Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 2:13, 28 Wrz 2020    Temat postu:

Owszem, nasz drogi śledczy wpadł. Tylko co wyjdzie z tego uczucia i czy nie przeszkodzi mu ono w poszukiwaniach? Dowiemy się tego Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 1:55, 29 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XVIII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

13 lipca 1855 r.
Boże w niebiosach. Poznałem ją. Nareszcie ją poznałem! Tak bardzo chciałem to zrobić, ale nie wiedziałem, w jaki sposób. Jak podejść do tej pięknej młodej panny i spróbować się z nią porozumieć, poznać ją lepiej? Bardzo tego chciałem, jednakże czułem, że moje dobre maniery połączone z panującymi na tym świecie zasadami nie pozwalają mi na to. Dlatego też cierpiałem w milczeniu przez te kilka dni od chwili, w której zjawiłem się w hotelu i zobaczyłem ją po raz pierwszy.
Nie pisałem przez kilka dni, gdyż w ich ciągu nie zdarzyło się nic, co by było godne uwiecznienia w moich dziennikach, jak i również nie udało mi się odnaleźć Maksymiliana Morrela. Pan Pastrini powiedział mi jedynie, że pan Morrel i jego żona byli w tym hotelu, jednak na dzień przed moim przybyciem opuścili go. Co zatem idzie, spóźniłem się. W dodatku też nie wiedziałem, dokąd mam się udać. Nikt nie wiedział, gdzie można znaleźć pana Morrela. Próbowałem go szukać po wszystkich możliwych hotelach, ale niestety w żadnym nie odniosłem zwycięstwa. Wyglądało zatem na to, że najprawdopodobniej w ogóle go już nie ma w Rzymie. Prawdopodobnie więc zostało mi teraz jedynie pogodzić się z porażką i poszukać Morrela gdzie indziej. Tylko pytanie, gdzie? Nie wpadłem na żaden trop. A bez tego nie mogłem go szukać. Ciężkie bywa niekiedy życie dziennikarza.
Poprzedniego wieczoru jednak wydarzyło się pewne niezwykłe wydarzenie, które pozwoliło mi na jakiś czas chociaż zapomnieć o tym, jak bezowocne były moje dotychczasowe poszukiwania.
Wieczór tego dnia, w którym to później dane mi było doznać jakże niezwykle rozkosznej osłody w moich katuszach, spędziłem sam w swoim pokoju. Moje myśli krążyły głównie wokół pięknej panny w orientalnych szatach. Opanowała ona dogłębnie mój umysł i nie miała najmniejszego zamiaru z niego wychodzić. Zresztą prawdę mówiąc nawet bym tego nie chciał. Zbyt mocno pokochało ją moje serce. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że ledwo tę pannę znam i prawdopodobnie miłość ta nie ma najmniejszej szansy na spełnienie. Przecież ta dziewczyna, to najprawdopodobniej jakaś arystokratka z niezwykle wysokiego rodu, być może nawet sama księżniczka. A przecież księżniczki nie wychodzą za żebraków. Co prawda ja nie jestem żebrakiem i również pochodzę z bardzo dobrej rodziny, ale chyba nie na tyle dobrej, abym mógł swobodnie starać się o rękę tej pięknej nieznajomej. Z tego właśnie względu doszedłem do wniosku, że mogę się pożegnać z ewentualnymi planami na przyszłość. Planami z piękną i orientalną księżniczką jako moją żoną w roli głównej.
Gdy tak siedziałem pogrążony we własnych myślach, usłyszałem nagle jakiś krzyk, a po chwili on się powtórzył, ale był o wiele głośniejszy. Bez najmniejszej wątpliwości był to krzyk kobiety i to młodej. Dobiegł on mych uszu z korytarza hotelu. Szybko wysnułem z tej sytuacji odpowiednie wnioski. Najwyraźniej jakaś dama w opresji wzywała pomocy. Porządny mężczyzna zaś powinien natychmiast pospieszyć jej z pomocą. Tak też i ja wówczas uczyniłem. Być może nie jestem najszlachetniejszym człowiekiem na świecie, jednak nie mogłem przecież siedzieć spokojnie, gdy w pobliżu jakaś niewiasta wzywała pomocy. Musiałem zareagować.
Zerwałem się więc ze swojego miejsca i wybiegłem z pokoju na korytarz. To zaś, co dostrzegłem, było wręcz przerażające. Piękna grecka dama, która kilka dni wcześniej tak podbiła moje serce, szarpała się właśnie z dwoma mężczyznami, którzy nie mieli wobec niej dobrych zamiarów. Jej opiekunka próbowała ją bronić, ale otrzymała silny cios w czoło pięścią i nieprzytomna osunęła się po ścianie na sam dół.
Podbiegłem szybko do jednego z oprawców, który właśnie dotykał w obleśny sposób piękną Greczynkę i próbował ją pocałować. Oderwałem go dziko od niej i zadałem mu silny cios. Kiedy upadł na podłogę, zaraz złapałem drugiego, który przytrzymywał Greczynkę za ręce i przyciskał ją do ściany. Dostał ode mnie silny cios w brzuch, po czym uderzyłem go w głowę. W tej samej chwili pozbierał się z podłogi pierwszy napastnik, jednakże dosyć szybko ponownie go powaliłem na ziemię. W końcu obaj napastnicy mieli dość i szybko uciekli z miejsca napaści wlekąc się po podłodze niczym karaluchy, a w dodatku mrucząc pod nosem jakieś (na szczęście) niezrozumiałe dla mnie przekleństwa. Nie zwracałem na nich jednak większej uwagi. Już i tak nie mogli zaszkodzić.
Podbiegłem do pięknej nieznajomej i podałem jej dłoń.
- Nic się pani nie stało? - zapytałem.
Greczynka popatrzyła na mnie dziwnym spojrzeniem, jakby właśnie ujrzała swego anioła stróża lub też rycerza w lśniącej zbroi. Uśmiechnęła się do mnie i delikatnie ujęła moją dłoń.
- Nie... Wszystko dobrze... Dzięki panu.
Boże, jak ona pięknie się uśmiechała. A jej głosik był jeszcze cudowniejszy. Nie umiem go odpowiednio opisać. Wydaje mi się, że nie ma w żadnym języku ludzkim odpowiednich słów na odpowiednie określenie tego boskiego, słowiczego trelu, jaki ona z siebie wydobywała, ta słodka ptaszyna. Każde słowo wylatywało z jej słodkiego gardełka niczym dźwięk skrzypiec, po których strunach poruszał się mały smyczek trzymany przez niezwykle wprawną rękę. To chyba nazbyt słabe porównanie, ale cóż... Jestem tylko skromnym dziennikarzem. Nie posiadam więc poetyckiego daru splatania słów w odpowiednie zdania. Dlatego też muszę się zadowolić tym, co potrafię.
Greczynka patrzyła na mnie swoimi boskimi, pięknymi, niebieskimi oczyma. Jej złociste loki były rozpuszczone, tworząc niesamowity wodospad włosów, przy którym moje serce zabiło szybko niczym młot kowalski Hefajstosa, którym słynny bóg ognia wykuwał zbroję dla Achillesa. Wydawało mi się, że zaraz wyskoczy ono z mej piersi. W tej chwili czułem, że jestem gotowy pójść za tą kobietą na koniec świata, byleby tylko obdarzała mnie ona już zawsze takim, jak teraz uśmiechem. Byleby dalej patrzyła na mnie swoimi oczami koloru nieba i poruszała głową tak, żeby wprawiała w ruch swoje rozpuszczone złote włosy.
Czy się zakochałem? Nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Ale czy ona we mnie się zakochała? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi.
- Cieszę się, że usłyszałem pani krzyk - powiedziałem, chociaż czułem, jak bardzo głupio musiały zabrzmieć moje słowa - Gdyby nie to, że owo bezeceństwo stało się w pobliżu mego pokoju... Strach pomyśleć, jak to się mogło skończyć. Ale czego ci mężczyźni chcieli od pani?
Nieznajoma uśmiechnęła się do mnie lekko, po czym odpowiedziała:
- Tak trudno się tego domyślić, proszę pana?
Poczułem się wówczas jakoś tak dziwnie. Tak jakbym był winien wszystkich zbrodni popełnionych przez mężczyzn na całym świecie. Czułem się tak, jakby ta panienka swoim pytaniem oskarżała mnie jako mężczyznę o wszystko, co tylko złego dopuścili się przedstawiciele mojej płci. Było to oczywiście, w moich oczach jawną niesprawiedliwością, jednak nie umiałem powiedzieć nic innego jak tylko przeprosić za to, o co mnie oskarżała.
- Przepraszam - wymruczałem ponuro.
Księżniczka uśmiechnęła się do mnie radośnie. Miała niesamowicie śliczne białe ząbki.
- Spokojnie, proszę pana. Przecież to nie pana wina. Pan mnie przecież ocalił. A oni byli pijani. Ja zaś... No cóż... Mogę się podobać mężczyznom, a więc... Sam pan rozumie.
„Zbytek skromności”, pomyślałem w duchu. Ona tylko „może się” podobać mężczyznom? Cóż to za skromność. Ja w życiu nie widziałem piękniejszej kobiety. Chociaż może to i lepiej, że nie wynosiła się ponad innych ludzi. Wolałbym, aby wybranka mego serca okazała się być kobietą skromną niż próżną.
- No cóż... Mieliśmy oboje wiele szczęście. Pani, że zaatakowali ją w pobliżu mego pokoju. A ja, że to usłyszałem na czas.
- To prawda, zjawił się pan w odpowiedniej chwili... O Boże! Moja niania!
Moja księżniczka dopiero wówczas przypomniała sobie właśnie o swej niani, która leżała nieprzytomna w kącie korytarza. Najwyraźniej wcześniej pochłonięta miłą rozmową ze mną zapomniała o niej. Ja też nie jestem bez winy. Przyznaję to z całą, możliwą szczerością.
Podbiegliśmy oboje do niani i pomogliśmy jej się podnieść z podłogi. Szybko zabraliśmy ją do jej pokoju i położyliśmy na kanapie. Mamrotała coś do swojej wychowanicy w języku mi nieznanym, prawdopodobnie po grecku. Księżniczka poprosiła mnie o to, abym szybko podał niani kieliszek wina na wzmocnienie. Zrobiłem to, po czym ostrożnie obejrzałem głowę kobiety. Na cała szczęście ta niebezpieczna dla niej przygoda skończyła się tylko na guzie. Lekarz nie był więc tu potrzebny. Dzięki Bogu, gdyż mogliśmy być dzięki temu z piękną księżniczką sam na sam. A tego najbardziej w tej chwili potrzebowałem. Jej bliskości. Jej cudownego spojrzenia, uśmiechu, głosiku...
Nieznajoma podziękowała mi za pomóc, po czym porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a następnie oznajmiła mi, że chce spać. Dlatego też pożegnaliśmy się i udałem się do swojego pokoju, choć przedtem odebrałem od niej zaproszenie na rozmowę następnego dnia. Czyli dziś. Nie mogę się już tego spotkania doczekać. Mam nadzieję, że to będzie niesamowicie przyjemne spotkanie.

***

Jestem tuż po rozmowie z Martą. Dlatego też chcę ją jak najszybciej spisać, dopóki pozostaje ona świeża w mojej głowie. Mam nadzieję, że nie zapomnę żadnego, ważnego szczegółu.
Marta zaprosiła mnie przez jedną ze służek do swojego pokoju na poufną rozmowę. Przyznam się, że było to dla mnie zaskakujące. Młode panienki zwykle się tak nie zachowywały. Mimo wszystko jednak w tym oto zaproszeniu było coś niezwykłego. Coś, czemu jakoś nie potrafiłem się oprzeć. Dlatego skorzystałem z zaproszenia i poszedłem do jej pokoju. Czekała już na mnie. Wstała z fotela, który zajmowała, po czym podała mi swoją dłoń do ucałowania, a ja tę oto prześliczną rączkę ucałowałem.
- Witam mojego wczorajszego obrońcę.
Zaśmiałem się do niej delikatnie i zarumieniłem.
- Właściwie, to ja nie chcę wynosić pod niebiosa swoich zasług. To, co ja wczoraj zrobiłem, zrobiłby każdy na moim miejscu.
- Ale na pana miejscu był tylko pan, nikt inny. Więc zasługuje pan na wszelkie względy, proszę pana. Chciałabym z panem pomówić.
Spojrzała na służki, które natychmiast wyszły z pokoju. Zostaliśmy więc sami we dwoje. Nieznajoma poprosiła mnie, abym usiadł, wskazując mi swoją słodką rączką jeden z dwóch foteli stojących na środku pokoju. Posłuchałem jej prośby i usiadłem w nim. Naprzeciwko mnie usiadła zaś sama księżniczka i wpatrywała się we mnie swoimi błękitnymi oczyma, w których tonąłem niczym w falach oceanu. Jednocześnie śledziłem każdy ruch jej głowy, a co za tym idzie, falowanie jej jakże pięknych blond włosów.
W tej samej chwili, gdy się tak na nią patrzyłem, poczułem się niesamowitym głupcem. Rozmyślałem o jej przepięknych włosach oraz równie pięknych oczach, a jednocześnie nawet nie zapytałem o jej imię. O tak, to było naprawdę naiwne z mojej strony. Należało jak najszybciej to naprawić.
Nasze spojrzenia po raz kolejny się spotkały. Wiedziałem doskonale, że to jest najlepsza chwila na zadanie tego jakże ważnego pytania w życiu chyba każdego mężczyzny, kiedy spotyka on na swojej drodze wspaniałą kobietę. A ponieważ ta chwila nadeszła, nie mogłem jej zmarnować.
- Przepraszam. Wiem, że to głupie, ale jeszcze nie znam pani imienia.
Zachichotała wesoło słysząc moje słowa.
O Boże, jaki ona ma cudny śmiech. Tak oszałamiający w swojej urzekającej prostocie, słodkości i delikatności. Czułem, jak się niemalże rozpływam pod jego wpływem. Zaśmiałem się delikatnie.
Moja nieznajoma uśmiechnęła się i odpowiedziała na moje pytanie:
- Jestem Marta de Gojeuxla. Księżniczka. A pan?
- Jean Chroniqueur, dziennikarz. Oczywiście „Chroniqueur” to jest tylko mój pseudonim artystyczny. Naprawdę nazywam się Jean du La Puff.
- Szlachcic?
- W rzeczy samej.
- Szlachcic zajmuje się dziennikarstwem? Dość niezwykłe.
- W dzisiejszych czasach szlachcic para się również polityką, co jest moim zdaniem bardziej hańbiące aniżeli dziennikarstwo. Ale co poradzić? Pieniądze nam same nie spadną z nieba niczym manna.
Księżniczka Marta zaśmiała się lekko pod wpływem moich słów, po czym zapytała:
- Czy podoba się panu pana praca, panie Chroniqueur?
Uśmiechnąłem się delikatnie do niej.
- Owszem, nie inaczej. Jestem nią bardzo usatysfakcjonowany.
- A czy pańscy pracodawcy są z pana usatysfakcjonowani?
- Mniemam, że tak. Aczkolwiek mogę się w tej kwestii mylić.
Marta uśmiechnęła się do mnie ponownie.
- Jest pan, jak widzę, człowiekiem skromnym?
- Staram się takim być, szanowna pani - odpowiedziałem jej, również mając uśmiech na twarzy - Ale obawiam się, że nie zawsze mi to wychodzi.
Po raz kolejny obdarzyła mnie tym swoim jakże oszałamiającym uśmiechem. Myślałem, że pod jego wpływem roztopię się niczym lody czekoladowe na słońcu. Jednak tak się nie stało. Na szczęście.
- A więc? - zapytała po chwili.
- Nie rozumiem - odpowiedziałem zdumiony.
Nie wiedziałem bowiem, co ona ma na myśli.
- Uratował mi pan życie. Nie musiał pan, ale pan to zrobił. Wydaje mi się więc, że powinniśmy teraz zawrzeć znajomość i wspólnie spędzać czas, jak to się zwykle dzieje w książkach, które czytam.
- Rozumiem - zaśmiałem się delikatnie - Też na to liczę, ale obawiam się, że...
- Że co?
- Że za mało się znamy, aby rozpocząć taki etap życia...
Zaśmiała się wesoło.
- Pan mnie rozśmiesza, mój drogi panie Chroniqueur. Przecież właśnie po to ludzie zaczynają spędzać ze sobą czas. Żeby się poznać, nieprawdaż?
Nie można było temu twierdzeniu odmówić sensu. Zgodziłem się więc z nią.
- No właśnie. Sam pan zatem widzi, że najlepsza metoda działania, jaką teraz my możemy wybrać, to zaznajomienie się ze sobą.
- Cóż... Ja na to, jak na lato.
Marta ponownie się do mnie uśmiechnęła, po czym kontynuowała ona swoją myśl.
- Tym lepiej. A proszę mi powiedzieć... Z pańskiego nazwiska wnoszę, że jest pan Francuzem... Tak jak i ja... Choć prawdę mówiąc ja jestem Francuzką tylko w połowie, gdyż w drugiej połowie jestem Greczynką, jak pan sam zapewne zdążył to zauważyć.
Trudno było tego nie zauważyć. Jej ubiór, służba, zachowanie, jak i karnacja wskazywały, że moja nowa znajoma to Greczynka czystej krwi. Wszakże okazało się, iż jest nią tylko w połowie, gdyż w drugiej jest moją rodaczką. To dodawało smaczku całej tej sprawie. Aż uśmiechnąłem się lekko do własnych myśli. A zatem byliśmy rodakami. W pewnym sensie. No cóż... Góra z górą ponoć się nie zejdzie, a Francuz z Francuzem zawsze.
- Czy wolno wiedzieć, co panią sprowadziło do Rzymu? - zapytałem - Czy może jest to jakaś szczególnie ważna tajemnica, której pod karą śmierci nie może mi pani zdradzić?
Zaśmiała się po raz kolejny i wtedy pomyślałem przez chwilę, że być może robi to specjalnie, by mnie skusić lub zahipnotyzować. Jeśli tak, to jej się to udało, gdyż już w tej chwili byłem pod wielkim wpływem jej uroku. Dalsza hipnoza była zatem zbędna i gdyby chciała mnie do czegoś zmusić, zgodziłbym się na to bez najmniejszego wahania. Czułem w tamtej chwili, że jestem dla niej gotowy zrobić wszystko. Nawet dać się poćwiartować na drobne kawałki. A wszystko po to, żeby znów ujrzeć jej słodki uśmiech.
- Ależ to nie jest żadna tajemnica, drogi panie Chroniqueur - odpowiedziała radośnie - Jestem tu na wakacjach. Rodzice pozwolili mi wreszcie wyruszyć bez nich w tę podróż. Dotąd ciągle musiałam wszędzie podróżować z nimi. Nie umie pan sobie nawet wyobrazić, jakie to było denerwujące.
Tym razem to ja się zaśmiałem.
- Wydaje mi się, że jednak mogę to sobie wyobrazić.
- Doprawdy? Och, to wprost niesamowite! - odpowiedziała z nieskrywanym entuzjazmem - A zatem rozumie pan mnie i moje uczucia w tym względzie?
- Owszem, rozumiem. Ciągłe kontrolowanie każdego naszego ruchu...
- Ciągłe mówienie, co ma się robić i jak...
- Wieczne narzekanie, że źle się zachowuję...
- Wieczne zwracanie mi na wszystko uwagi...
- Taka sytuacja jest bardzo...
- Uciążliwa, nieprawdaż?
- Właśnie tak. Nie inaczej.
Marta obdarzyła mnie kolejnym uśmiechem. A ja, gdybym nie siedział teraz w fotelu, to chyba bym zemdlał pod jego wpływem.
- A co pana sprowadza do Rzymu? Może mi pan to powiedzieć, czy to jest to może jakaś niezwykle ważna tajemnica?
Teraz to ja się zaśmiałem.
- Nie jest to wcale żadna tajemnica i mogę powiedzieć to pani bez żadnego problemu. Jestem tu w bardzo ważnej dla mnie misji. Dziennikarskiej misji.
- O! To interesujące. Wolno wiedzieć, jaka to misja?
- Zbieram informacje na temat pewnego człowieka znanego w całym świecie jako hrabia Monte Christo.
Ledwie to powiedziałem, a panna Marta spojrzała na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. Przez chwilę nawet odniosłem wrażenie, że to nazwisko jej coś mówi. To wrażenie szybko jednak zanikło.
- A czemuż to pańska redakcja zajmuje się panem de Monte Christo?
Uznałem, że to żadna tajemnica, dlatego opowiedziałem jej motywacje moje i mojej gazety. Słuchała moich słów bardzo uważnie i z wielkim zainteresowaniem. Jak widać opowieść moja była niesamowicie wciągająca. Albo po prostu miałem dar opowiadania. A być może nawet jedno i drugie. Osobiście mam nadzieję, że ta trzecia możliwość jest prawdziwa.
- I liczy pan, że w tym miejscu znajdzie pan jakieś informacje o tym panu?
- Owszem. Są tutaj na pewno ludzie, którzy znali hrabiego osobiście. Mogą mi więc o nim dużo powiedzieć. O ile oczywiście ich znajdę, na co na razie się niestety nie zanosi.
- A czy wie pan chociaż, kogo należy mu szukać?
- Owszem. Szukam pana Morrela z małżonką.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie radośnie.
- A zatem pan ich szuka? To cudownie. Zatem będziemy szukać ich razem.
Zdziwiły mnie nieco jej słowa.
- Razem?
Marta zachichotała delikatnie.
- Chyba nie odmówi mi pan tej drobnej przyjemności pomagania sobie w tej jakże ciekawej misji?
Widać było, że aż się paliła do pomagania mi w tej sprawie. Musiałem jednak postawić sprawę jasno.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby pani towarzyszyła mi w tej misji lecz obawiam się, że ta misja może zająć trochę czasu.
- Spodziewam się tego i jestem temu rada.
- Może być nawet nieco ryzykowna.
- Tym lepiej. Bez dreszczyku emocji to żadna przygoda.
Zaśmiałem się do niej delikatnie, gdy to powiedziała. Widać, że nic nie było jej w stanie zniechęcić. Zyskała tym w moich oczach. Cieszyłem się bardzo na o tym, że będziemy mogli spędzić razem czas szukając wszelkich informacji na temat hrabiego Monte Christo.
- Więc na pewno chce pani mi towarzyszyć w moich poszukiwaniach?
- Jak najbardziej.
Uśmiechnęliśmy się oboje do siebie.
- A zatem witam na pokładzie, droga panno Marto. A raczej, Wasza Wysokość.
- Och, proszę. Tylko bez takich jakże głupich tytułów. Nie warto się nimi tutaj przejmować. Poza tym... Mówmy sobie po imieniu.
Jej bezpośredniość była nieco krępująca, jednak, muszę przyznać, że również i podniecająca. Nieco mnie ona zdziwiła, niezbyt bowiem pasowała do panienki z dobrego domu, a już zwłaszcza księżniczki. Jednak im bardziej była ludzka tym milsza. Dlatego też kiedy wyciągnęła rękę w moją stronę z radością podałem jej swoją, choć z lekkim zdziwieniem. Było to jednak jak najbardziej miłe zdziwienie.
- Marta.
- Jean.
- A zatem będziemy już na stałe na „ty”?
- Jeśli tylko pani... pardon... Jeśli tylko chcesz.
- Ja bardzo tego chcę.
- W takim razie ja również.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 2:01, 29 Wrz 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 8:12, 29 Wrz 2020    Temat postu: Rozdział XVIII Dzienniki Jeana Chroniqueura

Bardzo interesująca się rozwija ta nowa znajomość.
Nie ufam tej dziewczynie, to całe ich spotkanie wygląda na wyreżyserowane.
Może mnie ona czymś pozytywny zaskoczy ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 2:03, 30 Wrz 2020    Temat postu:

Owszem, dość interesująco, biorąc pod uwagę to, że to XIX wiek i wtedy ludzie przeciwnej płci nie zawierali tak łatwo ze sobą znajomość jak dzisiaj Smile Mówisz, że ich spotkanie wygląda na wyreżyserowane? Bardzo ciekawe wnioski. Powiem Ci, że byłby z Ciebie niezgorszy detektyw, słodka senorita Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 3:18, 30 Wrz 2020    Temat postu:



Rozdział XIX

Dzienniki Jeana Chroniquera

13 lipca 1855 r. c.d.
Jeszcze tego samego dnia ja i panna Marta spotkaliśmy się w hotelowej restauracji, gdzie zjedliśmy wspólnie obiad. Nie skłamię, jeśli powiem, że to był najcudowniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem w całym swoim życiu. A był on tak cudowny nie dlatego, że potrawy były smakowite, lecz dlatego, że miałem tak doskonałe towarzystwo. Marta okazała się być osobą niezwykle miłą oraz sympatyczną. Nie tylko łamała nudne dla nas obojga konwenanse, zabraniające młodym panienkom rozmawiania sam na sam z mężczyznami, zapraszania ich gdziekolwiek itd, ale też potrafiła doskonale prowadzić ze mną konwersację. Podczas obiadu opowiadała mi ona wesołe historie, co jakiś czas się śmiejąc i ukazując przy tym te swoje słodziutkie, białe perełki. W dodatku sam jej głos był dla mnie niczym smak lepkiego miodu rozpływającego się słodko po moim sercu. Zdawało mi się chwilami, że wszystkie głosy wokół nas zniknęły, ponieważ momentami słyszałem tylko dźwięk jej głosu i słowa, które wypowiada. Byłem totalnie zauroczony.
Wpatrywałem się w moją towarzyszkę i słuchałem uważnie tego, co do mnie mówiła. Sam także odrobinkę mówiłem, jednak zdecydowanie bardziej wolałem słuchać tego, co ona mówi do mnie, niż samemu się wypowiadać. Ostatecznie ten piękny dźwięk jej głosu był niemalże jak jakieś boskie trąby i doprowadzał mnie do prawdziwego szaleństwa. W każdej chwili, gdy jej słuchałem, czułem się wręcz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i nie zamieniłbym się z nikim innym na całym świecie. Wiedziałem to i napawało mnie to prawdziwą dumą.
Nie muszę tu chyba wyjaśniać, że zakochałem się w przepięknej pannie Marcie. Takie tłumaczenie byłoby z całą pewnością bezcelowe i nie miałoby sensu, bowiem ty, który właśnie czytasz moje słowa, na pewno doskonale sam zdajesz sobie sprawę z moich uczuć i jakie im przyświecały idee. W głowie planowałem już wspólną przyszłość z tą jakże cudowną kobietą. Nie obchodziło mnie to, że nie pasowałem do niej pod względem urodzenia czy majątku, jak również w żadnym razie nie przejmowałem się w ogóle tym, że praktycznie nic o mej wybrance nie wiem. To wszystko zdawało mi się być zupełnie nic nieznaczącymi przeszkodami, które prawdziwa miłość zdolna jest pokonać bez trudu. Wszelki rozsądek wywietrzał mi wówczas z głowy. Zamiast tego serce przejęło nade mną kontrolę i gdyby tak moja wybranka musiałaby nagle wyjechać, to chyba bym postradał zmysły z rozpaczy. Tak mocno ją pokochałem. Była to bowiem miłość, którą to przeżywają jedynie bohaterowie romansów, ci sami, których losy dotychczas nieraz bezlitośnie wyszydzałem za ich naiwność oraz bezdenną głupotę w miłości, a których teraz rozumiałem lepiej niż ktokolwiek inny. Albowiem tylko ten, który się zakocha, może zrozumieć w pełni ogrom tego uczucia, jakim jest miłość i nawet jeśli wydaje się być pozbawiona sensu, to jednak musi ona trwać w sercu zakochanego, ponieważ na tym właśnie polega jej moc, że trwa i trwa bez względu na wszystko.
Pogrążony we własnych myślach oraz w zachwycie nad głosem mojej towarzyszki nie zauważyłem nawet, że przestaję odpowiadać na jej pytania. Marta dostrzegła to jednak i spojrzała na mnie uważnie, delikatnie dotykając swoją cudną dłonią mojego czoła.
- Czy wszystko w porządku, Jean? - zapytała mnie z prawdziwą troską.
Zorientowałem się wówczas, że zamyśliłem się przez chwilę na tyle mocno, iż straciłem poczucie rzeczywistości i jako taki musiałem wydawać się bardzo przerażający mojej słodkiej towarzyszce. Bardzo szybko zatem ją uspokoiłem, wyjaśniając, że nic się nie stało i przyczyną mego zachowania jest po prostu zwyczajne zamyślenie. Ona jednak nie zadowoliła się wcale tą odpowiedzią i bardzo chciała wiedzieć, co też wywołało we mnie ten jakże zdumiewający brak kontaktu z rzeczywistością. Zarumieniłem się wówczas i przestraszyłem jednocześnie. W końcu nie mogłem jej powiedzieć, że nie znając jej wcale, zakochałem się w niej. Toż to by dopiero był powód do żartów. Marta, z całą pewnością osoba bardzo racjonalna, wyśmiałaby takie uczucie, natomiast ja sam poczułbym, iż serce rozlatuje mi się na milion kawałków, czego to nie zniósłbym za nic w świecie. Dlatego wolałem jej powiedzieć coś, co może nie było prawdą, ale zabrzmi w miarę racjonalnie.
- Widzisz... Zastanawiałem się nad tym, gdzie teraz możemy znaleźć następnych informatorów. Znaczy się państwa Morrel.
Marta zaśmiała się wówczas swoim dźwięcznym śmiechem i pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Bądź spokojny, mój drogi. Na pewno ich tu odnajdziemy. Wystarczy tylko odpowiednio rozpocząć poszukiwania.
- Tylko, że ja ich szukałem chyba we wszystkich hotelach w Rzymie i nigdzie ich nie ma.
- Może źle szukałeś? Zresztą we dwoje szuka się raźniej.
- Masz rację. Dwoje łatwiej znajdzie to, czego szuka aniżeli jeden.
- No właśnie. A ja i tak nie mam tu żadnych planów do zrealizowania. Mogę zatem śmiało pomóc ci zrealizować twoje. Poszukajmy Morrelów we dwoje.
- Racja, Marto. Spróbujmy. Może nam się uda.
I spróbowaliśmy.

***

Po obiedzie udaliśmy się więc z Martą do powozu i ruszyliśmy szukać Morrelów. Odwiedziliśmy razem hotele, które przedtem sam przeszukałem. Miałem nadzieję, że może towarzystwo Marty pomoże mi odnieść sukces. Niestety, nasze poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów i wciąż znajdowaliśmy się w punkcie wyjścia.
Zawiedziony usiadłem w powozie obok Marty.
- Och, Boże drogi! - zawołałem zrozpaczony - Tyle poszukiwań na nic. Zwiedziliśmy chyba wszystkie hotele w tym całym zakichanym Rzymie i co?! Tylko po to, aby się dowiedzieć, że ci szanowni państwo owszem i byli w Wiecznym Mieście, jednak niedawno z niego wynieśli i to nie wiadomo gdzie. Czas zmarnowany. A moje poszukiwania...
- Ekhem - Marta nieznacznie chrząknęła.
Uśmiechnąłem się do niej lekko zawstydzony.
- Pardon... „Nasze” poszukiwania spełzły na niczym. I niby jak ja mam teraz znaleźć więcej informacji na temat tego całego hrabiego de Monte Christo? Śledztwo utkwiło w martwym punkcie. Nie wiemy nawet, w którą stronę mamy ruszyć. Ech, spójrzmy prawdzie w oczy. Dałem plamę. Jestem żałosnym dziennikarzem, taka jest prawda.
Ledwo wypowiedziałem nazwisko pana Monte Christo, a zauważyłem, że nasz woźnica popatrzył na mnie i na Martę w dość dziwaczny sposób. Przyznam się jednak, że nie wzbudziło to we mnie najmniejszych podejrzeń. Nawet wtedy, kiedy kiwnął on głową w taki sposób, jakby dawał komuś znak. Zbyt byłem pogrążony we własnej rozpaczy, abym miał się nad tym wszystkim zastanawiać.
Marta położyła mi dłoń na ramieniu i machnęła ręką na woźnicę.
- Ruszaj!
Woźnica strzelił nad głowami koni biczem i powóz ruszył z miejsca.
W oczach aż kręciły mi się łzy wywołane rozpaczą oraz bezsilnością. Czułem się całkowicie zdruzgotany. Nie wiedziałem, co mam robić ani też czym się teraz zająć. Byłem skończony. Nikt już mi nie wskaże drogi. Nikt mi już nie powie niczego więcej o hrabim de Monte Christo. Moja podróż dobiegła końca. Załamany schowałem twarz w dłoniach. Nie płakałem, broń Boże. Jedynie nie chciałem patrzeć na świat, który to zawalił mi się pod nogami. Nigdy jeszcze nie poniosłem jako dziennikarz żadnej porażki, aż do teraz. To była moja pierwsza porażka. Kiedyś musiałem ją ponieść, jednak dlaczego właśnie w tej sprawie i to właśnie wtedy, kiedy zaczęła mnie ona zachwycać? To było jawną niesprawiedliwością ze strony losu.
Marta z czułością ujęła moją lewą dłoń i uśmiechnęła się pocieszająco.
- Nie możesz się tak załamywać, Jean. Moim zdaniem jesteś bardzo dobrym dziennikarzem i świetnym tropicielem.
- Och, chyba tylko ty w to wierzysz - powiedziałem sceptycznie ledwo na nią spoglądając.
Jej to jednak bynajmniej do mnie nie zraziło, ponieważ kontynuowała ona podnoszenie mnie na duchu.
- Na pewno nie tylko ja. Jestem pewna, że twój ojciec chrzestny nie posłałby cię na tę misję, gdyby nie pokładał w tobie wielkich nadziei. I nie dałby ci wolnej ręki, jeśliby uważał, że nie jesteś pomysłowym człowiekiem i dasz sobie radę. On w ciebie wierzy i ja w ciebie wierzę. Dlaczego więc ty nie wierzysz w siebie?
Zastanowiłem się nad tym, co ona mi powiedziała. W tym wszystkim było ziarno prawdy i to całkiem duże ziarno. Mogłem osiągnąć wszystko, jeśli tylko chciałem. Wystarczyło tylko w siebie uwierzyć,  jednak pomimo tych pięknych słów i tak czułem się wtedy zmęczony i pokonany. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Czułem na sobie palący wzrok ludzi, których mijaliśmy na ulicy. Wydawało mi się wtedy, że wszyscy na mnie patrzą i mnie obserwują. Ale może to było tylko złudzenie wywołane nerwami?
Nagle podniosłem powoli wzrok i rozejrzałem się lekko. Zauważyłem wówczas, że nie jechaliśmy już w stronę naszego hotelu. Powóz, w którym siedzieliśmy, kierował się najwyraźniej poza miasto.
- Moment! Dokąd my właściwie jedziemy?! - zawołałem.
Marta rozejrzała się dookoła i również to dostrzegła.
- Właśnie! Panie drogi! Gdzie pan jedziesz?! Co pan wyprawia?!
Podskoczyła dziko do woźnicy i złapała go za kubrak.
- Nie chcemy jechać za miasto! Słyszysz, człowieku?! Chcemy jechać do miasta, do naszego hotelu!
On jednak zignorował jej słowa i najspokojniej w świecie dalej jechał w sobie tylko znanym kierunku.
- Hej! Głuchy jesteś, człowieku, czy co?! - zawołałem czując, że ja tu również muszę zainterweniować.
Wówczas to woźnica odwrócił się i spojrzał na nas groźnie. Naszym oczom zaś ukazał się przerażający widok. Ten człowiek miał w ręku pistolet i mierzył z niego do nas. Marta przerażona usiadła obok mnie i złapała mnie mocno za rękę.
- Na państwa miejscu siedziałbym spokojnie - powiedział woźnica z szyderczym uśmieszkiem, po czym wrócił do powożenia.
Oczywiście pierwsze, co nam obojgu przyszło do głowy, to wyskoczyć z powozu i rzucić się do desperackiej ucieczki. Szybko jednak musieliśmy zrezygnować z tej możliwości, bowiem do powozu natychmiast wskoczyło dwóch oberwańców w podartych i znoszonych strojach. Mieli oni twarze z gatunku tych, że gdyby dawano wyrok za bycie paskudnym, oni by dostali dożywocie. Obaj mieli w rękach pistolety i mierzyli z nich w naszą stronę, a więc wszelkie możliwości ucieczki zostały definitywnie usunięte. Mogliśmy o niej zapomnieć.
- Mam nadzieję, że państwu nie przeszkadza obecność moich kolegów - zakpił sobie złośliwym tonem woźnica.
- Nie, skądże... - zawarczałem niczym rozjuszony lew.
- Całkiem to miła kompania - dodała Marta wściekłym tonem.
Dwaj bandyci z pistoletami w ręku zaśmiali się szyderczo i popatrzyli znacząco na woźnicę, który to również wyszczerzył do nich zęby, po czym odwrócił się i strzelił w powietrze batem, by popędzić konie.
Jechaliśmy dalej powoli i spokojnie, aż dojechaliśmy w miejsce, które znane było wszystkim pod nazwą Katakumb Świętego Sebastiana. Kiedy do nich dojechaliśmy, woźnica i bandyci zeskoczyli z powozu i dali nam znak bronią, abyśmy opuścili pojazd. Pierwszy zeskoczyłem ja, po czym podałem dłoń Marcie i pomogłem jej zejść. Bandyci wpatrywali w się nas uważnie, jakby chcieli mieć pewność, że im nie uciekniemy.
- Ruszajcie się! Ruchy, ruchy! Przodem iść! - wołali napastnicy, dając nam znać pistoletami, że nie żartują.
Posłuchaliśmy ich i weszliśmy do środka katakumb. Oni szli za nami pilnując nas, abyśmy nawet kroku w bok nie zrobili wbrew ich woli.
Marta wysunęła lekko szyję i szepnęła mi na ucho:
- Znam to miejsce. To Katakumby Świętego Sebastiana.
Uśmiechnąłem się do niej lekko.
- Wiem. Ja również je poznałem.
- Podobno to jedna z częstych kryjówek słynnego włoskiego bandyty Luigiego Vampy.
- Vampy? To bardzo interesujące. Czyżby ci tutaj, to byli jego ludzie?
- Nie wiem. Ale na policjantów to zdecydowanie mi oni nie wyglądają.
Aż parsknąłem śmiechem na tę uwagę. Bo trudno było się nie zaśmiać ze słów, które Marta wypowiedziała. Naprawdę coraz bardziej podziwiałem tę cudną istotę. Tutaj właśnie się rozgrywała niebezpieczna dla nas obojga sytuacja, która nie wiadomo jak mogła się skończyć, a ona najspokojniej w świecie ironizowała sobie, jakbyśmy byli na pikniku. Dziewczyna ta budziła we mnie, w tamtej chwili, już nie tylko miłość, ale też i podziw połączony z niezwykłym szacunkiem. Takiej dumy, potęgi, zaradności, a także wyższości nad wszystkie niebezpieczeństwa świata jeszcze nigdy nie widziałem. Marta była ponad to wszystko, co nas otaczało i dlatego właśnie moja miłość do niej była także ogromna.
Jedno mnie tylko zastanawiało. Wszak z opowieści tego podłego łotra Benedetta wręcz jasno wynikało, że Luigi Vampa został przez niego wydany żandarmom i aresztowany. Mogłem się więc chyba słusznie domyślać, iż ten oto słynny bandyta za swoje liczne przewinienia dość szybko stanął przed sądem i dał głowę pod ostrze gilotyny. Jeśli tak było, to by oznaczało, że w Katakumbach Św. Sebastiana zaczęła grasować inna banda rozbójników, co jednak nie pisało nam zbyt wesołej wizji przyszłości, gdyż Vampa był może i groźny, ale też miał swój kodeks honorowy. Inni wcale tacy nie muszą być. Krótko mówiąc, wpadliśmy wówczas z Martą w niezłe tarapaty i jeden tylko Bóg wiedział, jak to się wszystko mogło dla nas skończyć.
Szliśmy dobre kilka minut w stronę nam nieznaną, którą moglibyśmy określić jako jedną wielką niewiadomą. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś ciemnego pomieszczenia oświetlanego przez blask ogniska, wokół którego siedziała cała banda rozbójników włoskich uzbrojonych po zęby. Wszyscy z nich zajmowali się swoimi sprawami, a głównie rozmową oraz posiłkiem. Jedynie jeden z nich stał sobie oparty o ścianę i przy blasku ogniska czytał z zacięciem jakąś książkę. Kiedy weszliśmy do środka, człowiek ten odłożył dzieło, które tak go zajmowało i uśmiechnął się radośnie.
- Mamy ich, senor Vampa! Mamy ich! - zawołał wesoło nasz woźnica, popychając mnie lufą pistoletu do przodu.
Vampa, bo najwyraźniej to on był tym człowiekiem z książką, podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
- Miło mi poznać, panie Chroniqueur! I panią również, panno Marto.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, ale uścisnąłem mu dłoń. Vampa potrząsnął lekko moją dłonią, po czym wziął dłoń Marty i ucałował ją delikatnie.
W mojej głowie myśli krążyły niczym jakieś stado much. Vampa! Luigi Vampa, najgroźniejszy bandyta swoich czasów stał właśnie przede mną cały i zdrowy, chociaż jak zapewniał mnie Benedetto, to pochwycili go włoscy karabinierzy. Nie mogło mi się to wszystko w głowie pomieścić. Czyżby ten nędznik w ostatniej godzinie swojego życia kłamał jak z nut? Było to bardzo prawdopodobne, jednak po co miałby to robić? Nie miał w tym wszystkim żadnego celu. Logicznie rzecz ujmując jego kłamstwo było w tym wypadku wykluczone. O wiele bardziej prawdopodobne wydawało się zatem to, że po prostu Benedetto powiedział mi prawdę, a Luigi Vampa rzeczywiście został pochwycony przez policję, jednak i tak jakimś cudownym sposobem (który prawdopodobnie nazywał się hrabia de Monte Christo) zdołał uciec, a potem rozpocząć od nowa swoją działalność. Tak, to mi się wydawało najbardziej rozsądnym wyjaśnieniem tej całej sytuacji. O ile oczywiście nie miałem do czynienia z innym człowiekiem o tym samym nazwisku.
Vampa tymczasem uśmiechnął się do nas i powiedział:
- Bardzo państwa przepraszam za to niezbyt miłe powitanie oraz dość niegrzeczny sposób sprowadzenia was tutaj, ale obawiam się, że inaczej nie chcieliby państwo ze mną rozmawiać.
Mówił to wszystko w sposób dość dziwny, tak jakby częstował dzieci cukierkami, a nie właśnie porwał bezczelnie dwoje ludzi prosto z ulicy i to jeszcze w biały dzień. Musiałem jednak uczciwie przyznać, że ten człowiek miał tupet, co też budziło mój swego rodzaju podziw.
Ja i Marta odpowiedzieliśmy, że nie mamy najmniejszych pretensji z tego powodu, co się stało, bo ostatecznie nic nam się przecież nie stało, a i spotkanie z takim słynnym człowiekiem jak Luigi Vampa jest dla nas obojga prawdziwym zaszczytem. Vampie widocznie bardzo spodobały się te słowa, bowiem ukłonił się nam delikatnie i chowając ręce za siebie powiedział:
- Zapewne bardzo państwa interesuje, czemu was kazałem tu do siebie sprowadzić.
- Owszem, bardzo nas to interesuje - odpowiedziała Marta - Może pan nam to wyjaśnić?
- Otóż, drogi pan Pastrini, właściciel hotelu, w którym to się państwo zatrzymaliście, jest moim serdecznym przyjacielem. Dowiedziałem się od niego wielu ciekawych rzeczy na państwa temat.
- Mianowicie? - zapytałem.
- Przede wszystkim tego, że obecnie zbieracie państwo informacje na temat hrabiego Monte Christo.
Nie byłem pewien, skąd dokładnie pan Pastrini wie o tym wszystkim, skoro ja mu się przecież nie zwierzałem ze swej misji. Najwidoczniej jednak właściciel naszego hotelu miał doskonałe źródło informacji. Mogłem tylko snuć domysły na temat, kto był owym źródłem.
Marta jako osoba, jak już wcześniej zaznaczyłem, była osobą odważną i dzielną, dlatego pierwsza odpowiedziała Vampie co i jak:
- Owszem. Rozmawiałam właśnie o tym z panem Chroniqueurem, gdy jechaliśmy powozem przez miasto i gdy byliście panowie łaskawi nad tutaj uprowadzić.
- Ano właśnie. Peppino... - tu wskazał na naszego woźnicę - doniósł mi o tym przez swoich kolegów. Ja zaś, od pana Pastriniego znałem już nieco szczegółów na temat pana misji dziennikarskiej, panie Chroniqueur, ale nie miałem wcześniej okazji pana do siebie zaprosić. Dopiero wtedy, kiedy mój wierny Peppino powiadomił mnie przez swoich druhów, że państwo wsiedli do jego dorożki i jadą przez miasto, postanowiłem skorzystać z nadarzającej się okazji i w trybie błyskawicznym nakazałem was do siebie sprowadzić.
Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Naszym woźnicą był Peppino zwany Rocca Priori, ten pasterz współpracujący z bandą Luigiego Vampy, którego hrabia Monte Christo ocalił niegdyś od śmierci za cenę szmaragdu ofiarowanego samemu Ojcu Świętemu, a także ten sam Peppino, który to tak skutecznie udawał wierność wobec tego nędznika Benedetta, aby podstępem zdobyć jego zaufanie i ocalić hrabiego Monte Christo od upadku. Ten sam Peppino, który prawdopodobnie udając dorożkarza kontaktował się z panem Pastrini i przekazywał od niego wiadomości Vampie. Tak... Teraz wszystko zaczęło nabierać sensu.
Spojrzałem uważnie na Luigiego Vampę. Wciąż bowiem nie wyjaśnił on nam, w jakim celu nas tu sprowadził. Postanowiłem to więc ostatecznie wyjaśnić, ale zanim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytanie, moja luba mnie w tym uprzedziła.
- I po co nas pan tutaj „zaprosił”? - zapytała Marta akcentując uważnie ostatnie słowo.
- Zapewne po to, żeby skutecznie przeszkodzić nam obojgu w zbieraniu informacji o hrabim Monte Christo - rzuciłem z lekką irytacją.
Vampa wybuchnął wówczas gromkim śmiechem.
- Ależ wręcz przeciwnie, moi państwo. Wręcz przeciwnie. Ja nie mam zamiaru państwu w tym przeszkadzać. Raczej pomóc.
Słowa Vampy bardzo mnie zdumiały, a jednocześnie bardzo ucieszyło. Spodziewałem się czegoś wręcz przeciwnego od tego człowieka, który to wciąż pozostawał wiernym sługą hrabiego Monte Christo. Podejrzewałem, że porwał nas po to, aby nas zabić w ustronnym miejscu i w ten sposób nie dopuścić do kontynuowania naszej misji. A tu taka niespodzianka. Prędzej bym się spodziewał gromu z jasnego nieba niż czegoś takiego.
- Czy pan to mówi na poważnie? - zapytałem.
- Chyba nigdy nie byłem bardziej poważny, panie Chroniqueur, jednak najpierw musi pan wyjaśnić, po co panu te informacje, lubię bowiem znać motywy postępowania swoich gości.
Ponieważ pozwolono nam usiąść, ja i Marta usiedliśmy, a kiedy już to zrobiliśmy, to pojawiła się pewna kobieta w wieku podobnym do Vampy, ale wciąż atrakcyjna. Luigi objął ją i czule, pocałował, po czym powiedział:
- Tereso, najdroższa... Przynieś gościom coś do zjedzenia i do wypicia. Państwo są spragnieni.
- Ależ oczywiście, mój kochany - odpowiedziała pani Teresa, po czym zniknęła na chwilę i powróciła z półmiskami, na których to znajdowały się kurczaki, nieco chleba oraz parę owoców. Obok nich położyła kilka butelek wina.
Podziękowaliśmy jej za to serdecznie.
- Dziękujemy bardzo, pani Tereso - powiedziała panna Marta.
- Ależ nie ma za co. Dla gości wszystko co najlepsze - odpowiedziała Teresa.
Następnie usiadła obok Vampy, który ponownie ją pocałował i pokazał nam ręką, abyśmy się nie krępowali i jedli.
- Zapewniam państwa, że nie jest zatrute. To pożywienie najlepsze w całym Rzymie. Zresztą dla naszych gości wszystko, co najlepsze.
Zaczęliśmy jeść. Rzeczywiście, posiłek był naprawdę smakowity, więc z radością ja i Marta skorzystaliśmy z okazji i zjedliśmy go. Następnie zaś pokrótce opowiedziałem naszemu gospodarzowi, co mnie sprowadziło do Rzymu, a Marta wyjaśniła, jakie są jej powody przybycia do Rzymu. Oboje potem wspomnieliśmy, że straciliśmy już wszelkie źródła informacji i nie wiemy, co mamy dalej robić.
Vampa słysząc nasze słowa odpowiedział nam:
- Ależ trafiliście państwo pod właściwy adres. Jak się pan już zapewne zdążył dowiedzieć, panie Chroniqueur, hrabia Monte Christo w moim życiu odegrał niezwykle ważną rolę, a więc chętnie udzielę panu na jego temat informacji, ale tylko takich, które sam posiadam. Liczę na to, iż się panu one na coś przydadzą.
- Ja również na to liczę, senor Vampa.
To mówiąc wyjąłem dziennik, chwyciłem ołówek i zacząłem dokładnie zapisywać to, co mój niezwykły gospodarz raczył mi opowiedzieć.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 3:22, 30 Wrz 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 10:36, 30 Wrz 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniquera

Ciekawe, Kronikarz spotkał tego bandytę Vampę. Co on mu powie o hrabim Monte Christo ?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 2:44, 01 Paź 2020    Temat postu:

Jestem pewien, że nie będziesz zawiedziona opowieścią Vampy. Być może wniesie ona kilka ciekawostek do naszego śledztwa Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 3:40, 01 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XX

Opowieść Luigiego Vampy

Urodziłem się i wychowałem w pewnej dość ubogiej, rzymskiej rodzinie. Jako dziecko miałem jedyną możliwą do wyboru karierę - pasterza. Zostałem więc nim i pilnowałem owce pewnego wielkiego pana, miejscowego dziedzica. Prócz tego jednak potajemnie pobierałem również nauki u pewnego bakałarza. Jako pasterz praktycznie nic nie robiłem, więc mogłem sobie spędzać czas na czytaniu i innych przyjemnościach, a największą przyjemnością było dla mnie spędzanie czasu z moją przesłodką towarzyszką zabaw, Teresą, która to obecnie jest moją ukochaną małżonką. Teresa była dziewczynką niezwykle piękną i niesamowicie dobrą, choć nieco zadziorną.
Myślę jednak, że nie jest to nic niezwykłego. Wszystkie kobiety takie są. A te najsłodsze i najpiękniejsze kobiety są najbardziej niebezpieczne, zwłaszcza, jeśli wiedzą, że jakiś mężczyzna ma do nich słabość. Potrafią go sobie owinąć wokół małego paluszka. Moja słodka Tereska zrobiła tak samo ze mną i byłem gotowy nawet skoczyć za nią w ogień, gdyby tylko zaszła taka potrzeba (notabene do dzisiaj jestem na to gotów). Czy dało się jednak inaczej, kiedy była taka malutka, słodka, urocza i kochana, a do tego tuliła się do mnie, zwłaszcza wtedy, gdy się czegoś bała? Pamiętam doskonale, jak za każdym razie, kiedy ogarnął ją strach, wtulała się we mnie i oplatała mi szyję swoimi słodkimi, cienkimi rączkami i szeptała przy tym „Boję się” i „Przytul mnie”, a ja zawsze ją wtedy przytulałem.
Obejmować do siebie i tulić taką małą, uroczą kruszynkę, to było dla mnie zawsze najcudowniejszym uczuciem, jakiego kiedykolwiek mogłem doznać. Także przy każdej, najmniejszej ku temu okazji łapałem ją i przytulałem. Nie broniła się, a wręcz przeciwnie - łasiła się do mnie, wtulała i mruczała przy tym jak kotka. Ja zaś czułem się wtedy najszczęśliwszym z ludzi.
Mijały lata, a ja i Teresa dorastaliśmy. Była ode mnie młodsza o rok, ale i tak dość szybko wyrosła na piękną i niezwykle uroczą pannę. Wtedy nasza dziecięca przyjaźń przemieniła się w wielką i dojrzałą miłość, pogłębioną tymi wszystkimi latami opieki, jaką nad nią roztaczałem. Teresa była z każdym dniem coraz piękniejszym stworzeniem i wiedziałem, że ona doskonale zdaje sobie sprawę z władzy, jaką ma nade mną, jednak nie wykorzystywała jej zbytnio przeciwko mnie. Znała moją słabość, ale wiedziała, żeby nie przeciągać struny, gdyż może stracić moją miłość, na której jej zależało tak samo, jak mnie na jej uczuciu. Za to również bardzo ją kochałem.
Bycie pasterzem wbrew pozorom bywało niekiedy dość niebezpieczne, a już zwłaszcza wtedy, gdy ktoś lub coś zechce nagle porwać jedną z pilnowanych przez pasterza owiec, zaś on musi ją w jakiś sposób obronić. Mnie także spotykały takie sytuacje. Pamiętam, jak swego czasu dziki zwierz porwał jedną z owiec ze stada, które pilnowałem. Poprosiłem wówczas pana dziedzica o to, aby dał mi strzelbę i pozwolił nauczyć się z niej strzelać. Zgodził się, a ja zacząłem się szkolić w strzelaniu. Codziennie brałem lekcje w tym kierunku i z każdym dniem byłem coraz lepszy. Celne oko do dzisiaj mi pozostało. Moi ludzie mogą poświadczyć.
Pewnego dnia ja i moja ukochana Teresa spotkaliśmy na swej drodze pewnego człowieka, który uciekał przed karabinierami. Ukryliśmy go i nie wydaliśmy im, choć wyznaczono za niego sporą nagrodę. Był to bowiem słynny herszt zbójeckiej bandy, Cucumento. Nie wydaliśmy go i zyskaliśmy tym samym jego wdzięczność, tak nam się przynajmniej wtedy zdawało. Później dopiero się okazało, że jego wdzięczność nie była warta złamanego grosza, o tym, jak już powiedziałem, ani ja, ani moja ukochana, wówczas nie mieliśmy pojęcia. Nie zwróciliśmy również z Teresą uwagi na to, że ten łotr Cucumento, wracając z powrotem do swej kryjówki, zaczął się dość dziwnie przyglądać wybrance mego serca. Najwyraźniej wpadła mu w oko, czego ja, biedny głupiec, nie zauważyłem. Przez to nie miałem się na baczności tak, jak powinienem się mieć.
Wkrótce potem odbył się bal, na który ja i moja ukochana zostaliśmy łaskawie zaproszeni. Teresa tańczyła na nim z pewnym szlachcicem, budząc moją zazdrość. Ja odwdzięczyłem się jej tańcem z pewną damą, która miała niezwykle piękną suknię. Mojej ukochanej się ona bardzo spodobała i zapragnęła ją mieć. Ja zaś nie umiałem jej odmówić tego prezentu. Podpaliłem więc mieszkanie owej damy (ale tak, aby nikomu nie stała się krzywda), po czym ukradłem jej suknię i ukryłem ją w swojej sekretnej grocie. Potem wezwałem Teresę, żeby poszła ze mną do groty. Tam zaś pokazałem jej ową suknię i oznajmiłem, że należy ona do niej. Zdziwiła się, ale też i ucieszyła. Zrozumiała, że jestem dla niej gotów zrobić wszystko. Weszła do groty, aby się przebrać w tę suknię. W tej samej chwili po raz pierwszy stanął na mojej drodze hrabia Monte Christo. Przejeżdżał on nieopodal i poprosił mnie o to, żebym wskazał mu drogę. Wskazałem mu ją, on natomiast podarował mi z wdzięczności kilka monet o wielkiej wartości. Uradowany tym prezentem wręczyłem hrabiemu swój nóż. Przyjął ten prezent uznając go za niezwykle cenny, po czym zapytał mnie o imię. Podałem mu je, on zaś obiecał je zapamiętać. Następnie ja zapytałem go o jego. Odpowiedział, że nazywa się Sindbad Żeglarz. Bardzo mnie to imię zdziwiło, lecz nie wnikałem wtedy w takie szczegóły. Hrabia odjechał w swoją stronę i zniknął na jakiś czas z mojego życia.
Odprowadziłem go wzrokiem, a potem powróciłem do groty, gdy wtem usłyszałem czyiś krzyk. Okazało się, że jakiś łajdak, korzystając z mojej chwilowej nieuwagi, porwał moją ukochaną i zaczął z nią uciekać. Złapałem więc strzelbę i wypaliłem z niej do niego. Strzał był niechybny i kula zadała porywaczowi śmierć. Teresa dostała ataku histerii (w sumie wcale się jej nie dziwię) i długo musiałem ją tulić i uspokajać. Gdy już opanowała się do pewnego stopnia, to zaraz obróciłem nieboszczyka-porywacza na wznak i przyjrzałem mu się. Był to Cucumento. Ten okrutnik postanowił posiąść moją Teresę. W taki oto właśnie sposób chciał mi się odwdzięczyć za pomoc, jaką mu ofiarowałem. Żałosna gnida. Co on sobie w ogóle myślał? Czy po to uratowałem mu życie, aby ten porywał moją kobietę? Długo się nią jednak nie nacieszył.
W chwili, gdy ta kreatura była martwa, zorientowałem się, jak wielką szansę zsyła mi los. Zabiłem herszta słynnej przestępczej bandy. Zgodnie ze zbójeckim prawem mogłem teraz zająć jego miejsce. Postanowiłem z tego prawa skorzystać. Kazałem Teresie założyć suknię, którą dla niej zdobyłem, po czym ruszyliśmy do kryjówki bandytów. Spotkaliśmy się z nimi. Banda z początku pomyślała, że po prostu chcę do niej przystać, a kiedy im wyjaśniłem, że mam zamiar zostać ich hersztem, zareagowali specyficznie do tego rodzaju sytuacji, czyli wyśmiali mnie. Szybko jednak ich śmiech przerodził się w strach, kiedy wskazałem im miejsce, gdzie leżało ciało ich herszta. Poszli i znaleźli je, po czym wróciwszy do obozu, naradzili się i dość szybko doszli oni do wniosku, że co jak co, ale na herszta ich bandy nadaję się w sam raz.
I tak oto właśnie ja, Luigi Vampa, zwyczajny pastuch, zostałem przywódcą najgroźniejszej oraz najsłynniejszej zbójeckiej bandy na świecie. Szybko zyskałem wielką sławę. Zaczęto mnie nazywać włoskim Robin Hoodem. Nie protestowałem przeciwko takim słowom. Wręcz przeciwnie, cieszyłem się, że tak o mnie myślą. Nie jednego biedaka nasza banda bardzo hojnie obdarowała i nie jednego bogacza obłupiła do gołej skóry. Proceder ten, jak zapewne pan wie, trwa do dzisiaj. Od czasu do czasu kogoś porywamy i wypuszczamy za (ma się rozumieć) wysoki okup. Zawsze też bardzo skrupulatnie dotrzymujemy słowa co do wypuszczenia delikwenta lub pozbawienia go życia. Jesteśmy w tym wypadku honorowi i słowni, jak powinien być każdy człowiek i to bez względu na swój stan lub pochodzenie. Niestety, pojęcie honoru i słowności w naszym świecie stanowczo zanikło.
Minęło dużo czasu, odkąd zająłem miejsce Cucumenta. Nie widziałem długo mojego tajemniczego Sindbada Żeglarza. Tymczasem nadszedł rok 1838 i nowe przygody w moim życiu. Traf jednak sprawił, że karabinierzy aresztowali podczas jednej z akcji mojego człowieka, Peppina zwanego Rocca Priori - jest to ten sam człowiek, który tak doskonale odegrał przed państwem rolę woźnicy w waszym powozie. Był to wówczas młody pasterz i złodziejaszek, przynoszący nam często jedzenie oraz szpiegujący dla nas. Teraz został złapany i miał zostać skazany na śmierć poprzez tortury.
Wiem, że to nie jest odpowiednie miejsce na moje osobiste dygresje, ale muszę to panu powiedzieć. Społeczeństwo włoskie zeszło na psy. Nie wiem, co jest takiego podniecającego w torturowaniu na śmierć jakiegokolwiek człowieka. Już samo torturowanie jest ohydne, jednak torturowanie kogoś publicznie oraz ustanowienie tego rozrywką dla gawiedzi, jest wręcz czystym barbarzyństwem. Do tego poniża nie tylko tego, kto jest karany, ale i tego, który to czyni, a zarazem też i tego, kto na to z przyjemnością patrzy. Nie miałem zamiaru pozwolić na to, aby mój wierny kompan i przyjaciel zginął w tak haniebny dla całej ludzkości sposób. Planowałem go odbić w chwili egzekucji, jednak szybko plan ten został zastąpiony innym, lepszym oraz o wiele skuteczniejszym.
Pewnego wieczoru spotkał się ze mną w ruinach starego amfiteatru mój stary znajomy, Sindbad Żeglarz. Minęło już sporo czasu od chwili, odkąd spotkałem go po raz pierwszy. Pomimo to od razu go poznałem. Powiedział, że chce nam protegować. Oznaczało to, że zawsze możemy liczyć na jego wsparcie i pomoc, w zamian za co nie będziemy napadać ani na niego, ani na jego przyjaciół. Na taką propozycję, nieprzynoszącą nam bynajmniej żadnych strat, a za to wiele zysków, od razu przystałem. Jako pierwszy swój uczynek w naszej protekcji, pan hrabia Monte Christo obiecał mi wydostać Peppina z więzienia. Nie jestem pewien, w jaki sposób to zrobił. Krążą pogłoski, że ponoć przekupił samego Ojca Świętego ofiarowując mu jakiś piękny szmaragd do jego tiary. Jeśli to prawda, to zaiste jest to wielki człowiek. Piękny ten klejnot sprawił, iż kara śmierci dla Peppina została zamieniona na dożywocie. Potem hrabia zorganizował temu biedakowi ucieczkę. Oczywiście wszyscy się z tego ucieszyliśmy i od razu, bez najmniejszych nawet zastrzeżeń, uznaliśmy władzę Sindbada Żeglarza nad sobą. Warunki umowy były jasne i proste, więc łatwo było je nam wypełnić.
Kilka dni później jednak doszło do niezbyt miłego incydentu, który naraził na szwank nasz honor w oczach hrabiego. Moja ukochana Teresa pomogła mi porwać jednego z arystokratów, młodego wicehrabiego Alberta de Morcerfa. Uwiodła go podczas balu i wyciągnęła z niego na ulicę, gdzie obiecała mu schadzkę. Zamiast niej czekał tam jednak jeden z moich ludzi, który wciągnął go w nasze sidła. Za uwolnienie wicehrabiego zażądaliśmy od jego przyjaciół grubej sumki. Jeden z tych przyjaciół, pan baron Franz d’Epinay, przybył do nas po wicehrabiego, ale zamiast okupu przywiózł nam naszego możnego protektora, Sindbada Żeglarza. Ten natomiast z miejsca przypomniał mi o naszej umowie i wyjaśnił też, że pan wicehrabia od pewnego czasu należy już do jego osobistych przyjaciół. Od razu zrozumieliśmy, że popełniliśmy poważny błąd. Szybko więc naprawiliśmy go i zwróciliśmy panu Albertowi wolność. Na szczęście pan hrabia, któremu przecież tak wiele zawdzięczamy, nie miał o ten incydent do nas pretensji. Uśmiechnął się tylko do nas, zabrał wicehrabiego i barona do swego powozu i wrócił z nimi do domu. Pamiętam nawet, że pan baron d’Epinay przed odjazdem zapytał mnie, jaką to książkę z taką uwagą czytałem podczas jego wizyty w mojej kryjówce. Bowiem w chwili, kiedy przybył do nas pan hrabia Monte Christo, byłem zajęty czytaniem pewnego dzieła. Były to „Komentarze” Cezara. Jedno z moich ulubionych dzieł.
Po tym wydarzeniu, przez długi czas nie mieliśmy kontaktu z hrabią Monte Christo. Pewnego dnia jednak pojawił się on u nas i przekazał nam pewne zadanie do wykonania. Do Rzymu miał wkrótce przybyć francuski baron nazwiskiem Danglars. Ta oto nędza i podła kanalia podobno ukradła pieniądze przeznaczone na francuskie szpitale i przytułki. Uciekając przed sprawiedliwością miał przybyć do Rzymu zdeponować swoje czeki i weksle zanim w banku się zorientują, że są one już od jakiegoś czasu bez pokrycia, bowiem szanowny pan baron świecił od dawna gołą sakiewką. Mieliśmy drania złapać i zamknąć w naszych katakumbach. Nie mieliśmy mu też dawać nic do jedzenia, chyba, że za jedzenie zapłaci nam tysiąc pięćset franków od sztuki. Każda potrawa, czy to kurczak, czy wino, czy choćby nawet zwykła woda lub kawałek chleba miała kosztować tyle samo. Oczywiście baron mógł płacić jedynie pieniędzmi swoimi, czyli tymi, które zdeponował w banku. Tych, które należały do szpitali, mieliśmy nie tykać. Podsumowując więc, mieliśmy tego drania trzymać tak długo, aż straci wszystkie pieniądze i zdechnie z głodu. Nie wiedzieliśmy, co ten człowiek uczynił naszemu Sindbadowi, że ten tak się chciał na nim zemścić, ale przyjęliśmy zadanie, nie zadając przy tym zbędnych pytań. Przyjęliśmy je wręcz z ogromną przyjemnością. Przyznam się bowiem, że taki człowiek, który to nabija sobie kabzę pieniędzmi skradzionymi z funduszu charytatywnego jest zwykłą gnidą, a wobec takich ludzi ja nie mam najmniejszej litości. Może i jestem bandytą, ale mam swój honor, okradam tylko tych, którzy nie umrą z powodu mojej działalności z głodu i nędzy. Po prostu okradam jedynie bogatych, on zaś zamierzał okraść biedotę. To już zupełnie inna sprawa.
Nakazałem moim ludziom obserwować banki rzymskie, a zwłaszcza jeden o nazwie „Thomson and French”. Spodziewaliśmy, że Danglars już wkrótce się tam pojawi i mieliśmy rację. Zjawił się, zdeponował pieniądze i miał zamiar opuścić z nimi Włochy. Wówczas to do akcji wkroczył Peppino. Udając woźnicę, wraz z kilkoma kamratami z naszej bandy porwał barona i wywiózł go do Katakumb Świętego Sebastiana. Nasza kryjówka gościnnie przyjęła pana barona. Zgodnie z poleceniem hrabiego drań, nie dostał nic do jedzenia. W końcu kiszki zaczęły mu grać marsza, więc zażądał rozmowy z hersztem, czyli ze mną. Poszedłem do niego i zapytałem, czego chce. On zaś odpowiedział, że jeść i pić. Odpowiedziałem mu, zgodnie z ustalonym planem hrabiego, że musi sobie to wszystko kupić i podałem mu cenę, jaką za to musi zapłacić. Najpierw się oczywiście stawiał oraz zwymyślał nas od najgorszych, potem jednak spokorniał i kupił sobie kurczaka oraz wino. Następnego dnia znowu był głodny, ale chciwość wzięła nad nim górę i nie chciał kupić sobie jedzenia. Zrobił sobie porządną głodówkę, a my przeciw temu nie protestowaliśmy.
Następnego dnia przybył do nas hrabia. Był jakiś taki dziwnie odmieniony. W chwili, w której kazał nam dopaść tego nędznika i zagłodzić go na śmierć, to pałał żądzą zemsty, teraz jednak wyglądał na człowieka, który spotkał się oko w oko z samym Bogiem, a Ten go skarcił. Zapytał mnie z miejsca, czy pan baronek jeszcze żyje. Odpowiedziałem mu, że tak. Wówczas odetchnął z ulgą i kazał mi umożliwić mu widzenie z nim. Nie oponowałem. Najpierw jednak pan hrabia nakazał mi, abym przekazał baronowi, gdy ten będzie narzekał na to, że umiera z głodu, iż pewni ludzie też przez niego umierali z głodu i on jakoś się nimi nie zainteresował. Nie zrozumiałem wtedy tych słów, ale je przekazałem bojkotującemu przeciwko nam baronowi - później dopiero dowiedziałem się od samego hrabiego, że jego własny ojciec zmarł z głodu, gdyż wskutek działania pana barona, nie miał za co kupić sobie jedzenia. Podła gnida. Gdyby to mój ojciec tak skończył przez tego śmiecia, to nigdy, pod żadnym pozorem nie darowałbym mu tej zbrodni i nawet za miliony dukatów nie ofiarowałbym mu najmniejszego kęsa chleba. A hrabia kazał go do siebie wprowadzić, po czym rozmówił się z nim na osobności. Nie wiem, co mu powiedział, ale ostatecznie ulitował się nad nim i kazał go ugościć najlepszą ucztą, jaką tylko mogliśmy wystawić. Zostawiliśmy mu resztę pieniędzy, jakie miał przy sobie - mam na myśli tylko te pieniążki, które zdeponował w banku, natomiast te ukradzione szpitalom oraz przytułkom, hrabia zarekwirował i z naszą pomocą przekazał do miejsca docelowego. Sam baron odzyskał wolność i poszedł w sobie tylko znanym kierunku. Nie wiem, co się z nim dalej działo, ale mam osobiście wielką nadzieję, że teraz smaży się w piekle lub gnije w więzieniu, jak sobie na to w pełni zasłużył.
Około dwa lub trzy lata później wydarzyło się coś, co mocno zaważyło na całym moim życiu. Do Rzymu przybył człowiek, który podawał się za sekretarza hrabiego Monte Christo. Nazywał się Benedetto. Zatrzymał się w hotelu, który prowadził mój człowiek, pan Pastrini. Powiadomił on Peppina o tym rzekomym sekretarzu, ten zaś przekazał wiadomość o tym mnie. Wiedziałem doskonale, że hrabia nie ma żadnego sekretarza, więc to musi być jakiś oszust. Nakazałem więc Peppinowi go zabić. Jednakże on, zamiast to zrobić, sprowadził go do naszej kryjówki. Benedetto spotkał się ze mną i naopowiadał nam strasznych bredni na temat naszego protektora. Twierdził, że hrabia rzekomo sprofanował grób jakiegoś prokuratora, którego trupowi podobno odciął dłoń i używał jej jako talizmanu. Nie uwierzyłem w żadną z tych historii, ale moja banda w nią uwierzyła. Postanowiłem zlikwidować w podstępny sposób Benedetta, ale niestety on zdołał przekabacić na swoją stronę moich ludzi - wmówił im, że karabinierzy wpadła już na mój trop i żeby ratować własną skórę, pragnę wydać wszystkich moich kompanów w ręce sprawiedliwości. Niestety, ci głupcy uwierzyli we wszystko, co on mówi, także zostałem pochwycony przez swoich własnych ludzi, związany oraz porzucony w Katakumbach Św. Sebastiana, gdzie wkrótce zjawili się karabinierzy i aresztowali mnie. Wtrącono mnie do więzienia, na szczęście okazało się, że Peppino zachował wciąż wierność mnie i hrabiemu. Jedynie udawał, iż staje po stronie tego nędznika, Benedetta, aby go podejść.
Jak mówiłem, trafiłem do lochu, ale Peppino i Teresa nie zapomnieli o mnie. Ten pierwszy, cały czas udając wierność temu nędznikowi Benedettowi, w jakiś mi nieznany sposób, zorganizował kilkunastu ludzi, którzy na czele z Teresą odbili mnie z więzienia. Potem ukryłem się z moją ukochaną w bezpiecznym miejscu. W międzyczasie hrabia Monte Christo rozprawił się z tym nędznikiem Benedettem, ja zaś oczekiwałem na ułaskawienie, które to mógł uzyskać jedynie mój protektor. Niestety, przez moją własną nieostrożność znowu mnie schwytano, jednak hrabia ponownie użył swoich wpływów i zostałem ocalony. Zebrałem nową bandę i dalej prowadzę swoją działalność, od czasu do czasu pracując również jako informator policyjny. Jestem teraz dzięki temu nietykalny. Wykorzystuję ponownie moją starą kryjówkę, gdyż to jest moim zdaniem ostatnie miejsce, gdzie by nas szukano. Nikomu bowiem nie przyjdzie do głowy, że mógłbym używać spalonej już od dawna kryjówki. I na tym właśnie polega genialność mego planu. A właściwie nie mojego, bo to kolejna zasługa hrabiego Monte Christo, którego spryt nie zna chyba granic.
Tak więc oto żyję sobie dalej, ciesząc się wciąż wszelkimi względami od losu. Wciąż również pozostałem wiernym sługą pana hrabiego Monte Christo, któremu zawdzięczam wiele, w tym również własne życie. I zawsze pozostanę mu wierny. Jeśli go pan kiedyś pozna, to proszę mu to powtórzyć.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 13:22, 01 Paź 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 9:46, 01 Paź 2020    Temat postu: Opowieść Luigiego Vampy

Ciekawa opowieść.
Czy Vampa jest tak szlachetny jak Robin Hodd, miałabym to tego spore wątpliwości?
Jest na pewno sprytny i przebiegły niczym lis, choć to tylko zwykły pasterz. Informator policyjny, czyli ktoś w rodzaju świadka koronnego ?
Sin band Żeglarz to kolejna z fascynujących ról, masek hrabiego Monte Christo.
A ten aktor ze zdjęcia grał chyba Vampę w tej nowej wersji hrabiego z Dagmarą Domińczyk ?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Czw 9:48, 01 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 12:25, 01 Paź 2020    Temat postu:

Wiesz, został informatorem policyjnym, aby móc załatwić sobie nietykalność policji i w ten sposób mógł działać dalej, a prawo przymykało oko na jego działalność. A on sam nie dozna ujmy na honorze, gdy doniesie na kilku łajdaków. Na pewno jest sprytny, a że go rodacy nazwali Robin Hoodem, to cóż... Jemu to nie przeszkadza Smile Oj tak, hrabia ma sporo masek, jak widzisz. Zgadłaś, to zdjęcie z wersji z Dagmarą Dominczyk. Tylko tam Vampa nie był bandytą, a kapitanem statku przemytniczego, który bierze pod swoje skrzydła Dantesa po tym, jak ten ucieka z więzienia. I potem Vampa i jego ludzie pomagają hrabiemu w jego działalności Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 14:14, 01 Paź 2020    Temat postu: Opowieść Luigiego Vampy

Pamiętam, widziałam ten film dwa czy trzy razy w telewizji.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:08, 02 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XXI

Dzienniki Jeana Chroniqueura

13 lipca 1855 r. c.d.
Skrzętnie zapisałem wszystkie słowa Luigiego Vampy. Musiałem przy tym przyznać, że choć jego opowieść nie wniosła zbyt wiele do naszych poszukiwań hrabiego de Monte Christo, to jednak miała dla mnie niezwykłą wartość. Potwierdziła bowiem historię barona Danglarsa (z pominięciem, rzecz jasna, faktu, iż ukazał się on jako niewinna ofiara cudzej podłości), jak i też potwierdziła w całości opowieść Benedetta. Zatem wiadomości, które dotychczas posiadałem, nie należały bynajmniej ani do kłamliwych, ani też do oszukańczych. To zawsze było coś.
Nabrałem też jeszcze większego szacunku do hrabiego Monte Christo. Co prawda sam fakt, iż zadawał się z on bandytami pokroju Luigiego Vampy wydawał mi się co najmniej podejrzany, to jednak przyznać muszę szczerze, że gdybym ja był na jego miejscu, to z pewnością bardzo bym chciał mieć takich przyjaciół, jak on. Zwłaszcza, że Vampa i jego banda, pomimo bycia groźnymi przestępcami, mają w sobie coś niezwykłego i pięknego zarazem, czego stanowczo brak osobom takim jak Danglars. Luigi i jego ludzie to tak jakby włoska wesoła kompania Robin Hooda. Nie byłem skłonny nazywać ich łajdakami, bo w końcu co oni niby złego zrobili? Jedynie okradli kilku bogatych paniczyków i wymusili na nich okup za wolność. Ci bogacze i tak przez to nie zbiednieli, a pan Vampa już niejednego biedaka wsparł, jeżeli oczywiście wierzyć opowieściom, jakie o nim krążą. Nie mówiąc już o tym, że wielu ludzi, którzy to w dzisiejszych czasach cieszą się wręcz wielkim poważaniem ze strony społeczeństwa, zdecydowanie mniej na to poważanie zasługują, niż go otrzymują od innych. Taka jest prawda. Człowiek, który kradnie pieniądze innego człowieka jest złodziejem bez względu na to, czym się zajmuje. Ja tam jednak wolę uczciwego złodzieja, który mówi mi prosto w oczy, iż jest złodziejem niż okradającego mnie nędznego polityka, który przy tym udaje, że wszystko, co tylko robi, czyni dla dobra mojego i całego naszego społeczeństwa.
Powrócę jednak do zapisywania wydarzeń, ponieważ chyba zanadto tu się rozpisałem na temat własnych przemyśleń.
Po zapisaniu wszystkich słów Luigiego Vampy. zamknąłem dziennik i uśmiechnąłem się lekko.
- Dziękuję panu, senor Vampa. Pańska opowieść wielce mi pomogła. Wniosła ona nowe fakty do historii znanego nam obu hrabiego, jak również potwierdziła poprzednie informacje, które zdobyłem.
Luigi Vampa również się uśmiechnął.
- Cieszy mnie, że mogłem pomóc, panie Chroniqueur.
- I ja się cieszę, senor Vampa. Zapewniam pana, że teraz bardzo mi pan pomógł. Mocniej niż może pan to sobie wyobrazić.
Kiedy Vampa podał mi dłoń, to z radością i prawdziwym zaszczytem uścisnąłem mu ją. Pożegnaliśmy się ze sobą niczym, może niekoniecznie jak dwóch serdecznych przyjaciół, ale na pewno dwóch ludzi, którzy darzą się nawzajem szacunkiem. Następnie kilku ludzi Vampy odprowadziło mnie i Martę do powozu, po czym odwiozło nim do hotelu, gdzie wesoło się z nimi pożegnaliśmy. Przyznam, iż nieco żal mi było się z nimi rozstać. W końcu może i byli bandyci i to nieraz groźni dla swoich wrogów, ale też niezwykle serdeczni i przyjaźnie nastawieni dla każdego, kto przestrzega zasad honoru i ludzkiej godności. Miałem jedynie nadzieję, że nie złapią ich karabinierzy. Zbyt mocno bowiem polubiłem tych ludzi, aby móc życzyć im śmierci na gilotynie. Nawet jeśli łamali oni prawo.
Spojrzałem na Martę, która uśmiechała się do mnie radośnie.
- I jak sądzisz, mój przyjacielu? Wyprawa była owocna? - zapytała.
- Owszem. W każdym razie na pewno nie był to czas zmarnowany - odpowiedziałem, dalej się w nią wpatrując.
Weszliśmy potem do hotelu, gdzie odprowadziłem ją do jej pokoju i pożegnałem życząc jej przyjemnej nocy. Ona odwzajemniła się tym samym, po czym zniknęła w swych apartamentach. Ja zaś udałem się do swoich, jednocześnie orientując się, że zapomniałem zapytać Luigiego Vampę o to, dokąd powinienem teraz się udać, aby poszukiwać kolejnych wiadomości o hrabim Monte Christo. Po małym sukcesie nastąpiła więc kolejna porażka i utknięcie w martwym punkcie.

14 lipca 1855 r.
Wstałem w nocy, aby móc zapisać to, co się dzisiaj wydarzyło. Jest to bowiem dla mnie osobiście bardzo ważne i muszę to uwiecznić na papierze.
Ten dzień spędziłem w towarzystwie Marty. Oboje nie wiedząc, w jaki sposób kontynuować nasze śledztwo, postanowiliśmy spędzić bardzo miło czas, zwiedzając wspólnie Wieczne Miasto. Poznaliśmy wówczas wszystkie zabytki znajdujące się w tym miejscu. Głównie interesowały nas zabytki z czasów starożytności. Były one bowiem żywymi świadectwami przeszłości i przebywając w Rzymie nie można ich było nie odwiedzić.
Dlatego też ja i Marta musieliśmy te miejsca zobaczyć, a szczególnie ruiny pewnego niezwykle pięknego amfiteatru. Był to największy amfiteatr ze wszystkich, zwany amfiteatrem Flawiuszy, którzy kazali go postawić albo Koloseum. Robił imponujące wrażenie zarówno od zewnątrz, jak i również od środka, o czym szybko się przekonaliśmy, gdy zaczęliśmy tę drugą stronę zwiedzać. Robiąc to byliśmy pogrążeni w najróżniejszych myślach. Bardzo nas ciekawiło, jak ludzkie ręce zdołały stworzyć takie cudo i jak potem do tego doszło, że popadło ono w ruinę. Próbowaliśmy też odtworzyć w swojej wyobraźni najróżniejsze wydarzenia, które się kiedyś tu wydarzyły. Ludzie rzucani na pożarcie dzikim zwierzętom czy też walki gladiatorów oraz inne krwawe przedstawienia - to wszystko wydarzyło się właśnie tu, w tym oto miejscu. Przychodzili je oglądać ludzie bodajże z całego miasta i to bez względu na swoje pochodzenie. Miejsca na widowni zalegały wręcz całe tłumy. To był kiedyś budynek tętniący życiem, a teraz pozostały z niego ruiny. Smutny to los włoskiego dziedzictwa.
Podczas zwiedzania Koloseum, Marta i ja zatrzymaliśmy się nagle, po czym spojrzeliśmy sobie uważnie w oczy. Moja piękna i urocza towarzyszka spojrzała na mnie w sposób rozkoszny i czuły, a po chwili rzekła:
- Smutne to miejsce.
- Dlaczego? - zapytałem nieco zdumiony.
- Dlatego, że przypomina nam o wiekach świetności, które minęły już bezpowrotnie. Jak również przypomina, iż wszystko na tym świecie kiedyś musi przeminąć, a co za tym idzie, nigdy już nie powrócić.
Pokiwałem głową rozumiejąc doskonale jej słowa.
- Czyli inaczej mówiąc, nic nie może wiecznie trwać na tym świecie?
- Dokładnie.
Smutna to prawda, ale zawsze prawda. Nie mogłem nie zgodzić się z Martą. Ona ponownie się do mnie uśmiechnęła i przysunęła się do mnie. A wówczas, nie wiem dotąd, jak to możliwe, nasze usta się ze sobą spotkały w bardzo namiętnym pocałunku. Trwał on długo i był naprawdę cudowny. Świat wówczas przestał dla nas istnieć. Liczyliśmy się tylko my dwoje na środku wielkiego amfiteatru, całujący się z miłością i namiętnością, jednak nasz pocałunek, chociaż tak niesamowicie piękny, nie mógł trwać wiecznie i tak, jak świetność tego miejsca, tak też i on musiał w końcu się skończyć. Skończyliśmy się całować i dotknąłem powoli jej słodką twarz.
- Marto, ja...
- Cicho... Nic nie mów... Nie psuj tej chwili.
Znowu mnie pocałowała obejmując przy tym bardzo namiętnie. Ja zaś zgodnie z jej życzeniem nie mówiłem nic zatracając się w tym, co właśnie robiliśmy i przedłużając to cudowne doświadczenie.
Jednak w amfiteatrze zaczęli przybywać inni turyści, także musieliśmy z Martą opuścić to miejsce. Nie chcieliśmy, aby cały świat był świadkiem naszych miłosnych i rozkosznych chwil. To było tylko nasze i nikt inny nie powinien tego oglądać.
Po długim spacerze powróciliśmy w końcu do hotelu, rozmawiając ze sobą przyjaźnie, nie wspominając jednak o tym wszystkim, co między nami zaszło. Uznałem bowiem, że być może to była drobna chwila słabości, a co za tym idzie, moja ukochana mogła tego pocałunku zacząć żałować. Bardzo nie chciałem, aby tak się stało, dlatego właśnie postanowiłem nie poruszać tego jakże intymnego tematu, a Marta też nie robiła nic w tym kierunku, aby rozmawiać ze mną o naszym pocałunku. Uznałem więc, że lepiej będzie, jeżeli nie będę sam zaczynał takiej rozmowy.
Kolację zjedliśmy razem, rozmawiając przy tym o wszystkich sprawach niezwiązanych w ogóle z pocałunkiem. Następnie każde z nas udało się na spoczynek do swego pokoju. Ja zaś nim poszedłem spać zająłem się lekturą moich dzienników, rozważając przy tym dokładnie, w którym to kierunku powinienem się teraz udać, aby odnaleźć kogoś, kto wiedziałby coś na temat hrabiego Monte Christo. Niestety, stworzenie jakiegokolwiek sensownego planu okazało się niemożliwe. Dlatego zły odłożyłem dzienniki i położyłem się do łóżka spać, ale ledwie to zrobiłem, a nagle ktoś zapukał do moich drzwi. Zastanowiło mnie, kto to może być.
Wstałem z łóżka, chcąc otworzyć drzwi mojemu nocnemu gościowi. Miałem na sobie tylko piżamę i szlafrok. Nie wiedziałem, kogo mogę się u siebie spodziewać o tej porze. Złapałem więc szybko jedną ręką pistolet, a drugą laskę z ukrytą wewnątrz szpadą. Ten oto najnowszy wynalazek był bardzo pożyteczny dla każdego, kto chciał się obronić na pustej ulicy czy w jakimkolwiek miejscu. Można tym było walczyć, nie musząc się przy tym niepokoić o to, że wystrzelisz jedną z kulę z pistoletu i już nie zdążysz przeładować. Zawsze zresztą preferowałem broń białą, a nie palną.
Podszedłem do drzwi i otworzyłem je, o mało nie pakując kuli prosto w czoło Marty. Ona to bowiem stała za drzwiami i do nich pukała.
- Chce mnie pan zastrzelić, panie Chroniqueur? - zapytała tonem dość swobodnym i wesołym.
Zarumieniłem się lekko, po czym opuściłem broń.
- Co tu robisz? - zapytałem zdumiony.
- Nie zaprosisz mnie do swojego pokoju, najdroższy? Mam tak stać pod tymi drzwiami całą noc?
- Wejdź, proszę.
Wpuściłem ją, opuszczając przy tym broń. Uśmiechnęła się i weszła. Miała na sobie szlafrok i jak podejrzewałem, nic więcej. Popatrzyłem na nią z uwagą. Poruszała się po moim pokoju z taką swobodą i lekkością, jakby była ona u siebie. Było to dość dziwne, ale jednak bardzo mi schlebiało.
- A więc to tak wygląda twoja rezydencja, mój drogi? - powiedziała z zalotnym uśmiechem, rozglądając się dookoła.
- Owszem, właśnie tak - odpowiedziałem jej.
- I zawsze tak samotnie spędzasz w niej noce?
- Zawsze. Dzisiejsza noc jest pod tym względem wyjątkowa.
Zachichotała z lekkim niedowierzaniem. Najwyraźniej mi nie wierzyła.
- Co cię do mnie sprowadza, moja droga Marto?
- Dlaczego takim urzędowym tonem do mnie mówisz, mój kochany? Czyż uczyniłam ci co złego?
Podszedłem do niej i pocałowałem ją w dłoń.
- Nie, najsłodsza. Ani trochę. Po prostu jestem ciekaw, co ty tu robisz o tej porze? I to do tego sama?
- Może wolisz, abym sprowadziła tu swoją nianię i służki?
- Nie... Zdecydowanie nie. Wolę być z tobą sam na sam, najdroższa. Tak jest o wiele przyjemniej.
- Też mi się tak wydaje.
Patrzyłem w jej oczy i ponownie zapytałem, co ją do mnie sprowadza, ale tym razem delikatniejszym i czulszym tonem. W odpowiedzi pogłaskała mój policzek i powiedziała:
- Chcę spędzić z tobą tę noc.
Kiedy chciałem zaprotestować, dotknęła delikatnie paluszkami moich warg.
- Ciii... Proszę cię, nie protestuj. Dzisiaj w ruinach dałam ci zaledwie zadatek tego, czym chce cię obdarzyć. Proszę, pozwól mi ofiarować tobie coś, czego nie dałam jeszcze żadnemu mężczyźnie.
Nim zdążyłem zaprotestować i powiedzieć, że to niestosowne, wsunęła moje dłonie pod poły swego szlafroka. Wyczułem wówczas, że jest pod nim kompletnie naga. Podniecony uległem instynktowi i ścisnąłem delikatnie jej piersi, na których mi położyła swe palce. Lekko jęknęła, jednak nie z bólu, a rozkoszy. Zamruczała rozkosznie jak kotka, popatrzyła na mnie zmysłowo i uśmiechnęła się.
- I jak? Podobają ci się?
- Są bardzo piękne i miękkie. Ale nie wiem, czy to zachowanie jest...
- Właściwe? - zaśmiała się - Pewnie i niewłaściwe oraz niegodne panny z dobrego domu. Ale pochyl się, a powiem ci coś na uszko.
Następnie pochyliła się nad moim uszkiem i szepnęła zmysłowo:
- Nic mnie to nie obchodzi.
Mnie w tej samej chwili również przestało to obchodzić. Objąłem ją zachłannie i pocałowałem namiętnie w usta. Oddała mi go równie namiętnie. Moje dłonie zsunęły z niej szybko szlafrok i odsłoniły jej nagość, tak piękną i wspaniałą, że aż nieziemską.
Nie pamiętam już, w której chwili dokładnie pociągnęła mnie na siebie i padliśmy na łóżko. Ani kiedy pozbawiła mnie moich ubrań. Ani też, jak dokładniej nasze nagie, gorące i spragnione boskiej rozkoszy ciała złączyły się ze sobą. Pamiętam tylko tyle, że to był to wręcz szalony taniec zmysłów, rozkoszy i szaleństwa. Nasz pierwszy raz był wspaniały, a Marta okazała się wspaniałą kochanką. Kochaliśmy się zachłannie i szalenie i to na wszystkie chyba możliwe sposoby. Pieściłem powoli jej ciało, zaś moje dłonie głaskały ją dosłownie wszędzie. Nasze jęki, nasz pot, nasze doznania... Wszystko to splotło się ze sobą tak mocno, jak to tylko było możliwe.
Jak długo to trwało, nie wiem. Może godzinę, może dwie, a może sto lat. Nie wiem. Wiem tylko tyle, że gdy skończyliśmy i opadliśmy na siebie, to nasze ciała ogarnęło boskie uczucie spełnienie. Objąłem wówczas mocno do siebie Martę, a ona wtuliła się we mnie ufnie i rozkosznie niczym małe dziecko, którym teraz zdawała się być. Pocałowałem jej czoło.
- Martusia... Moja malusia Martusia.
Zachichotała lekko niczym mała dziewczynka.
- Ciebie to bawi? - spytałem zdumiony.
- Nie... Podnieca - odpowiedziała mi.
Uśmiechnąłem się i mocno ją objąłem.
- To dobrze, bo już myślałem, że tylko się mną bawisz.
Podniosła się lekko i palcem kreśliła kółka na moim torsie.
- Nie tobą tylko Z TOBĄ, najdroższy - powiedziała czule - A to wielka różnica, zapewniam cię.
Pocałowałem z miłością jej usta.
- Masz rację. To rzeczywiście wielka różnica.
Wtuliła się mocniej w mój tors i przez dłuższą chwilę nic do siebie nie mówiliśmy. Słowa były tutaj całkowicie zbędne, a poza tym nie chcieliśmy psuć tej radosnej chwili.
- O czym teraz myślisz, najdroższa? - zapytałem Martę, tak po dłuższej chwili milczenia.
- O tym, jak żałosne są takie kobiety, które wolą inne kobiety.
Na początku nie wiedziałem, o co jej chodzi. Dość szybko jednak to pojąłem.
- Masz na myśli...
- Właśnie.
- Takie kobiety jak Safona?
Pokiwała głową na znak potwierdzenia. Wykrzywiłem się wówczas na myśl o tym, jak kobieta może robić takie rzeczy z drugą kobietą.
- Cóż za ohyda.
Marta zgodziła się ze mną.
- Nie inaczej. Do tego takie kobiety są, tak moim skromnym zdaniem, po prostu żałosne.
- Dlaczego żałosne? - zapytałem z ciekawością.
- Bo one nie wiedzą, co tracą. Mogą mieć takiego cudownego, boskiego i wspaniałego mężczyznę w łóżku. A zamiast tego co mają?
Zaśmiałem się i dalej bawiłem się jej puszystymi włosami.
- No właśnie, co mają?
- Coś, co raczej trudno nazwać nawet namiastką prawdziwie cudownej rozkoszy, mój ty słodki. Och, biedna Eugenia. Sama nie wie, co traci.
Popatrzyłem na nią zdziwiony jej słowami.
- Jaka Eugenia?
- Eugenia Danglars... Moja dobra przyjaciółka.
Usiadłem na łóżku zainteresowany jej słowami.
- Eugenia Danglars? Córka tego bankiera Danglarsa?
- Ta sama.
- Skąd ją znasz?
- Poznałam ją tak z kilka lat temu, gdy występowała w jednym włoskim teatrze. Jej „przyjaciółka”...
To ostatnie słowo Marta wymówiła z lekkim naciskiem, wyraźnie dając mi do zrozumienia, abym nie brał go dosłownie.
- Jej „przyjaciółka”, panna Ludwika, uczyła mnie muzyki.
Słuchałem jej słów uważnie. Nawet bardzo uważnie.
- I co, te dwie „przyjaciółki” tak po prostu sobie żyją? - zapytałem z uśmiechem - Chodzą sobie między ludźmi tak we dwie? Nikt nie zwraca na nich uwagi? Na to, że są... „inne”?
Marta zaśmiała się wesoło.
- A bo widzisz, to cała historia. Eugenia, kiedy pokazuje się z Ludwiką, to zwykle zakłada męski strój i udaje jej brata. A że jest raczej brzydka i z zachowania bardziej męska niż kobieca, to sam rozumiesz... Bardzo łatwo jej to przychodzi.
Rozumiałem doskonale, co Marta do mnie mówiła. Zrozumiałem także coś jeszcze.
- Słuchaj, nie wiesz, gdzie można je obecnie znaleźć?
Marta popatrzyła na mnie z uśmiechem.
- A wyobraź sobie, że wiem.
- To gdzie?
- Tutaj, we Włoszech.
Myślałem, że umrę ze szczęścia, gdy to usłyszałem.
- Tutaj? W tym kraju?
- Tak. I do tego jeszcze w tym mieście.
W tej chwili czułem, że niebo się przede mną otworzyło.
- Marta, czy ty rozumiesz, co to znaczy?! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to możliwości otwiera?
- Nazwij mnie głupią, ale nie wiem.
Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem namiętnie jej usteczka.
- Właśnie znaleźliśmy kolejny punkt zaczepienia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 14:11, 02 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 16:22, 02 Paź 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Faktycznie pamiętam aluzję, że panna Dangleras była lesbijką. Ciekawe czy jej wiedza o hrabim Monte Christo pomoże kronikarzowi w śledztwie.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 19:09, 02 Paź 2020    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Takie miejsce jak Kolesum musi budzić smutek, bo nam przypomina, że nic na tym świecie nie trwa wiecznie.
Odważna i namiętna scena miłosna, ale napisana z uczuciem i w granicach dobrego smaku. Jakoś nie lubię postaci Marty, nie budzi ona mojego zaufania.
Może z czasem zmienię o niej zdanie, ale wydaje mi, że coś ona ukrywa i nie jest do końca z naszym dziennikarzem szczera.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 0:48, 03 Paź 2020    Temat postu:

Cieszę się, że rozdział Ci się podoba. Owszem, Marta ukrywa coś przed Jeanem i nie mówi mu całej prawdy. Ale cóż... Dowiemy się za jakiś czas, o co tu chodzi Smile Nie inaczej, nic na tym świecie nie jest trwałe na zawsze. A co do Eugenii Danglars, to cóż... W powieści Dumasa miała ona ze swoją nauczycielką muzyki dwuznaczne relacje i można pomyśleć, że miały homoseksualny romans Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 6, 7, 8 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 7 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin