne i klarowne wszystko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:26, 27 Wrz 2020    Temat postu:

Całkowicie się z Tobą zgadzam. Łajdak był szalony w swojej chęci utrzymania dobrego imienia ZA WSZELKĄ CENĘ. Dlatego dostał to, na co sobie zasłużył. Cieszę się, że uważasz, iż mam styl Dumasa. To dla mnie prawdziwie przyjemny komplement Smile Możesz być pewna, że moja powieść jest dużo bardziej pozytywna, o czym sama się przekonasz, słodka Iwonko Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 3:09, 27 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XVII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

2 lipca 1855 r. c.d.
Gdy już skończyłem czytać rękopis, to byłem w kompletnym szoku. Wyznanie Villeforta wypadło mi z ręki, a ja sam osunąłem się w głąb fotela. Nigdy jeszcze nie czytałem czegoś tak nasączonego ogromną podłością, okrucieństwem, fałszem i obłudą. Autor tego rękopisu nawet wzbudził moje współczucie, nie mogę zaprzeczyć, jednak tylko częściowo, bowiem przede wszystkim poczułem do niego wstręt i obrzydzenie. Prokurator Gerard de Villefort był człowiek jak najbardziej ohydnym, podłym, dwulicowym oraz niegodziwym. Bez najmniejszych skrupułów skazał na dożywocie młodego, niewinnego człowieka, Edmunda Dantesa, tylko dlatego, aby ratować swoją karierę. Z tych samych powodów próbował zabić swoje nieślubne dziecko. Cóż za ohyda. Współczułem mu z powodu cierpienia jego rodziny, ale uważam, iż zasłużył na los, który go spotkał. Mógł on przecież ocalić córkę przed zamachami ze strony swej żony. A jednak wolał uniknąć skandalu niż ratować ukochane dziecko. Żałosny pokurcz.
Teraz już wiedziałem, dlaczego hrabia Monte Christo przyczynił się do upadku tych trzech kolosów Paryża. Danglars, Mondego, Villefort. Ci trzej ludzie na spółkę zniszczyli życie człowiekowi, który praktycznie nic złego im nie zrobił. Każdy miał inne powody, ale wszystkimi trzema kierowała tylko prywata oraz jak najniższe instynkty. Nic dziwnego, że hrabia Monte Christo chciał tych ludzi ukarać. Już sama przyzwoitość oraz umiłowanie sprawiedliwości wystarczyłoby dla stu takich hrabiów jak on, aby zniszczyć tych niegodziwców. Jeśli jednak wierzyć relacjom Danglarsa i Villeforta, to przede wszystkim przeważył tutaj fakt, że Monte Christo chciał pomścić biednego Edmunda Dantesa. Tak, właśnie to spowodowało upadek tych oto trzech gigantów zła. W pełni zasłużyli oni na swój los. Nie było mi ich ani trochę żal.
Wiedziałem już, co spowodowało przybycie hrabiego Monte Christo do Paryża, jak również jaki miało ono związek z upadkiem hrabiego Fernanda de Morcerfa, prokuratora Gerarda de Villeforta oraz barona Danglarsa. Moje pytania uzyskały już odpowiedzi. Misja ma była zakończona.
Ledwo jednak tak pomyślałem, a zaraz pojawiły się w mojej głowie nowe wątpliwości. Czyżbym rzeczywiście poznał odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania? Gdy się nad tym zastanowiłem, zrozumiałem coś bardzo ważnego. Myliłem się poważnie sądząc, że to koniec mojej misji. Nie każde moje pytanie znalazło odpowiedź. Wciąż nie miałem pojęcia, co (poza samym obrzydzeniem do czynów tych łajdaków) spowodowało, że hrabia de Monte Christo postanowił pomścić Edmunda Dantesa. I dlaczego właśnie jego? Co ten człowiek dla niego zrobił, że pann hrabia stał się jego mścicielem? Edmund Dantes i hrabia Monte Christo. Co łączy tych ludzi?
Musiałem więc rozpocząć na nowo swoje śledztwo dziennikarskie, ale wciąż istniało pytanie, dokąd mam się udać. Nie wiedziałem już, gdzie mam szukać śladu hrabiego. Przede mną była już tylko jedna wielka niewiadoma. I musiałem przez nią kroczyć, czy mi się to podobało, czy nie. A chodzenie po omacku nigdy nie było czymś bezpiecznym, w dodatku również to nie mój sposób działania. Musiałem wiedzieć, gdzie stawiać następne kroki.
Przypomniałem sobie wówczas, że mój drogi ojciec chrzestny mówił coś o Maksymilianie Morrelu. Mówił, iż ten człowiek znał hrabiego lepiej od wszystkich jego przyjaciół. W takim razie, to on powinien być następnym celem mojej wędrówki.

***

Wsiadłem do dorożki i udałem się nią do mojej redakcji. Tam Alfons de Beauchamp już na mnie czekał, wyraźnie zadowolony.
- I jak tam wyniki śledztwa? Co zebrałeś? - zapytał.
W odpowiedzi wręczyłem mu mój dziennik z notatkami. On zaś powoli otworzył go i z uśmiechem przejrzał dokładnie moje zapiski. Uśmiechnął się wówczas, po czym powiedział:
- Muszę ci powiedzieć, Jean, że odwaliłeś kawał dobrej roboty.
- Niestety, nie jest ona jeszcze zakończona - odpowiedziałem siadając naprzeciwko niego.
Moje słowa wyraźnie go zdumiały. Spojrzał na mnie i zapytał:
- To znaczy?
Pokręciłem się nieco nerwowo na krześle. Nie wiedziałem, czy mam powiedzieć szczerą prawdę memu ojcu chrzestnemu, ale jednak uważałem, że lepiej to zrobić niż okłamywać go. Szczerością można zawsze więcej zyskać aniżeli kłamstwem. Postawiłem więc w tej ruletce, którą to była moja rozmowa z nim, na szczerość i powiedziałem:
- Ojcze chrzestny, nie znam jeszcze odpowiedzi na pewne pytania.
Beauchamp popatrzył na mnie z lekką ironią.
- W takim razie czemu ich nie szukasz?
- Bo nie wiem, jak mam to zrobić.
- Jakże to?
- Moja ścieżka została zatarta.
- A konkretniej?
- Wszystkich ludzi, których mogłem przesłuchać, przesłuchałem. Teraz zaś błądzę po omacku z zawiązanymi oczami.
- Tak, to musi być bardzo irytujące - Beauchamp wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.
- Gorzej. Mam niekiedy ochotę palnąć sobie w łeb.
Mój ojciec chrzestny spojrzał na mnie z pobłażliwością, a także czymś na kształt ironii, malującej się na jego twarzy.
- Mam nadzieję, że kończysz tylko na samej chęci.
- Przestań, ja mówię poważnie. Nie wiem już, do kogo mam się teraz udać. Pomyślałem o Maksymilianie Morrelu, twoim przyjacielu. Podobno znał on hrabiego lepiej niż ktokolwiek inny w Paryżu.
Alfons złożył palce ze sobą, słuchając mnie uważnie. Zastanowił się przez chwilę.
- Owszem, to prawda. Spędzili oni ze sobą dużo czasu. Byli niemalże nierozłączni. Tak, to dobry wybór. On powinien sporo wiedzieć.
Ucieszyłem się, że mój tok myślenia jest odpowiedni. Oznaczało to, że zmierzam w odpowiednim kierunku, co oczywiście bardzo mnie cieszyło. Więc już zostaje tylko odwiedzić tego pana i go wypytać.
- Gdzie mieszka pan Morrel?
- Na Polach Elizejskich, ale to ci i tak niewiele pomoże.
Zdziwiły mnie jego słowa. Wiadomość o tym, gdzie mieszka ktoś, z kim powinienem się spotkać, nie może mi pomóc? Wydawało mi się to co najmniej absurdalne. Być może mój ojciec chrzestny żartował. Jeśli tak, to wyglądał niewiarygodnie poważnie.
- A to niby dlaczego? - zapytałem.
- Dlatego, że nie ma ich we Francji. Oboje z żoną wyjechali do Włoch. W domu nikogo nie ma.
- Aha... Rozumiem - zawiedziony opuściłem głowę - Zatem zostaje mi tylko jedno... Jechać do Włoch.
Alfons de Beauchamp popatrzył na mnie z uśmiechem i podziwem. Z całą pewnością właśnie takiej odpowiedzi ode mnie oczekiwał.
- Miałem nadzieję, że to właśnie powiesz, mój drogi chrześniaku.
Popatrzyłem na niego uradowany.
- A zatem mam twoje pozwolenie na wyjazd?
- Naturalnie, że tak - machnął beztrosko ręką - Jedź na tak długo, jak będzie to konieczne. Bylebyś zebrał wszystkie niezbędne ci informacje do napisania artykułu. Choć miło by było, gdyby nie trwało to cały rok.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Tyle raczej nie będzie to trwało, ale może się przedłużyć do miesiąca lub dwóch.
- W takim razie jedź na miesiąc lub nawet na dwa w poszukiwaniu informacji. Im ich będzie więcej, tym lepiej. Może nawet zamiast samego artykułu napiszesz również książkę o swojej podróży i wiadomościach, jakie zdobyłeś?
Musiałem przyznać, iż pomysł ten wydawał mi się co najmniej trafiony, a po jego krótkim rozważeniu, niesamowicie przypadł mi do gustu. Z tego też powodu, przyklasnąłem mu z radością.
- Idea ta mi się podoba. Nic tylko ją zrealizować.
- A więc zrealizuj ją. Masz miesiąc czasu. Może nawet dwa.
- To będzie najdłuższy urlop w moim życiu - zachichotałem.
- A kto tu mówi o urlopie? - Beauchamp popatrzył na mnie poważnym wzrokiem - Ty tam jedziesz pracować i dostaniesz za to pensję. Więc czemu mówisz o urlopie?
- Bo widzisz, ojcze chrzestny... Ja po prostu nie chcę, aby redakcja, w której pracuję odniosła przez mój wyjazd jakieś straty.
Beauchamp wciąż spoglądał na mnie z delikatną ironią.
- Chłopcze, twój wyjazd do Włoch jest jak najbardziej służbowy, zatem dostaniesz za niego należną ci od nas pensję. Gazeta nasza nie będzie w żaden sposób stratna, zapewniam cię.
Odetchnąłem z ulgą słysząc te słowa.
- A! Jeśli tak, to co innego! Uspokoiłeś mnie, ojcze chrzestny.
- Na tym polega moja praca. Ty się denerwujesz, a ja cię uspokajam.
Zaśmiałem się słysząc te słowa. Mój ojciec chrzestny chwilami potrafił być naprawdę zabawny. Musiał tylko tego mocno chcieć. A tak się złożyło, że chciał tego nader często. Stąd właśnie nieraz miałem okazję poznać jego dość zwariowane poczucie humoru, co też nawiasem mówiąc, było dla mnie samą przyjemnością, gdyż wolę ludzi wesołych niż ponurych.
- A zatem... - powiedziałem wstając z krzesła i ściskając mu dłoń - Do zobaczenia.
- Szczęśliwej podróży, młodzieńcze.
- Mam nadzieję, że taka będzie.
Po tych słowach ruszyłem w drogę.

10 lipca 1855 r.
Nie będę się tu rozpisywał nad szczegółami mojej wyprawy. Nie ma to bowiem najmniejszego nawet znaczenia dla całej mojej opowieści. I nie wniosła ona niczego nowego do prowadzonej przeze mnie sprawy.
Powiem więc jedynie tyle, że trwała ona kilka dni, a po ich upływie dotarłem do Włoch i zamieszkałem w tym samym hotelu, w którym swego czasu hrabia de Monte Christo poznał Alberta de Morcerf, Franza d’Epinay i ich kolegów. Nazwę tego hotelu dowiedziałem się od tego ostatniego nim wyjechałem. Zapisałem ją sobie i potem, gdy znalazłem się we Włoszech, natychmiast go odnalazłem. Właściciel hotelu, pan Pastrini, przyjął mnie z największymi honorami i obiecał mi umilić jak najwięcej czas, jaki spędzę w Rzymie.
Byłem zachwycony. Zamieszkałem w tym samym apartamencie, w którym mieszkał przed laty słynny hrabia Monte Christo, czyli obiekt moich poszukiwań. Czułem się niesamowicie. Jakby moje ciało i umysł opanowała jakaś wspaniała energia dodająca mi sił do dalszej walki o wiadomości. Ogarnęło mnie natchnienie, chęć szukania oraz zapisywania wszystkiego, czego się dowiem. Chęć dość typowa dla każdego zapalonego dziennikarza-publicysty.
Jednak muszę przyznać, że to natchnienie, jakie mnie wtedy ogarnęło, już pierwszego dnia mojego pobytu w Rzymie, musiało zacząć się dzielić mym sercem z pewnym innym uczuciem, które mnie również schwytało w silne kleszcze i wcale nie zamierzało mnie puścić.
Aby łatwiej zrozumieć całą sytuację opowiem teraz, jak to się wszystko zaczęło.

***

W chwili, w której to się zameldowałem w hotelu, usłyszałem, jak jakiś słodki kobiecy głosik poprosił delikatnie:
- Klucz do pokoju numer 7, proszę.
Odwróciłem się i wtedy ją zobaczyłem. Odwróciła się w tej samej chwili i nasze spojrzenia się spotkały.
To była dziewczyna w wieku około szesnastu, może siedemnastu lat. Miała piękne i spięte w kok włosy, koloru słońca w południe. Oczy barwy nieba w pogodzie, a usta tak słodkie jak maliny. Policzki lekko zaróżowione z delikatnymi piegami, które jednak były widoczne tylko z bliska.
Serce zatrzepotało mi niczym ptaszek złapany w sidła. Tak, właśnie w sidła. Takie same sidła, w jakie ja właśnie wpadłem, kiedy ją dostrzegłem. Ledwo ją ujrzałem, a już wiedziałem, że nie zdołam się już wydostać z tych sideł. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że ja wcale nie chciałem się wydostać z tych sideł. Wiedziałem, że jakiekolwiek ona sidła na mnie zastawi, to ja i tak w nich pozostanę.
Panienka, której spojrzenie zawładnęło moim sercem, uśmiechnęła się do mnie radośnie, prezentując przy tym całą swą kolekcję niezwykle białych ząbków, po czym odwróciła się powoli do jakieś starszej pani, która jej towarzyszyła (prawdopodobnie była to jej niania) i wreszcie obie ruszyły po schodach na górę. Choć zabrzmi to może głupio, to muszę się przyznać, że jeszcze długi czas wpatrywałem się w miejsce, w którym przed chwilą jeszcze ona stała. Portier musiał mnie szturchnąć, żebym się ocknął i ruszył do swojego pokoju, gdzie boy hotelu wniósł już moje bagaże.
Miałem przydzielony pokój numer 5. A więc blisko mnie znajdowały się apartamenty tej tajemniczej nieznajomej, która w tak niezwykły sposób wdarła się w moje serce i nie zamierzała z niego wyjść.
Z powodów jak najbardziej oczywistych nie mogłem skupić się na niczym innym jak na myśleniu o owej pięknej damie. Szczególne wrażenie wywarł na mnie jej dość orientalny strój. Dziewczyna ta miała bowiem na twarzy delikatną woalkę (z gatunku tych, które to tylko podkreślają piękność lica, zamiast je zakrywać), jej czoło natomiast zdobił diadem z prawdziwych diamentów. Szaty pochodziły niewątpliwie z okolic Grecji lub Turcji, choć skłaniałbym się ku tej pierwszej odpowiedzi. Tym bardziej taka osoba mnie zastanowiła.
Przypomniało mi się, jak Franz d’Epinay opowiadał mi, że hrabiemu Monte Christo towarzyszyła jakaś grecka niewolnica, którą wszak traktował bardziej jak kochankę niż służkę. Nie wiedzieć czemu ten szczegół wrócił do mej pamięci. To interesujące. Najpierw hrabia Monte Christo przybywa do tego hotelu z piękną Greczynką, a teraz ja zamieszkuję w tym samym hotelu i kogo w nim spotykam? Grecką dziewczynę. Przypadek?

***

Ponieważ z powodu moich myśli wciąż krążących wokół tajemniczej nieznajomej nie mogłem zająć się swoją pracą, że nie wspomnę o tym, iż i tak nie posiadałem żadnych wiadomości, aby ją kontynuować, zszedłem na dół do restauracji, aby zjeść obiad. Dania tu były jak najbardziej wykwintne i warte ceny, jaką za nie żądali. Ponieważ moje fundusze nie były zbyt skromne, ale też nie na tyle potężne, aby pozwolić sobie na wszelkie zbytki, musiałem zadowolić się tym, na co było mnie stać. Zamówiłem więc sobie coś wykwintnego, ale jednak ani za drogiego, ani zbyt taniego. Coś, co jeść uchodzi szlachcicowi.
W restauracji ponownie spotkałem moją uroczą Greczynkę. Siedziała przy stoliku i najspokojniej w świecie jadła obiad w towarzystwie swojej niani, również ubranej w orientalny strój. Jadłem i co chwila zerkałem na te panie, które najwyraźniej mnie nie dostrzegły, za co byłem Bogu wdzięczny, gdyż inaczej z pewnością bym wzbudził ich zdumienie tym, że grzebię widelcem w talerzu od kwadransa i nic nie jem.
Dziewczyna ta coraz bardziej mi się podobała. Zwłaszcza jej śmiech. Miał on w sobie coś niesamowitego, coś tak pięknego i cudownego, że aż trudno to nazwać słowami z ludzkiego słownika. Przypominał mi on nieco dźwięk dzwonu bijącego na oznajmienie wszystkich godziny 12:00. Taki słodki, subtelny, uroczy śmiech pełen radości, niewinności i chęci życia. Nie było w nim ani nutki fałszu czy zakłamania. Widocznie dziewczyna po raz pierwszy wychodziła na świat i niewiele o nim jeszcze wiedziała. Na łzy mi się zbierało, gdy tylko pomyślałem, jak straszne ją czeka rozczarowanie tym światem, kiedy lepiej go pozna. Gdybym tylko mógł, oszczędziłbym jej tego. Niestety, tak się nie dało zrobić. Choć należało zwrócić uwagę na to, iż życie w niewiedzy nie zawsze jest czymś pożytecznym dla człowieka, a tak właściwie, to chyba nigdy. Może więc nie warto się wtrącać?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 3:13, 27 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 8:55, 27 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Chyba Kronikarz wpadł jakby to powiedział Diego w pułapkę. W pułapkę miłości.
Czy tajemnicza nieznajoma przybliży go do hrabiego ?
Kronikarz jeszcze nie wie, że hrabia i Edmund Dante s to jedna i ta sama osoba.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 5, 6, 7 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 6 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin