Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania 3
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 12, 13, 14  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 17:27, 18 Lut 2023    Temat postu:

***

Sissi i Franciszek, zaraz po naradzie przebrali się w cywilne ubrania, aby nikt ich nie rozpoznał na ulicy. Zależało im na tym, aby zachować incognito i żeby nie wzbudzać w ludziach niepotrzebnego zainteresowania ich osobami. Oczywiście to było pewne, że informacja o ich eskapadzie na pewno prędzej czy później wyjdzie na jaw, ale mimo wszystko lepiej, aby wszystko to się stało w odpowiednim dla nich oraz dla całego Wiednia czasie. Ponadto Sissi nie chciała, aby wiedza o tym, że sam cesarz właśnie odwiedza sierociniec sprawiła, że pod jego drzwi zejdzie się od razu cała masa ludzi ciekawych tego, co robi ich władca. Uważała, iż takie coś te biedne dzieci jedynie przestraszy, a przecież nie o to tutaj chodziło.
Wraz z Sissi, do sierocińca udali się, również przebrani po cywilnemu, hrabia Jamisz, baronowa von Tauler oraz Ida Ferenczy. Nieśli oni stroje dla dzieci, bo nie wypadało, aby sam cesarz lub jego narzeczona robili to osobiście. Warto przy tym zauważyć, że w tym oto wesołym gronie jedynie baronowa nie była zachwycona celem ich wizyty. Pozostali byli zadowoleni i szczęśliwi, iż jednym tak pozornie drobnym gestem mogą zrobić tyle dobrego dla tak wielu osób. Ponadto zarówno Ida, jak i też hrabia Jamisz bardzo lubili dzieci i możliwość wywołania uśmiechu na tych wesołych twarzyczkach była im niezwykle miła. Baronowa z kolei jedyne tylko dziecko obdarzyła szczerą, prawdziwą miłością i sympatią, a dzieckiem tym była jej córka i poza nią, żadna inna mała istota, a już na pewno nie sieroty, nie była w stanie ani na chwilę wzbudzić w niej jakichkolwiek cieplejszych uczuć. Jednak wykonywała rozkaz cesarza i dołączyła do grupy wizytującej sierociniec, licząc po cichu na to, że księżniczce Sissi znudzi się ta dobroczynność i zostawi te wyrzutki społeczne, jak nazywała te dzieci w myślach, samym sobie. Ostatecznie widywała już nieraz wielkich ludzi z ogromną ilością pieniędzy, jak bawią się w dobroczynność, a potem rezygnują z tej zabawy, bo ich ona znudziła. Spodziewała się więc po Sissi dokładnie takiej samej reakcji. Nie wiedziała jeszcze wtedy, jak bardzo jest w błędzie.
Tymczasem, kiedy baronowa była dręczona przez własne uczucia i całkowicie pozbawione możliwości realizacji w przyszłości nadzieje, Sissi z Franciszkiem, Idą oraz hrabią Jamiszem dotarła do sierocińca, a gdy już byli na miejscu, to bardzo zadowoleni zapukali do jego bramu. Po chwili otworzyła im siostra Marta. Była ona zaskoczona obecnością Sissi, ponieważ nie spodziewała się jej ponownie tutaj zastać. Nie kryła swego zdumienia, co nie tylko rozbawiło Sissi, ale jeszcze przy tej okazji dało jej sporo satysfakcji.
- Myślałaś zapewne, ty wstrętny wampirze, że więcej tu się nie pojawię, co? - powiedziała w duchu sama do siebie - Jeżeli tak, to się przeliczyłaś.
- Wasza Wysokość raczyła znowu nas zaszczycić? - zapytała siostra Marta tak uniżenie, jak tylko to było możliwe - Proszę nam wybaczyć, ale nie wiedzieliśmy o przybyciu Waszej Wysokości. Gdybyśmy wiedzieli, przygotowalibyśmy się.
- Właśnie dlatego nie wiedzieliśmy o niej - odpowiedziała jej dowcipnie Sissi - To miała być niespodzianka, a ponadto nie miała być to oficjalna wizyta. Jestem tutaj jedynie po to, aby wraz z moimi towarzyszami sprawić przyjemność waszym uroczym podopiecznym.
- Przynieśliśmy im nowe ubrania - dodał Franciszek, napawając się tym, że zakonnica go nie rozpoznała.
Choć przez chwilę i on mógł się poczuć jak Ludwik, czyli jak doskonały aktor rewelacyjnie odgrywający przed wszystkimi swoją rolę. Nie mówił tego na głos, ale po cichu zazdrościł kuzynowi talentu aktorskiego i sam czasami, w głębi serca chciał sprawdzić swoje umiejętności w tym zakresie. Co prawda doskonale o tym wiedział, że nie dorówna nigdy doświadczonemu w tej branży Ludwikowi, ale nie o to tu przecież chodziło, a jedynie o to, aby poczuć się aktorem i z zadowoleniem zobaczyć, jak ludzie wokół go nie rozpoznają. Podobne uczucie czuł wtedy, kiedy wraz z Sissi wybrał się na targ na mieście. Wtedy też nikt go nie rozpoznał i to mu się bardzo spodobało. Teraz jednak, z jakiegoś nie do końca jasnego powodu, czuł w duchu jeszcze większą satysfakcję niż wtedy, iż skutecznie zachowuje incognito.
Siostra Marta, nadal nieświadoma, że jednym z towarzyszy Sissi jest on sam, cesarz Austrii we własnej osobie, wpuściła ich do środka i zaprowadziła od razu do dzieci, które na widok Sissi zareagowały prawdziwą radością, choć o dziwo, także umiarkowaną. Uśmiechnęły się bowiem wesoło na widok księżniczki i podeszły do niej bez wahania, witając ją serdecznie, lecz wbrew oczekiwaniom Sissi, żadne z nich nie rzuciło jej się na szyję, aby ją przytulić. Widocznie zakonnice zrobiły im pogadankę na temat tego, co wypada, a co nie wypada w relacji z nią. Głupie, stare wampirzyce. Jakby to była zbrodnia, że dziecko cierpiące na deficyt miłości, w jej osobie szuka kogoś, do kogo może chociaż trochę się przytulić. Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, to byłaby nie lada komedią.
- Dzieci kochane, tak się cieszę, że was widzę - powiedziała ciepłym tonem Sissi - Sprawiacie mi naprawdę ogromną przyjemność waszym widokiem. Wiecie, że miałam wam przysłać nowe ubranka, ale pomyślałam, że lepiej będzie, jeżeli je wam osobiście przyniosę i wybierzecie sobie z nich, co wam się spodoba. Mam tylko nadzieję, że będą na was pasować. A w razie czego, nie przejmujcie się tym, jeśli coś będzie nie tak. To tylko chwilowe, bo potem jeszcze dostaniecie ode mnie więcej ubrań, abyście mogli sobie chodzić jak jaśnie państwo, codziennie w innym stroju.
Porównanie to rozbawiło dzieciaki, które delikatnie zachichotały, a Sissi czule zaczęła dotykać każde z nich po buzi i nagle odkryła, że jednego dziecka brakuje. Dobrze pamiętała, iż dzieci jest w sierocińcu trzydzieści, a widziała przed sobą tylko dwadzieścia dziewięć. Gdzie się podziało to ostatnie?
- Chwileczkę... A gdzie jest mały Rudolf? - zapytała.
Dzieci zamilkły, nie chcąc odpowiadać na to pytanie. Sissi poczuła, że to nie może być miły temat i zapewne zakonnice zabroniły im odpowiadać na to pytanie, gdyby je zadano. Spojrzała zatem na siostrę Martę i zapytała:
- Gdzie jest chłopiec o imieniu Rudolf?
Zakonnica nie chciała odpowiadać na to pytanie, zwiesiła więc jedynie głową w dół, unikając przy tym przenikliwego wzroku Sissi. Jednakże w ten sposób nie zniechęciła jej do zadawania kolejnych pytań.
- Ogłuchłaś, kobieto? Jej Wysokość o coś pyta - warknęła ze złością Ida.
Baronowa westchnęła mocno poirytowana całą tą sytuacją. Po co Sissi się w to wszystko miesza? Naprawdę tak jej zależy na tym, aby jeszcze jeden dzieciak z nią się przywitał? Na serio musi przeciągać tylko wizytę w tym beznadziejnym dla nich wszystkich miejscu?
- Kobieto, odpowiedz na pytanie! - zawołał Franciszek Józef, oburzony tym, jak lekceważy się tu zadawane pytania i przy okazji czując, że za milczeniem musi się coś kryć i to raczej coś niezbyt miłego.
- A może chcesz odpowiadać przed cesarzem za tę jawną zniewagę, jaką jest lekceważenie sobie jego narzeczonej? - dodał hrabia Jamisz z groźbą w głosie.
Zakonnica zrozumiała, że nie wygra z nimi i musi odpowiedzieć, dlatego też w końcu westchnęła głęboko i powiedziała:
- Nie chciał dzisiaj zjeść obiadu, który tak łaskawie przygotował dla nas nasz drogi kucharz i dlatego musiał ponieść karę. Klęczał przez godzinę w kapliczce, a teraz siostra Bernadetta go do siebie wezwała, aby dać mu ostatnią reprymendę.
Sissi westchnęła przerażona. Słyszała nieraz o tym, jak te reprymendy mogą wyglądać w wykonaniu zakonnic i uznała, że musi to sprawdzić.
- Gdzie jest pokój siostry Bernadetty? - zapytała.
- Wasza Wysokość, tak nie wypada - jęknęła baronowa.
Sissi jednak zlekceważyła ją.
- Zadałam pytania. Gdzie jest ten pokój?
Siostra Marta nie chciała nic powiedzieć, ale nagle jedna z dziewczynek, ta sama, która niedawno nazwała Sissi aniołem, przyszła z pomocą księżniczce.
- Jest na piętrze.
Sissi podziękowała jej i szybko wyszła z pokoju, potem przez schody weszła po nich na górę. Budynek zawierał tylko jedno piętro, a na piętrze był tylko jeden pokój, z którego właśnie dobiegły dziewczynę odgłosy świstu, uderzenia oraz jęki chłopca. Nie trzeba było być geniuszem, aby się domyślić, co tu się dzieje. Sissi w jednej chwili poczuła, jak krew się w niej gotuje. Nie zamierzając nawet pukać, z wściekłością chwyciła za klamkę i wbiegła do środka pokoju. Zastała w nim to, co zastać się spodziewała. Zobaczyła siostrę Bernadettę, jak stoi nad klęczącym na podłodze i wpatrzonym w wielki krucyfiks zawieszony na ścianie Rudolfem, a w dłoni trzymającą dyscyplinę, którą uderzyła ponownie chłopca, mówiąc:
- Nie okazujesz należytej skruchy. Bóg potępia fałszywą skruchę.
Sissi była oburzona. Niewiele myśląc, podbiegła do zakonnicy i bez żadnego wahania wyrwała jej dyscyplinę z rąk i wołając wściekle:
- Co to wszystko ma znaczyć?!
Zakonnica oczywiście nie przejęła się jej krzykiem. Spojrzała tylko na Sissi z poczuciem wyższości i powiedziała:
- Ten młody człowiek był nieposłuszny i niepokorny. Musiał ponieść karę. To niezbędne, aby wychować go na porządnego człowieka.
- Te wasze metody wychowawcze nie nadają się ani dla ludzi, ani nawet dla zwierząt - odpowiedziała na to Sissi, z trudem powstrzymując się przed tym, aby tę podłą kreaturę uderzyć w twarz jej własną dyscypliną - Jak pani może patrzeć w lustro codziennie i nie wzdragać się na sam widok takiej podłości?
- Wasza Wysokość wybaczy, ale ja mam swoje obowiązki i niestety, muszę je wykonywać i to tak, jak to uznam za stosowne - odpowiedziała na to bezdusznym tonem siostra Bernadetta.
- Wobec tego z przyjemnością uwolnię panią od tego obowiązku - rzekł nagle znajomy męski głos.
To Franciszek Józef I stanął właśnie w drzwiach. To, co zobaczył przekonało go łatwo do tego, że działo tutaj się coś strasznego, a co gorsza, zgodnie z prawem. Nie był w stanie przejść obok tego obojętnie i dodał:
- Widzę, że przerastają panią te problemy, dlatego chętnie ją od panią raz na zawsze uwolnię.
Zakonnica przyjrzała mu się uważnie i niemal zamarła z przerażenia, gdyż w przeciwieństwie do swej młodszej koleżanki, bez trudu rozpoznała cesarza. Zaraz też uklękła przed nim na znak szacunku, ale ta czołobitność na nic się jej nie zdała, bo Franciszek Józef powiedział pogardliwym tonem:
- Gotuje pani tym dzieciom piekło i uważa się pani za sługę Bożą? Nie jest pani godna tego miana. Wykazała się pani barbarzyństwem i bezdusznością. Zatem nie mam innego wyboru, jak tylko odwołać panią ze stanowiska.
- Ależ Wasza Cesarska Mość - próbowała się bronić zakonnica - Tak przecież nie można. Przecież Wasza Cesarska Mość nie ma nikogo na moje miejsce, do tego wszystkiego, jako członkini Świętego i jedynego słusznego Kościoła katolickiego, podlegam rozkazom jedynie Jego Ekscelencji, biskupowi Wiednia.
- Ekscelencja doskonale zdaje sobie sprawę, że jest moim poddanym i jestem tego pewien, że pochwali moją decyzję - odpowiedział jej Franciszek stanowczym tonem - A poza tym, sierociniec jest budynkiem świeckim, a zatem podlega władzy świeckiej, a najwyższą władzą świecką jestem ja. Dlatego rozkazuję, aby zaraz się pani stąd wyniosła i to wraz ze swoją przyjaciółką.
- Chyba, że mam wypróbować tę dyscyplinę na was! - dodała groźnie Sissi, dla większego realizmu potrząsając tym groźnym narzędziem.
Zakonnica zrozumiała, że nie ma szans przekonać oboje do zmiany zdania i z nieskrywaną złością oraz pogardą w oczach, powoli wyszła z pokoju. Sissi zaś, nie kryjąc swojej radości, odrzuciła dyscyplinę i podeszła do Rudolfa, podnosząc go z ziemi i otrzepując jego zniszczone ubranie z kurzu.
- Nie martw się, kochanie. Ona cię już nie skrzywdzi - powiedziała do niego czułym tonem.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, po czym zarzucił jej rączki na szyję i mocno przytulił swoją twarz do jej twarzy. Sissi zaś pogłaskała go życzliwie po głowie, po czym spojrzała na Franciszka i powiedziała:
- Dziękuję ci, najdroższy.
- Nie ma za co, najmilsza - odpowiedział jej Franciszek - Strach i złość mnie biorą, kiedy sobie pomyślę, że te potwory w ludzkiej mogły te dzieci tak bić dzień w dzień. To po prostu straszne. Tu trzeba naprawdę wiele zmienić, zaczynając od zmiany personelu. Tylko, skoro pozbyliśmy się tych potworów, kogo posadzimy na ich miejsce?
- Zdaje się, że mam odpowiednich do tego kandydatów - powiedziała Sissi, w której głowie narodził się właśnie kolejny plan.

***

Opuszczenie przez zakonnice sierocińca spowodowało powszechną radość u dzieci, jak i również pewną satysfakcję u Idy Ferenczy oraz hrabiego Jamisza, na których to osobach obie panie nie zrobiły dobrego wrażenia. Szczęśliwa była także Sissi, ponieważ Franciszek zachował się tak, jak można było się tego spodziewać po człowieku mającym sercu, nie zaś kamień w piersi i zareagował w taki sposób, w jaki powinien ktoś taki jak on zareagować. Zaprowadził tutaj porządek i sprawił, że to miejsce nie było już takie ponure jak przedtem. Oczywiście nadal pozostało sierocińcem, czyli miejscem, do którego raczej rzadko dziecko nie chce trafić, ale zawsze panować w nim już miały odtąd należyte warunki, nie godzące w godność tych biednych sierot, które przecież nie są winnemu temu, że nie dane im było się urodzić w dostatku i szczęściu.
Z tego właśnie powodu, Sissi z prawdziwą satysfakcją oznajmiła dzieciom, iż od tej pory w sierocińcu będą panowały inne warunki życia, przyjdą nowi i o wiele lepsi opiekunowie, a ponadto będą mieli lepsze posiłki i lepsze ubrania. Cesarz zaś, którego tożsamość z powodu awantury z siostrą Bernadettą wyszła na jaw ze swej strony zapewnił dzieci o tym, że będzie odtąd finansował sierociniec, aby nigdy mu nie brakowało niczego, co potrzebne. Dzieci uwierzyły jego słowom, bo słowa te poparła swoją obietnicą Sissi, do której sierotki miały szczególne zaufanie, a jak na dokładkę Rudolf opowiedział kolegom i koleżankom, jak Sissi i Franciszek go dzielnie obronili przez siostrą Bernadettą, zaufanie to wzrosło jeszcze bardziej.
- To teraz chyba pora, abyśmy rozdali wam ubrania, kochani - zaproponowała po chwili ogólnej euforii Sissi.
Następnie wraz z Franciszkiem, Idą, hrabią Jamiszem i baronową von Tauler zaczęła rozdawać dzieciom ubrania zebrane podczas zbiórki. Dzieci potem szły do osobnego pokoju, aby się przebrać i wracały bardzo zadowolone. Co prawda, tak jak to przewidywała Sissi, niektóre stroje nie do końca na nie pasowały, bo były za duże, ale to nie miało dla nich żadnego znaczenia. Za długie rękawy lub nogawki od spodni dało się łatwo podwinąć, a za luźne spodnie czy sukienki łatwo było za pomocą sznurka i pasków przewiązać w pasie, aby wszystko się zgadzało. Dzieci nie zważały na to, bo o wiele ważniejsze dla nich było to, że podarowano im takie ładne stroje i mogły w nich się czuć o wiele przyjemniej. Sissi nie kryła zachwytu z tego powodu, a także szczęścia, które udzieliło się jej towarzyszom, z wyjątkiem baronowej, nie mającej przekonania, co do słuszności postępowania narzeczonej cesarza, ale owe wątpliwości zachowała dla siebie z powodu zachwytu, jaki całej tej sprawie okazywał sam Franciszek Józef. Uznała, że skoro cesarz to pochwala, to kim ona jest, aby to krytykować? Ale swoje zdanie w tej sprawie miała.
Ponieważ tego dnia dzieci miały post z powodu zachowania Rudolfa, który to nie chciał jeść tej brei oferowanej im przez ich kucharza, głód zaczął dosyć szybko dawać się dzieciom we znaki. Sissi natomiast bardzo to zaskoczyło.
- Nie rozumiem, jak one mogły się tak zachować - powiedziała - Nawet jeżeli Rudolf byłby niegrzeczny, to jeszcze nie jest powód, aby z tego powodu karać cały sierociniec. To po prostu podłe.
- Wasza Wysokość, zakonnice wyznają zasadę odpowiedzialności zbiorowej - pospieszył jej z wyjaśnieniem hrabia Jamisz - Ich zdaniem, jeżeli jedno zawini, to musi być ukarana cała grupa, aby wszyscy w pełni odczuli, jaka jest konsekwencja za przewiny i zniechęcić podopiecznych do kolejnych wybryków.
- To po prostu podłe! - zawołała oburzona Sissi.
- Odpowiedzialność zbiorowa panuje nie tylko w Kościele - zauważyła Ida Ferenczy - W polityce wielkich mocarstw też tak bywa. Kiedy na Węgrzech miało miejsce powstanie, to wojska cesarskie...
Zamilkła, widząc twarz Franciszka Józefa, uważnie się jej przyglądającego.
- Proszę mi wybaczyć, Wasza Cesarska Mość. Nie chciałam być bezczelna.
- Nie gniewam się, ale proszę dokończyć - rzekł Franciszek Józef - Bardzo mi na tym zależy.
Ida nie wiedziała, czy powinna to zrobić, ale ostatecznie uznała, że cesarz to nie Zottornik, który za taką prawdę kazałby ją powiesić za ręce w lochu do sufitu i chłostać do nieprzytomności albo jeszcze coś gorszego. Słyszała już nieco o jego praktykach uciszania niewygodnych mu osób. Ale cesarz nie był tyranem. Ponadto był dobrym człowiekiem i jeżeli chciał znać prawdę, to nie obrażał się o nią.
- Podczas powstania na Węgrzech, kiedy wkroczyły tam cesarskie wojska, to bez wahania żołnierze palili, mordowali i niszczyli wszystko, na co mieli ochotę. To miała być kara za popieranie powstańców, przy czym puszczano z dymem także i wioski niewinne, które nie mieszały się do polityki, ale panowała przecież wciąż tak powszechna odpowiedzialność zbiorowa. A ile zniszczono miast? A ilu ludzi za byle co szło wtedy do więzienia? Ile kobiet wtedy...
Ida zamilkła, nie wiedząc, czy nie posuwa się za daleko, jednak Franciszek nie wyglądał wcale na obrażonego. Przeciwnie, na jego twarzy malował się szok i niedowierzanie. Nigdy nie sądził, że jego ojciec, wówczas rządzący cesarz, był w stanie dopuścić się czegoś takiego. Ale po co Ida Ferenczy miałaby kłamać? Po co miałaby mówić coś, co jest nieprawdą i ryzykować jego gniew?
- Słyszałem, że Węgry spacyfikowano, ale nie sądziłem, że mój ojciec, który zawsze w moich oczach był wzorem, posunął się do takiej zbrodni.
- Ojciec Waszej Cesarskiej Mości o niczym nie wiedział - powiedział Jamisz - To wszystko była robota Radetzky’ego i popierającego go kanclerza Zottornika. To była ich polityka, nie ojca Waszej Cesarskiej Mości. Kanclerz i feldmarszałek byli zdania, że tylko w ten sposób nie dopuszczą do kolejnych buntów.
- Mimo wszystko posunęli się za daleko - powiedział Franciszek - Rozumiem jeszcze ukaranie buntowników, ale niewinnych ludzi? Może i mieli szlachetne w tej sprawie pobudki, jednak nie można w taki sposób budować siły cesarstwa. Nie będzie nigdy więcej odpowiedzialności zbiorowej. Nie pozwolę na to.
Sissi położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała czule:
- Wierzę w to, Franciszku. Na razie panuje pokój i oby jak najdłużej panował. Ale nie możemy pozwolić na to, aby niewinni cierpieli za winnych. Tak po prostu nie może być, najdroższy.
Franciszek uśmiechnął się do niej i delikatnie ucałował jej dłoń.
- Ty chyba naprawdę jesteś aniołem, najmilsza. Tak, masz rację. Muszę jako władca zadbać o to, aby nie było nigdy więcej podobnych sytuacji. A zacznę swoje zmiany w polityce od tego sierocińca.
- Zacznijmy najpierw od tego, że damy dzieciom coś zjeść, bo są już bardzo głodne - zaproponowała mu wesołym tonem Sissi.
- Racja, ale jak to zrobić? - zapytała Ida.
- Sprowadzić cesarskiego kucharza? - dodał hrabia Jamisz.
- Nie, mam lepszy pomysł - powiedziała Sissi, a w jej oczach zabłyszczały w uroczy sposób figlarne iskierki.
Następnie zaproponowała, aby wszyscy wyszli i poszli za nią. Nikt, nawet jej ukochany Franciszek nie domyślali się, o co może jej chodzić, ale nie zadawali w tej sprawie pytań, czując, że niedługo sami się dowiedzą. Baronowa miała w tej sprawie złe przeczucia. W końcu, jej zdaniem, pomysły księżniczki bawarskiej to zawsze było jedno wielkie szaleństwo.
Tymczasem Sissi, rozbawiona na całego, poprowadziła dzieci, jak również i swoich towarzyszy ulicami miasta prosto w kierunku luksusowej restauracji. Kiedy tylko baronowa zobaczyła, dokąd zmierzają, załamana jęknęła i podbiegła do Sissi, po czym szepnęła jej na ucho:
- Wasza Wysokość, proszę tego nie robić. To nie uchodzi.
Sissi jednak zlekceważyła ją. Weszła do środka, a zaraz po niej zrobili to jej towarzysze oraz trzydzieści sierot z pobliskiego sierocińca. Mimo tego, że mieli na sobie nowe ubrania, wciąż wyglądali niezwykle skromnie i łatwo było zorientować się, kim są dzieci i skąd pochodzą. Ponadto nigdy nie przyjmowano tu biedoty, tak więc widok sierot wzbudził niechęć w oczach wielu gości, którzy przychodzili do tego miejsca, aby się najeść jakimś porządnym i wysublimowanym jadłem, nigdy nie ofiarowywanym im przez miejscową gospodę. Sissi zdawała się to dostrzegać, ale też w ogóle się tym nie przejmowała, albo wręcz zdawała się robić to specjalnie z powodu niezwykle dobrego humoru, w jaki wpadła. Dodatkowo, jakby nigdy nic, podeszła do lady i widząc właściciela, powiedziała:
- Poprosimy o kilka stolików i porządne obiady dla tych uroczych dzieci. Ale w miarę możliwie szybko. One są głodne.
Właściciel zmieszał się, słysząc tę prośbę, ale starał się zachować spokój oraz dobre maniery, dlatego odpowiedział:
- Proszę mi wybaczyć, ale takich klientów nie obsługujemy.
- A to niby dlaczego? - zapytała Sissi.
- Ponieważ nie są to goście godni tego miejsca.
- Naprawdę? A niby w czym są gorsi od pana ekskluzywnej klienteli?
- Przede wszystkim, to są dzieci.
- Dzieci też tu obsługujecie. Widzę kilka wraz z rodzicami.
- Ale to co innego. To są dzieci szanowanych obywateli, nie zaś jakieś sieroty, które ktoś z jakiegoś powodu poubierał w ładniejsze stroje. To dzieci niepewnego pochodzenia. Jak chcą się najeść, niech idą do oberży.
- Ale przyszły tutaj i zapłacą uczciwie.
Właściciel lokalu parsknął śmiechem z niedowierzaniem.
- Proszę mi wybaczyć, ale niby jak? Sieroty nie są znane z bogactwa, więc mi się nie wydaje, aby były wypłacalne.
- One może i nie, ale ja jestem wypłacalna - zauważyła Sissi.
- Ja tym bardziej - powiedział Franciszek, podchodząc do ukochanej.
Właściciel lokalu, który wiele razy widział portrety cesarza, bez trudu teraz rozpoznał twarz młodzieńca stojącego przed nim. Zaaferowany i przerażony tym oto niezwykłym spotkaniem, natychmiast ukłonił się nisko Franciszkowi i rzekł:
- Wasza Cesarska Mość. Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem, że jest to przez Waszą Cesarską Mość fundowane. Gdybym wiedział...
- A więc już pan wie. Czy nadal będzie się pan sprzeciwiał obsłużeniu tych dzieci, a przy okazji też i mnie, mojej narzeczonej i moich towarzyszy?
- Ależ nie, w żadnym razie, Wasza Cesarska Mość. Cały lokal jest do waszej dyspozycji. Już natychmiast wam służę.
Zanim się Franciszek i Sissi obejrzeli, właściciel natychmiast zmobilizował do obsługi dzieci i ich tymczasowych opiekunów cały personel, który natychmiast zaczął serwować tym niezwykłym gościom wszystko, co tylko mieli najlepszego na składzie. Kłaniali się przy tym uniżenie i nawet zagadywali miło dzieci, pytając z zachwytem, czy są zadowoleni z obsługi. Sissi strasznie to bawiło, a i Franciszek nie ukrywał, że jest rozbawiony takim stanem rzeczy.
- Miałaś naprawdę wspaniały pomysł, najdroższa - powiedział do ukochanej, kiedy oboje zajadli swój posiłek - Nie wiem tylko, co dalej planujesz. Codziennie tak przecież nie możemy żywić tych uroczych szkrabów, choć nie ukrywam, że to bardzo kusząca propozycja.
- Spokojnie, Franz. Wiem doskonale, że takie codzienne obiady, to przecież nie jest wydatek nawet na naszą kieszeń - odpowiedziała mu Sissi - To tylko na ten jeden raz, aby zrekompensować tym biednym dzieciom to, co musiały przejść z rąk tych dwóch wampirzyc. Od jutra posiłki będą normalnie szykowane na miejscu i to przez dobrego kucharza. Oczywiście, będzie musiał mieć z czego szykować te posiłki, a sierociniec jest biedny.
- To żaden problem. Jeszcze dzisiaj wezmę do siebie burmistrza Wiednia i od razu nakażę mu, aby przeznaczał znacznie większe sumy na sierociniec.
- Dziękuję ci, najdroższy. Ale wiesz, że to nie wszystko. Muszą mieć więcej ubrań niż te, które mają teraz na sobie. Jedna para ubrań to za mało.
- Cesarski krawiec zostanie zmobilizowany do działania. Uszyje dla dzieci w ciągu najbliższych dwóch tygodni tyle ubrań, ile trzeba. A może jeszcze więcej. Tym dzieciom nie może niczego zabraknąć.
- A co sądzisz o budynku sierocińca?
- To niestety nie najlepsze miejsce. Nie wiem, czy remontowanie go coś da. Jak dla mnie, powinno się postawić nowy sierociniec. O ile się orientuję, to gdzieś na terenie Wiednia jest dosyć miejsca na budowę nowego sierocińca. Obawiam się tylko, żeby starczyło na to wszystko funduszy. Ja oczywiście chętnie wesprę ten szlachetny czyn, ale sama rozumiesz. Budowa nowego budynku to nie jest coś tak prostego jak dobry kucharz czy nowe ubrania. To da się załatwić za duże sumy, ale takie, na które możemy sobie pozwolić. Jednak nowy sierociniec to może być już poważniejszy problem. Skarb państwa może nie mieć tyle pieniędzy, aby pokryć koszta tego projektu. Poza tym, jako cesarz muszę finansować także inne sprawy i to nie mniej ważne. Ale zobaczę, co się da zrobić. Ostatecznie zawsze można by w takim wypadku urządzić bal charytatywny.
- Tak, a koszta tego balu będą trzy lub cztery razy większe niż suma, która jest nam potrzebna i którą możemy na nim zebrać - mruknęła z ironią w głosie Sissi.
Franciszek uśmiechnął się do niej i delikatnie ścisnął jej dłoń.
- Nie za dużo słuchasz wypowiedzi naszego kuzyna, Ludwika? Nie mówię, że on nie ma racji, ale mimo wszystko zdaje się negować zbyt wiele spraw naraz.
- Ludwik po prostu mówi prawdę, którą nie każdy chce znać, a już na pewno nie twoi doradcy - odparła na to Sissi.
- Wiem, o wielu sprawach mi się tutaj nie mówi, bo nie chce mi się głowy zawracać, ale też muszę mieć urzędników, którzy ułatwią mi choć trochę życia. Jak zapewne wiesz, samemu rządzić się nie da.
- To prawda, ale zdecydowanie musisz mieć nad nimi większą kontrolę. Sam słyszałeś, co Ida mówiła o Węgrzech. Zbrodnie tam wykonane poszły na konto nie Zottornika i Radetzky’ego, ale twojego ojca. Nie wiadomo, co oni jeszcze zrobią i co pójdzie tym razem na twoje konto. Boję się, Franz. Tak bardzo się boję tego, że przez ich głupotę, zapłacisz kiedyś życiem.
Franciszek uśmiechnął się do niej czule i powiedział:
- Wiesz, nigdy nie sądziłem, że będę rozmawiać z moją narzeczoną o polityce i sposobach rządzenia krajem.
- Nie chcę być tylko twoją narzeczoną - rzekła Sissi, patrząc mu uważnie w oczy - Chcę być twoją partnerką, równą ci w kwestiach politycznych i mogącą ci pomagać w rządzeniu krajem. Jak sam powiedziałeś, samemu rządzić się nie da. Pozwól, że ci pomogę, na tyle, na ile zdołam. Nie chcę być tylko piękną ozdobą u twego boku.
- I nigdy nie będziesz tylko ozdobą, obiecuję ci to - powiedział Franciszek i czule ucałował dłoń ukochanej - Otworzyłaś mi oczy na wiele spraw. Rozumiem już teraz lepiej potrzebę reform, choć nadal uważam, że nasz kuzyn Ludwik nieco zbyt radykalnie się ich domaga.
- Och, nie posądzaj Ludwika o radykalizm. Daleko mu do niego.
- Mam nadzieję. Czytałem książkę, którą mi dał. Zawiera wiele ciekawych na temat liberalnych rządów uwag i spostrzeżeń. Nie wszystkie do mnie przemawiają, ale zdecydowanie zmuszają one do myślenia. Podobnie jak to, co dzisiaj pokazałaś mi w sierocińcu, a wcześniej na tym rynku, gdy jakiś czas temu szliśmy zwiedzać Wiedeń incognito. To wszystko zmusza do myślenia.
Uśmiechnął się do Sissi, która obdarzyła go uśmiechem pełnym miłości.
- A propos myślenia... Czy myślałaś już o tym, kto zajmie miejsce zakonnic w sierocińcu?
- Owszem. Proponuję Johanna Schulza i jego żonę Brigitte.
- To oni jeszcze nie wyjechali z Wiednia?
- Nie, bo jedna z ich córek jest chora, ale podobno wraca do zdrowia. Pójdę do nich i poproszę, aby przynajmniej tymczasowo, zaopiekowali się dziećmi. Mają w tej sprawie doświadczenie, więc dadzą sobie radę. To dobrzy ludzie, można im zaufać.
- No dobrze, a jeśli zechcą wrócić na swoje ziemie do Bawarii? To, co wtedy?
- Wtedy znajdziemy kogoś innego. Ale na chwilę obecną oni najlepiej nadają się do tej pracy.
Franciszek pomyślał o tym i uznał, że Sissi ma rację i zgodził się na to, aby ci ludzie właśnie zostali nowymi opiekunami sierocińca. Potem z uśmiechem, jak też i z wielkim rozbawieniem zajadał dalej swój posiłek, przy okazji z uwagą patrząc na krzątających się wokół dzieci pracowników właściciela lokalu, którzy potrafili doskonale ukrywać swe prawdziwe emocje i powstrzymywać niechęć wobec tych biednych dzieci, którym musieli nadskakiwać i wobec których wykazywali się tak wielką czołobitnością, że większej chyba nie dało się uzyskać.
- Mam nadzieję, że Wasza Cesarska Mość jest w pełni usatysfakcjonowany - powiedział właściciel restauracji, podchodząc do Franza i Sissi, gdy posiłek ich już dobiegł końca.
- Naturalnie. Nie mógłbym czuć się bardziej usatysfakcjonowany - odparł na to Franciszek i zapłacił wystawiony mu rachunek.
Suma była co prawda spora, ale nie przejął się tym. Uśmiech zadowolenia na buziach tych uroczych dzieci był dla niego wystarczającą rekompensatą za wydane przezeń pieniądze. Poczuł przy tym w sercu, że radość tych dzieci jest czymś, na co warto wydać każde pieniądze.

***

Ludwik stał na cmentarzu w Monachium, tuż przy grobie, którego tak dawno już nie odwiedzał, a który był niezwykle ważnym dla niego miejscem. Zasmucony położył na nim piękny bukiet kwiatów i spojrzał na piękny nagrobek, na którym to widniał napis:

Tu spoczywa Joanna von Korberg.
Urodzona: 1 lipca 1827 roku.
Zmarła: 2 marca 1851 roku.

Odeszła przedwcześnie, ale pozostanie w naszych sercach na zawsze.


Ludwik zasmucony uronił z oczu kilka łez, czytając te słowa. Tak, to było jak najbardziej prawdą. Nigdy o niej nie zapomni. Zawsze będzie ją z szacunkiem oraz sympatią wspominał. Zawsze będzie miała miejsce w jego sercu. To nigdy przecież nie ulegało kwestii. Wiedział jednak, że czas zostawić ten etap za sobą i rozpocząć coś nowego w swoim życiu. Musiał to zrobić, dlatego powiedział:
- Joasiu... Mam nadzieję, że słyszysz mnie tam, gdzie teraz jesteś. Dawno cię tu nie odwiedzałem, nie byłem gotowy rozdrapywać stare rany. Wiem, to wydaje się być strasznie głupie. Najpierw siedziałem tutaj całymi godzinami, a potem nie byłem w stanie tutaj przyjść. To było bardzo głupie. Ale pora, abyśmy oboje poszli w swoje strony. Ty dalej i ja dalej. Ty do nieba, gdzie na pewno między aniołami znalazłaś swoje miejsce, a ja do ludzi, gdzie też muszę odnaleźć swoje miejsce. A zasadniczo, już odnalazłem. Poznałem wyjątkową i cudowną dziewczynę. Nazywa się Elodie de Farge. Polubiłabyś ją, jestem tego pewien. Odkąd odeszłaś, nigdy nie czułem czegoś takiego, co czuję do niej. Wiem, że ją kocham i chcę być z nią. Co do ciebie, pragnę cię zapewnić, że zawsze będziesz w moim sercu. I nigdy, ale to nigdy cię nie zapomnę. Ale czas ruszyć dalej. Wierzę, że jest to możliwe. Czuję to w sercu. Mam nadzieję, że będziesz nam kibicować z góry. Spoczywaj w pokoju, moja mała, kochana przyjaciółko. I bądź szczęśliwa tam, dokąd odeszłaś.
Nagle wydawało mu się, że słyszy w uszach słowa piosenki, która kiedyś tak bardzo go poruszyła, a która idealnie pasowała do jego sytuacji.

Mieliśmy dla siebie tyle chwil.
Przed nami otwierał się świat
I anioł nadziei przy nas był,
A los był z nami za pan brat.
Ty przyszłaś jak pierwsza letnia noc
I wniosłaś pogodę w me dni.
Więc każdy odkryty szczęścia ląd
Imieniem zwałem twym.

To, co dał nam świat,
Niespodziewanie zabrał los.
Dobre chwile skradł,
Niosąc w zamian bagaż zwykłych trosk.
To, co dał nam świat,
To odeszło z biegiem lat.
Cóż wart jest dziś niewczesny żal,
Że los wziął to, co dał?

Nie znałem przy tobie srogich zim.
Barwami rozkwitał nam mrok.
Gdy owoc dojrzewał w sadzie twym,
To giął gałęzie do mych rąk.
Nie chciałaś od życia wiele brać,
Radości dzieliłaś na pół.
A smutkom patrzyłaś sama w twarz,
Gdy czasem przyszły tu.

To, co dał nam świat,
Niespodziewanie zabrał los.
Dobre chwile skradł,
Niosąc w zamian bagaż zwykłych trosk.
To, co dał nam świat,
To odeszło z biegiem lat.
Cóż wart jest dziś niewczesny żal,
Że los wziął to, co dał?


Po chwili piosenka umilkła. Ludwik nie wiedział, czy dźwięczała mu ona w uszach, czy może rzeczywiście ktoś w pobliżu ją grał i śpiewał. Jednak nie miało to dla niego wtedy żadnego znaczenia. W obecnej chwili liczyło się jedynie to, co on czuł, a czuł, że nie jest w stanie powstrzymywać łez, które same napływały mu już do oczu, przed którymi widział wspomnienia z najpiękniejszych chwil, jakie wspólnie przeżyli. Jej gra na pianinie, ich wspólne spacery, ich czytanie wierszy, ich wycieczki do teatru, ich wspólny taniec podczas balu, jego wygłupy przed nią, gdy dawał jej przedstawienia w różnych zabawnych kostiumach. Tak cudownie się wtedy śmiała. Tak jej z tym śmiechem było do twarzy. A potem nagle wizje znikły i została jedynie ta oto zimna płyta nagrobna i kamienny nagrobek tuż przed nią.
- Już teraz tylko tyle z tego zostało - powiedział sam do siebie Ludwik.
Po tych słowach zapłakał tak mocno i tak rzewnie, jak dawno tego nie robił. Poczuł przy tym w piersi ostry ból, jakby ktoś wbił mu coś w serce, ale nie był w stanie go tym zabić. Lekko się za nie złapał, płakał przez kilka minut i kiedy ból nieco zelżał, dotknął delikatnie nagrobka i powiedział:
- Jeśli moja decyzja cię uraziła, to wybacz mi. Ale tak po prostu musi być.
Następnie odszedł od grobu. Opuścił potem teren cmentarza, a ponieważ czuł, jak ogarnia go zmęczenie, zaszedł do parku i usiadł na jednej z ławek, aby chociaż częściowo odzyskać siły. Nie wiedział, jak długo tam siedzi, kiedy nagle poczuł, jak obok niego ktoś siada. Zaintrygowany spojrzał na tę osobę i zamarł. Tuż przy nim na ławce siedziała Joanna, cała i zdrowa, taka sama, jak widział ją, zanim mu zmarła na rękach. Wciąż taka sama: uśmiechnięta, słodka, z okularami mocno na nosie osadzonymi, ubrana w niebieską suknię, którą tak lubiła nosić i z włosami o barwie ciemnego brązu obciętymi na krótko, jak zwykle robiono podczas choroby, gdyż podobno włosy zabierały ciału energię i tylko krótkie zapewniały więcej siły chorej osobie.
- Joasia? - zapytał zdumiony Ludwik - Jak ty...? To niemożliwe. To chyba sen.
- Tak, Ludwiku. To sen - odpowiedziała mu Joanna - Ty śnisz, kochany. Coś ci się przyśniło i zaraz wrócisz do swojego świata.
- Dlaczego tak długo mnie nie odwiedzałaś? Dlaczego nie przyszłaś się ze mną pożegnać?
- Nie byłam w stanie tego zrobić. Raz się żegnaliśmy, gdy konałam w twoich ramionach. Widziałam, ile cię to kosztowało. Nie chciałam ponownie fundować ci takiego bólu.
- Czy przyszłaś mnie potępić za moją decyzję?
- Nie. Przyszłam powiedzieć, że dobrze robisz. Nie możesz wiecznie żyć tym, co nas łączyło, gdy żyłam. Musisz iść dalej. Poza tym, Elodie to cudowna osoba. Na pewno da ci wiele szczęścia.
- A czy ja też dam jej szczęście?
- To już zależy od ciebie. Wszystko w twoim rękach.
Po tych słowach, Joanna ścisnęła mu mocno dłonie i powiedziała:
- Los przewrotny nie dał nam tyle czasu, ile byśmy chcieli. Ale uważam, że to, jak wykorzystaliśmy ten czas, który na dano, było wspaniałe. Nigdy żadne z nas tego nie zapomni. Ten czas zużyliśmy właściwie.
- Nie wiem, czy na pewno. Nie zdołałem być przy tobie, gdy chorowałaś. Tak mi żal straconego czasu.
- Nie mogłeś rzucić wszystkiego i pomagać mi w kuracji. A nawet gdybyś tak zrobił, to co by to zmieniło? Ja i tak umarłabym. Ale ważne, że byłeś przy mnie, gdy to się stało. Tylko to jest ważne. Reszta się nie liczy. Tylko ten czas, który we dwoje spożytkowaliśmy ma znaczenia. To jest nasze i tego nam nikt nie zabierze.
Następnie delikatnie pocałowała księcia w policzek i powiedziała:
- Bądź szczęśliwy, Ludwiku. Bądź szczęśliwy z Elodie. I nie martw się o nic. Wszystko będzie dobrze. Tak jak być powinno.
Ludwik uśmiechnął się do niej czule i ścisnął obie jej dłonie, które następnie bardzo czule ucałował. Joanna zaś pogłaskała go delikatnie po głowie i rzekła:
- Dziękuję ci, Ludwiku. Dziękuję za wszystko. A teraz już nie śpij. Obudź się. Już czas wrócić do świata żywych. Zmarłych pozostaw za sobą. Idź do żywych.
Ludwik poczuł, jak oczy mu się zamykają i opada na oparcie ławki. Szybko otworzył jednak oczy i zobaczył, że siedzi na ławce sam. Joanny już nie było, choć może należało powiedzieć, iż nigdy jej tu nie było. Tak, miała rację. On śnił. To było jedynie snem. Ale snem niezwykle mu potrzebnym. Snem, który utwierdził go w postanowieniu, jakie podjął. Uśmiechnął się więc i spojrzał w niebo, mówiąc:
- Dziękuję ci, Joasiu. Dziękuję ci.
Zaraz potem wstał z ławki, wypoczęty i zadowolony, po czym ruszył powoli przed siebie w kierunku swojego domu. Cmentarz pozostał za nim, a życie i ludzie żywi przed nim. A zwłaszcza jedna, wyjątkowa osoba, która sprawiła, że ponownie stanął na nogi. Wiedział już, że cokolwiek by się nie stało, zyska jej miłość, a gdy to już się stanie, nie pozwoli na to, aby kiedykolwiek była z nim nieszczęśliwa.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Wto 22:22, 03 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Śro 16:46, 22 Lut 2023    Temat postu: Domknięcie drzwi

Rewelacyjny rozdział. Ludwik w końcu zamknął za sobą drzwi i może się w pełni otworzyć na nowe uczucie.
Sissi uratowała Rudolfa i inaczej niż w prawdziwym życiu Franciszek dużo wcześniej zrozumiał powody jej decyzji.
Te zakonnice strasznie nieprzyjemne. Takie są skutki tego, gdy jest państwo w państwie.
Właściciel tawerny szybko zmienił zdanie, bo zapach pieniędzy zmienia zdanie o ludziach.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Śro 16:47, 22 Lut 2023, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 11:29, 26 Lut 2023    Temat postu:

Rozdział XIX

Dyplomatyczna misja Ludwika

Ludwik Wilhelm von Wittelsbach był drugim synem księcia Maksymiliana i jego żony, księżnej Ludwiki i starszym bratem Sissi. Z wyglądu był niesamowicie podobny do swojego ojca, zatem był mężczyzną wysokim, choć nieco pyzatym, a zwłaszcza na twarzy. Czarnowłosy, z zielonymi oczami, zawsze gładko ogolony i krótko obcięty, choć kiedyś zapuszczał długie włosy i dopiero wtedy, kiedy dorósł, skrócił je sobie bardziej po męsku. Ubierał się zawsze skromnie, choć naprawdę elegancko. Podobnie jak ojciec, miał niesamowite poczucie humoru oraz jowialny charakter, otwarty i serdeczny wobec innych, ale też, mimo chęci do żartów, umiał być niezwykle poważny, kiedy trzeba. Najlepszym tego dowodem był fakt, że w wieku zaledwie dziewiętnastu lat, jak wielu jego kolegów, czując to dziwne i dość nietypowe poczucie obowiązku wobec Europy, rzucił szkołę, aby przyłączyć się jako ochotnik do powstania na Węgrzech w roku 1848. Pomysł ten przyszedł mu do głowy niedługo po tym, kiedy korzystając z wakacyjnej przerwy odwiedził w Monachium swojego kuzyna i serdecznego przyjaciela, Ludwika, następcę tronu Bawarii. Tam poznał jego wiernego druha ze studiów, Gyulę Andrassy’ego, który wywarł swoją postawą na młodzieńcu ogromne wrażenie. Starszy od niego o pięć lat Węgier sprawił, że w młodym Bawarczyku narodziła się chęć walki z Austrią i wszystkimi, którzy w jakikolwiek sposób dławią ludzką wolność. Wcześniej już co nieco słyszał pośród swoich kolegów w szkole, że na Węgrzech się gotuje, zatem wybuch powstania tam jest tylko kwestią czasu. Nie obchodziło go to wtedy, ale teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Dowiedział się od Gyuli, jak okrutni są wobec Węgrów Austriacy i jak w ludziach narodziła się chęć buntu. Dowiedział się również, że w Europie od dawna już panuje sytuacja, nazywana po latach Wiosną Ludów, która jest szeregiem buntów i rebelii wobec tyranii i okrucieństwa, zatem na Węgrzech także musi w końcu coś się zacząć dziać. Ludzie w Europie już o tym wiedzieli i wielu z nich, załatwiwszy swoje sprawy w ojczyźnie, wyjeżdżają, aby masowo dołączyć do powstania, kiedy ono wybuchnie. Liczyli, że w ten sposób zachęcą do poparcia Madziarów w ich walce z tyranią Austrii. Jak historia potem pokazała, bardzo się pomylili.
Ale wtedy nikt tego nie mógł wiedzieć. Wtedy wszyscy chodzili, jak to potem się mówiło, z zapalonymi głowami. Mieli wielkie nadzieje i górne marzenia, a w nich wyobrażali sobie jeden wielki narodowy zryw na Węgrzech, poparty nie tylko przez masowych i dobrowolnych ochotników z Europy, ale i przez kraje, które nie czują sympatii do Austrii i na pewno zechcą ją osłabić, wspierając walkę przeciw niej. Ludzie bardziej w tej sprawie rozsądni przeczuwali, że masowe poparcie dla powstańców nie nastąpi, jednak wierzyli mimo to, iż walka jest nieunikniona. Inni z kolei niemalże cynicznie w tej sprawie uznali, że lepiej jest umrzeć z godnością niż żyć bez godności. Nie brali, oczywiście pod uwagę tego, jak ludzie, popychani przez nich do powstania, na tę sytuację się zapatrują. Mówili im to, co oni chcieli usłyszeć, a ci zadowoleni wręcz masowo zgłaszali swoją chęć do walki. Jednym z tych ludzi był właśnie młody książę Ludwik Wilhelm von Wittelsbach. Mimo rad swojego starszego kuzyna, aby tego nie robił, bo powstanie nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo, bardzo prędko wstąpił do oddziałów ochotniczych złożonych z cudzoziemców emigrujących na Węgry, aby walczyć za wolność naszą i waszą, jak to wtedy mówiono. Wierzył wówczas we wszystko, co mu mówiono na temat powstania i jego wyników. Spodziewał się, że powstanie z prędkością błyskawicy ogarnie cały kraj, ludzie masowo poprą walczących, a w tej sytuacji kraje Europy, a zwłaszcza Anglia i Francja przyłączą się do walki i wtedy Austria musi przegrać. Los jednak bardzo szybko zweryfikował te idylliczne poglądy. Europa jedynie w sposób oficjalny poparła powstanie, jednak nie zamierzała wykonywać ani jednego politycznego ruchu, aby narazić się tak bardzo potężnemu przeciwnikowi, jakim była Austria. Inne kraje zaś, widząc, że pozostałe tego nie robią, również zostawiły powstańców samym sobie. Dodatkowo, jakby tego było mało, mimo początkowej euforii i wielu ochotników, na Węgrzech nie wszyscy popierali powstanie. Ponadto jeszcze, w wielu miastach zamykano powstańcom drzwi przed nosem, nakazując im się jak najszybciej wynosić z obawy, że jak tylko przyjdą Austriacy, to wszyscy zapłacą nawet za samą rozmowę z buntownikami. Pomimo to, powstańcy walczyli dalej. Odnieśli w tej walce nawet wiele sukcesów, jednak dobra passa szybko się skończyła. Cesarz, czy też może raczej działający w jego imieniu feldmarszałek Radetzky sprowadził na Węgry posiłki, które szybko nadrobiły straty poniesione w walkach z powstańcami i znowu ruszyli do ataku z jeszcze większą zaciekłością. Powstańcy, nie mający jak swoich strat nadrobić dodatkowymi posiłkami, musieli im ulec. Walczyli do samego końca i pokazali, na co ich stać, lecz za straszliwą cenę. Wojska austriackie nie miały ani grama litości wobec tych, których uznali za buntowników lub też za tych, którzy ich popierają. Takiego okrucieństwa Węgry jeszcze nie widziały. Egzekucjom nie było końca, podobnie jak paleniu wiosek i domów, posądzonych o pomoc w buncie. Żołnierze w imieniu karania wszelkiego oporu, pozwalali sobie na więcej niż kiedykolwiek przedtem: na grabież, gwałty i na co tylko mieli akurat ochotę. W wyniku tego wielu ludzi, dotąd popierających powstanie, zaczęło narzekać na przywódców powstania.
- Przez ich szaleństwo, my musimy teraz pokutować - mówili - To dlatego, że zachciało im się buntu, cały kraj teraz cierpi. Niech ich piekło pokłonie wraz z ich ideałami!
Oczywiście, najważniejsi przywódcy powstania uciekli i mimo wyznaczonej za nich nagrody, nigdy ich nie schwytano. Uniknęli oni szubienicy. Tyle szczęścia nie mieli jednak przywódcy powstańczych oddziałów. Tych wieszano i to wręcz bez sądu, a jeśli nawet z sądem, to wydającym tylko jeden wyrok: śmierć. Władze były w tej sprawie bezlitosne, zaś lud Węgier, mocno już rozgoryczony tym, co się stało, niekiedy z pewną satysfakcją patrzył na śmierć powstańców, mówiąc sobie w duchu, że jest to kara za wszystkie gwałty, spalone domy i skradzione mienia. Nie mieli wobec nich najmniejszego współczucia, a przynajmniej na początku. Inaczej sprawa się jednak miała z powstańcami, którzy byli jedynie prostymi żołnierzami. Od „miłosiernej” austriackiej władzy otrzymywali oni „lżejszą karę” w postaci... ciężkiego więzienia. Ich los już ludzi w dużej mierze poruszał, bo widzieli w nich niewinne ofiary szaleńców, teraz niepotrzebnie cierpiące z powodu ulegnięcia ich ideologiom. Mało jednak było wtedy na Węgrzech ludzi, którzy naprawdę żałowali wszystkich powstańców, bez wyjątku i dlatego też mało Madziarów okazywało im jakieś większe współczucie.
Władze austriackie potraktowały powstańców nie tak, jak zazwyczaj traktuje się żołnierzy wroga, bo dla nich nie byli oni wrogami, a jedynie buntownikami, w przypadku których nie należy mieć żadnej litości. I tej litości nie zamierzali oni ani trochę okazywać. Inaczej jednak sprawa miała się z tzw. ochotnikami. Ci zostali potraktowani dwojako. Jeśli pochodzi oni z terenów zagarniętych przez Austrię, to spotykała ich surowa kara. Jeżeli jednak byli z krajów, które nie należały nigdy do cesarstwa Austrii, zostali potraktowali nad wyraz łagodnie. Feldmarszałek, będąc wyrachowanym do szpiku kości, powsadzał ich do lekkiego więzienia z naprawdę dobrymi warunkami, po czym poinformował rodziny osadzonych, co się dzieje z ich bliskimi, żądając w zamian za ich wolność ogromnych sum pieniędzy. Rzecz jasna, rodziny w większości przypadków nie wahały się płacić wyznaczonej ceny za życie synów, braci czy kuzynów. Niektórzy odmawiali, ale wtedy Radetzky, aby im zrobić na złość, wypuszczał owych ludzi uważając, że na wolności zdołają oni owym chciwcom bardziej zaszkodzić niż w więzieniu, a poza tym, trzymając ich w niewoli, tylko odda im przysługę. Takie przypadki zdarzały się jednak rzadko, bo ludzie w większości płacili za wolność swoich bliskich. Radetzky oczywiście głupi nie był. Wiedział, że nie każdego stać na ogromny okup i od tych biedniejszych domagał się jedynie tyle, na ile było ich stać. Całość sumy ze wszystkich okupów stanowiła ogromny majątek, jednak tylko jedna trzecia tego wszystkiego trafiła do cesarskiego skarbca. Cała reszta zaś została równo podzielona pomiędzy osoby Radetzky’ego i Zottornika, biorącego w całym procederze czynny udział.
Jednym ze schwytanych tzw. dobrowolnych ochotników był Ludwik Wilhelm von Wittelsbach. Radetzky potraktował go wyjątkowo, ponieważ znał kiedyś jego ojca i bardzo go polubił i dlatego posadził go nie w więzieniu, ale w jednym z domów pod strażą i natychmiast powiadomił księcia Maksa o wszystkim. Rzecz jasna, mimo naprawdę dużej sympatii do niego, zażądał okupu, ale mimo wszystko był wyrozumiały, a przynajmniej we własnym mniemaniu, wskutek czego suma, którą musiał wypłacić mu Maks, była znacznie mniejsza niż ta, której zażądał na początku. Maks zawdzięczał to zejście z ceny swoim zdolnościom negocjacyjnym, jak i również temu, że Radetzky swego czasu polował na jego ziemiach i był z tego zadowolony i to sprawiło, że polubił księcia i potraktował go ulgowo. Rzecz jasna, Maks, jeżeli by to było konieczne, to oddałby nawet cały majątek w zamian za ocalenie syna, ale już wtedy był ojcem kilkorga dzieci, a jego najmłodsze dziecko, czyli Maria, miała wtedy zaledwie dwa latka. Musiał zatem myśleć o wszystkich swoich pociechach i swojej żonie, dlatego robił wszystko, co możliwe, żeby zbić cenę do minimum, oczywiście z założeniem, że jeżeli nic z tego nie wyjdzie, to zapłaci tyle, ile ta podła i chciwa pijawka zażąda. Radetzky oczywiście przeciągał sprawę, ile tylko się dało, aby zmusić Maksa do uległości, oferując mu jedynie lekkie zejście z ceny, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie z pomocą przyszedł król Bawarii, Maksymilian II. Gdy tylko dowiedział się to, jakie problemy dręczą jego szwagra, od razu wystosował odpowiedni list do cesarza Austrii, Franciszka Karola. Ten dostał szału, kiedy tylko go przeczytał. Wpadł jak burza do gabinetu feldmarszałka i nakazał mu natychmiast uwolnić chłopaka, syna księcia Maksa, który wszak był mężem Ludwiki, dalszej kuzynki i serdecznej przyjaciółki jego żony i jego osobistym przyjacielem. Radetzky pojął w tamtej chwili, że wyraźnie przeciągnął strunę i był gotów wypuścić chłopaka i to za darmo. Zottornik jednak polecił mu wyłudzić od księcia choć trochę pieniędzy, oczywiście okłamując go, że cesarz łaskawie zmniejsza sumę okupu i to znacznie, ale nadal ten okup zapłacić trzeba. Maksymilian uwierzył w to i urażony, że cesarz domaga się od niego mimo wszystko pieniędzy, zgodził się je zapłacić, jednak próbował negocjacji i osiągnął pozytywny skutek w postaci okupu stanowiącego zaledwie jedną piątą pierwotnie przez feldmarszałka zażądanej sumy. Mimo to, suma ta była duża, co zaszkodziło budżetowi rodziny, a gdy po jakimś czasie do tego wszystkiego doszedł nieurodzaj, biedny Maksymilian musiał sprzedać część swoich ziem Arkasowi. Tych samych ziem, które to dopiero niedawno Franciszek Józef odkupił i podarował przyszłemu teściowi jako prezent ślubny dla Sissi.
W ten oto sposób, Ludwik Wilhelm von Wittelsbach odzyskał wolność. Pobyt w areszcie domowym nie był dla niego dotkliwy. O wiele bardziej dotkliwe było dla niego odarcie ze wszystkich nadziei na temat powstania. W jednej chwili stracił w nie wiarę i poczuł bezsens wszystkiego. Bezsens całej walki, bezsens tego, w co wierzył i bezsens niepotrzebnego niebezpieczeństwa, na jakie narazili się on i jemu podobni. Po powrocie do domu długo nie mógł dojść do siebie. W zasadzie nawet nie pamiętał, jak tam dotarł. Pamiętał jedynie ojca ściskającego go mocno, kiedy już go tylko odzyskał, pamiętał jazdę powozem na Bawarię i pamiętał matkę oraz rodzeństwo, wpadające mu mocno w ramiona, ściskające go, całujące i krzyczące z radości. Zwłaszcza matkę dobrze pamiętał. Jej płacz, jej łzy, jej szczęście bardzo dokładnie wymalowane w jej oczach. Wiedział, że nigdy tego widoku nie zapomni. I nigdy więcej nie narazi bliskich na taki strach o niego. Wtedy całkowicie się już wyleczył z walk o jakiekolwiek ideały. Jego jedynym ideałem stało się normalne życie w szczęściu, spokoju i bezpieczeństwie, bez niepotrzebnego ryzykowania w sytuacjach, kiedy nie jest to potrzebne. Nie żałował udziału w walkach, ale żałował tego, jak bardzo zranił w ten sposób rodziców i rodzeństwo, jak i kuzyna Ludwika, który od początku próbował mu to wyperswadować. Przeprosił ich wszystkich, oni zaś, jak na kochającą rodzinę przystało, wybaczyli mu to i nie wracali już do tego tematu, a przynajmniej niecelowo.
Ludwik Wilhelm po tym wszystkim, nie kształcił się już. Uważał, że wiedza, jaką posiada w zupełności mu wystarczy, a jeżeli zechce nabyć więcej, zdobędzie ją z pomocą książek i bez pomocy jakichkolwiek nauczycieli. Zamiast tego, osiadł na stałe w Monachium, gdzie dostał pracę w biurze. Jego stanowisko dawało mu bardzo dużo satysfakcji, a przede wszystkim tę jakże cudowną świadomość, że nie musi wszystkiego zawdzięczać jedynie rodzicom. To przy okazji dawało mu także możliwość poznania różnych ciekawych ludzi oraz częste odwiedziny u kuzyna Ludwika, który na stałe właśnie tam mieszkał. Odwiedzał go z przyjemnością, a podczas swoich spotkań, prowadzili oni długie rozmowy na tyle interesujących ich tematów, że szybko i miło mijał im czas. A gdy jeszcze w Monachium pojawił się, przebywający na emigracji Gyula Andrassy, Ludwik Wilhelm zyskał w ten sposób kolejną motywację do odwiedzania kuzyna.
Czas mijał mu bardzo dobrze i spokojnie, zwłaszcza, że pozostawił już dawno za sobą swoją powstańczą przeszłość, choć należy zauważyć, iż w oczach ludzi nie tylko nie przynosiła mu ona ujmy, ale wręcz zaszczyt. Zwłaszcza w oczach pań, w których oczach Ludwik Wilhelm zyskał jeszcze więcej podziwu ze względu na to, że był bohaterem walczącym o szlachetne ideały. Książę zaś, chociaż nie bardzo do tych wspomnień lubił powracać, cieszył się, że jego przeszłość jest doceniana, zaś z sympatii kobiet skwapliwie korzystał, wdając się w kilka romansów, z których to ostatecznie nic nie wyszło, ale znacznie umiliły mu życie.
Ale i on musiał w końcu się ustatkować. Ponieważ jednak nie zamierzał brać ślubu bez miłości, a tej przez długi czas nie znalazł, spodziewał się, że zostanie już na zawsze kawalerem. Jednak i jego trafił grot Amora. Pokochał bowiem szczerym i prawdziwym uczuciem Henriettę Mendel, młodą aktorkę w swoim wieku, istotę tak uroczą i kochaną, że (przynajmniej zdaniem księcia) same anioły mogłyby jej zazdrościć urody. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat i od roku przebywał w stolicy Bawarii. To w tamtej chwili właśnie spotkała go miłość, której nie spodziewał się zaznać. Henrietta była skromna, nie oczekiwała od niego zbyt wiele. Wiedziała, że jako aktorka nie ma szans na poślubienie księcia, a ponieważ pokochała szczerze Ludwika Wilhelma, została jego kochanką. On jednak traktował ją poważnie i nie chciał, aby tylko na tym zakończyła się ich relacja. Po roku związku zatem uznał, że już czas go zalegalizować. Dlatego poprosił ukochaną o rękę. Ona początkowo nie chciała się zgodzić z obawy, jak na to zareaguje jego rodzina, ale on nie chciał ustąpić i powiedział, że woli wyrzec się majątku rodzinnego niż jej. Poruszyło to serce Henrietty i zgodziła się wyjść za ukochanego. Zwłaszcza, że była wówczas z nim w ciąży, co jeszcze bardziej zmotywowało Ludwika Wilhelma do działania. Po załatwieniu wszelkich formalności, potajemnie ją poślubił, a jedynymi świadkami tego wydarzenia byli Ludwik i Nene, która akurat przebywała w Monachium w odwiedzinach u ciotki Marii, królowej Bawarii. Reszta rodziny długo o niczym nie wiedziała do czasu, aż w końcu plotki o tym, że najstarszy syn księcia Maksa żyje jak mąż z żoną z aktorką. Ludwika, nie znając wszystkich szczegółów sprawy, z góry założyła to, co prawdopodobnie uznałyby inne matki w takiej sytuacji. Że oto jakaś intrygantka próbuje usidlić jej syna.
- Proszę cię, Maks. Jedź do Wilhelma i proszę, przekonaj go, aby pod żadnym pozorem nie żenił się z tą dziewczyną - błagała swego męża.
Dla wyjaśnienia dodać należy, że najstarsze dziecko Maksa i Ludwiki, choć nosiło imiona Ludwik Wilhelm, nazywane było przez bliskich jedynie Wilhelmem, co miało kilka istotnych przyczyn. Pierwszą było to, że imię to bardziej podobało się młodemu księciu niż jego pierwsze miano. Drugie, że w ten sposób był bardziej swym rodzicom bliski, bo jego starszy brat, Wilhelm Karol, zmarł mając zaledwie rok, która to tragedia mocno dotknęła zarówno Maksa, jak i Ludwikę, gdyż był to ich pierworodny, a zresztą nawet gdyby nie był, bolałoby to ich tak samo, jednak ponieważ było to ich pierwsze dziecko, obudziło to w nich lęk, że nie jest im dane mieć dzieci. Jednak było inaczej, drugi syn, nazwany Ludwikiem Wilhelmem, aby nie kusić losu, gdyż mając takie same imiona co zmarły braciszek, mógł podobnie umrzeć za wcześnie, żył i miał się całkiem dobrze. Mimo to, nazywany był przez matkę Wilhelmem na cześć zmarłego braciszka, a przez ojca najpierw Ludwikiem, potem w końcu również Wilhelmem. Taka oto była druga przyczyna nazywania naszego księcia drugim imieniem, nie pierwszym. Ale była też i trzecia, niezwykle dowcipna. Otóż w tej rodzinie częstym gościem był Ludwik, syn króla Bawarii. Ze względu na ogromną więź emocjonalną z wujem, ciocią oraz kuzynostwem, był traktowany przez każdego z nich jak stały członek rodziny, która uznała, że należy odróżnić od siebie dwóch Ludwików i ostatecznie przyjęła nazywać najstarszego syna księcia Maksa Wilhelmem, którego wcześniej tak nazywała tylko matka, ale od czasu, kiedy podjęto wyżej wspomnianą decyzję, wszyscy zgodnie przyjęli to oto nazewnictwo najstarszego członka młodego pokolenia rodziny Wittelsbachów. W taki oto sposób Ludwik Wilhelm von Wittelsbach został Wilhelmem dla swoich bliskich, co wcale mu nie przeszkadzało.
Co zaś do jego związku z Henriettą, był on gotów walczyć nawet z rodziną, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Dowiedział się bowiem dzięki telegramowi, który mu przysłała Nene (jak wiemy, jedna z niewielu osób wtajemniczonych w jego ślub) i postanowił się przygotować. Nakazał żonie z ich córeczką czekać na to, aż ojciec do nich przyjedzie i odczekać na jego wezwanie i wtedy wejść do pokoju z małą na rękach. Wiedział, że to zrobi odpowiedni efekt na rodzicu, bo Maksymilian bardzo lubił dzieci i widok rozkosznej i słodkiej jak cukierek wnuczki na pewno przekona go do zmiany nastawienia względem związku Wilhelma.
Maksymilian rzeczywiście zjawił się u syna, jak to zapowiadał telegram od Nene i oczywiście z miejsca rozpoczął połajankę. Zaczął od tego, że nie jest on ani trochę przeciwny temu, aby jego syn miewał romanse, skoro jest wolny, jednak już ślub to sprawa, którą powinien skonsultować ze swoimi bliskimi. Był przy tym tak bardzo stanowczy, jak jeszcze nigdy dotąd. Na koniec całej tej tyrady, rzekł:
- Także, podsumowując to wszystko, mój synu, pragnę ci oznajmić, że ani ja, ani twoja matka nie pochwalamy twoich planów matrymonialnych wobec panny Henrietty, której nie znamy i której jakoś nie raczyłeś nam dotąd przedstawić. I nic w tym dziwnego, bo jak wiesz, pochwalamy małżeństwa z miłości, ale jednak nie można się żenić z powodu pierwszego poważnego zauroczenia. Dlatego wiedz, że nie wyjadę stąd, póki mi nie przyrzekniesz, że nie ożenisz się z Henriettą Mendel.
Wilhelm uśmiechnął się wówczas do ojca i powiedział wesoło:
- W tej sprawie chętnie ci to obiecam, bo już nie mogę się z nią ożenić.
Maks rozpromienił się, spojrzał uważnie na syna i poklepał go po ramieniu.
- Nie możesz? To doskonale. Cieszę się, że poszedłeś po rozum do głowy. Ale tak z czystej ciekawości, dlaczego nie możesz?
- Bo już dawno się pobraliśmy.
Maksymilian zazgrzytał zębami ze złości, myśląc w pierwszej chwili, że jego syn stroi sobie z niego żarty. Pogroził mu palcem i powiedział:
- Wilhelmie, nie żartuj sobie.
- Ja mówię poważnie - odparł Wilhelm - Dwa lata temu wzięliśmy potajemnie ślub. Widzisz?
To mówiąc, pokazał na prawą dłoń, na której widniała obrączka.
Maksymilian był w szoku.
- I nikomu nie powiedziałeś ani słowa? - zapytał.
- Nene wiedziała. I Ludwik. Oboje byli naszymi świadkami na ślubie.
Maks spojrzał ze złością na syna i z gniewu odwrócił zły wzrok na bok.
- No pięknie. Moje własne dzieci mnie okłamują. I jeszcze Ludwik, którego zawsze traktowałem jak syna.
- Dodatkowo jest jeszcze coś, tato - powiedział Wilhelm.
- Ciekawe, co takiego? Jakie niespodzianki jeszcze dla mnie przygotowałeś?
- Zaraz zobaczysz. Henrietto, wejdźcie!
Po chwili, do pokoju weszła młoda, zaledwie dwudziestoczteroletnia kobieta. Była śliczną blondynką o niebieskich oczach, delikatnym nosie, kształtnych ustach i słodkich dołeczkach w policzkach. Maks musiał przyznać, że jego syn ma gust. Ta dziewczyna była naprawdę urocza. Ale jeszcze bardziej urocze było stworzonko trzymane przez nią na rękach. Była to około półtoraroczna dziewczynka, słodka i prześliczna, o jasnych włoskach spiętych w loczki, ubrana w białą sukienkę i szare buciki, na głowie miała niebieską kokardę. Wilhelm podszedł do nich z radością, po czym poprowadził ich do Maksa i powiedział:
- Drogi ojcze, przestawiam ci moją żonę i córkę.
Henrietta dygnęła przed Maksymilian, który skłonił się jej z szacunkiem, ale jego wzrok przykuła szczególnie dziewczynka trzymana przez nią na rękach.
- Po prostu... Po prostu... Brak mi słów - powiedział po chwili, starając się na siłę być groźnym, ale nie wychodziło mu to - Jakim cudem zdołaliście przez dwa lata zachować to wszystko w tajemnicy?
- Byliśmy dyskretni. Poza tym, tu nie ma za bardzo wścibskich ludzi - odparła na to Henrietta - Chociaż chyba jednak są, skoro dowiedzieliście się o nas.
- Wybacz, ojcze, ale nie mogłem postąpić inaczej - powiedział Wilhelm - Ja ją kocham, a poza tym, kiedy dowiedziałem, że jest w ciąży, nie mogłem postąpić inaczej. Nie zamierzałem wypierać się ani jej, ani naszego dziecka. A nie mogłem jej skazać na hańbę. Zamierzałem was prosić o błogosławieństwo i zrzec się nawet na rzecz Teodora tytułu twojego dziedzica, jeśli będzie trzeba, a potem stopniowo przygotować was i Henriettę do ślubu. Ale los przyspieszył moje działania. Kiedy moja ukochana wyznała mi, że od miesiąca jest za mną w ciąży, musiałem działać szybciej. Stąd ten potajemny ślub.
Następnie wziął na ręce córkę i pokazał ją ojcu z uśmiechem na twarzy.
- Nie sądzisz, że jest urocza?
- Nie, nie sądzę - mruknął Maksymilian, udając, że patrzy w inną stronę.
Jego wrażliwa natura i słabość do dzieci wzięła jednak w nim górę. Spojrzał na to urocze stworzonko i z miejsca je pokochał. Poczuł, że serce mu mięknie, ale musiał jeszcze lekko pomarudzić, tak dla zasady.
- Ma już żonę i dziecko. A żeby to piorun strzelił.
Henrietta wzdrygnęła się, ale kiedy zobaczyła, że Maks się zaczyna śmiać, ten dobry humor i jej się udzielił.
- Jak ona ma na imię? - zapytał Maks, wskazując na dziewczynkę.
- Małgosia.
- Prześliczne imię. A to na czyją cześć? Bo ja nie kojarzę Małgorzat w naszej rodzinie.
- Na cześć Henrietty, która, gdy ją poznałem, grała Małgorzatą w „Fauście”.
Maksymilian uśmiechnął się ponownie. Złość na syna całkowicie mu minęła, za to narodziła się w nim miłość do wnuczki. Pomimo chęci bycia złym, nie umiał się na nich gniewać. Zamiast tego wziął dziewczynkę na ręce i czule pocałował ją w policzek. Małgosia zaś, choć zwykle bała się obcych, uśmiechnęła się lekko, po czym czule zaszczebiotała.
- Wasza córeczka jest po prostu urocza. Tylko Wilhelmie, jak my przekażemy tę wiadomość twojej mamie?
- Ty to zrobisz, ojcze - powiedział wesoło Wilhelm.
- Ja? No tak, oczywiście. A któżby inny? - mruknął Maks - Syn rozrabia, ale to jego tata musi wszystko naprawiać. Jak zwykle zresztą.
Mimo jednak pewnego lekkiego zrzędzenia, Maks zobowiązał się do tego, że powiadomi o wszystkim mamę i przekona do tego, aby zaakceptowała tę decyzję. Po powrocie do domu, oczywiście porozmawiał sobie z Nene, która tłumaczyła się tym, że nie mogła postąpić inaczej, bo bardzo kocha brata i lubi Henriettę, a ta ich córeczka jest po prostu przesłodka. Maks pogniewał się na nią lekko i jedynie dla zasady, a następnie porozmawiał z Ludwiką, informując ją o tym, że ich syn wręcz uroczyście mu obiecał, że nie poślubi Henrietty, co jak wiemy, było prawdą, jednak tylko w części. Uspokojona Ludwika spała spokojnie, zaś Maks zachodził w głowę w ten i w kolejne dni, jak tu wszystko odpowiednio poprowadzić. Pomyślał sobie wówczas o tym, że najlepiej będzie, jeśli jego synowa otrzyma tytuł szlachecki lub nawet arystokratyczny, choćby najmniejszy, ale zawsze. Wtedy związek Wilhelma z nią nie będzie tak niemile widziany na salonach. A gdy to już będzie gotowe, to wtedy powie się o wszystkim Ludwice. Ta oczywiście pomarudzi, ale kiedy tylko pozna Henriettę i dowie się, jaka to uczciwa dziewczyna, a do tego jeszcze ujrzy wnuczkę, to już całkowicie zmięknie i będzie dobrze. Tak, to był idealny plan.
Sprawy jednak nieco się przedłużyły z powodu, że nowy cesarz, Franciszek Józef, który zaledwie jakoś trzy miesiące wcześniej objął tron po swoim ojcu, nie był w stanie zajmować się sprawami rodzinnymi. Spadło mu naraz tyle spraw i tyle problemów do naprawienia, że dopiero na nowy rok był w stanie nieco odpocząć i uznać, iż wszystko w jego cesarstwie jest w należytym porządku. To wówczas, za radą hrabiego Jamisza, odwiedził go Maksymilian, opowiadając całą historię oraz prosząc, aby nadał on jego synowej jakiś tytuł. Franciszek oczywiście był bardzo rozbawiony całą tą sytuacją, wpadł w doskonały humor i obiecał, że bez wahania spełni to życzenie. Nadał więc Henrietcie tytuł baronowej Wallersee i w ten sposób nobilitował ją do stanu arystokratycznego. Maks zadowolony poczekał tylko, aż w tej sprawie wszystkie formalności zostaną ukończone, po czym zorganizował dla swojej żony niezwykłą niespodziankę: poznanie z synową i wnuczką. Jak się tego domyślał, Ludwika początkowo była zła, jednak informacja, że dziewczyna jest jak najbardziej uczciwa wobec ich syna, ma tytuł baronowej oraz urodziła Wilhelmowi tak urocze dziecko, zmiękczyły jej serce i przyjęła Henriettę do rodziny.
Wszystko zatem, w chwili obecnej, kiedy Wilhelm miał już dwadzieścia pięć lat, kochającą żonę i dwuletnią córeczkę, układało się młodemu księciu tak, jak o tym zawsze marzył.

***

Pewnego dnia, jakoś tak tydzień po swojej wizycie na cmentarzu, Ludwik był całkowicie spokojny o swoją przyszłość. Wiedział, że udało mu się wreszcie i to w sposób ostateczny domknąć za sobą drzwi dawnego związku i teraz może zająć się tym, co powinien już dawno zrobić: pójściem do przodu. Żeby jednak móc iść do przodu, trzeba wiedzieć, dokąd iść i mieć wyznaczoną drogę. Ludwik oczywiście doskonale wiedział, w którą stronę chce zmierzać i z kim, dlatego owa droga była dla niego czymś bardzo łatwym do wyznaczenia. Jedyny problem polegał na tym, że nie posiadał całkowitej pewności, czy Elodie odwzajemniała jego uczucie. To wydawało mu się czymś oczywistym, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak oboje w tak cudowny dla siebie sposób spędzali czas. Ale czy aby na pewno miał rację? A co, jeżeli pomylił miłość z przyjaźnią? Może tylko tym uczuciem go ona darzy i niczym więcej? Chociaż, gdyby tak było, to czy pozwoliłaby mu się całować, gdy ją ostatnio widział? Ten fakt raczej dowodził jej wzajemności. Jednak, czy można było być tego całkowicie pewnym? A jeżeli przez ten czas, kiedy się nie widzieli, ona pokochała innego? To przecież jest możliwe. Musiał to wiedzieć. Musiał się w tej sprawie upewnić. Musiał ją znowu zobaczyć.
Gdy tak o tym wszystkim rozmyślał, przyszedł do niego Henryk, aby dać mu telegram, który właśnie przyszedł. Ludwik odebrał go i odczytał, po czym zdumiał się bardzo mocno.
- No proszę. Sam cesarz Austrii wzywa mnie do siebie z ważną sprawą. O co mu też może chodzić?
- Najlepiej Wasza Wysokość zrobi, jeżeli pojedzie i sam się dowie - rzekł na to Henryk.
- Tak właśnie zamierzam zrobić - powiedział Ludwik - Pakuj moje rzeczy, bo jutro ruszam do Austrii.
Henryk skłonił się i ruszył wykonać polecenie. Ludwik zaś zaczął rozważać, w jakiej to sprawia Franciszek Józef go wzywa. Czyżby chodziło o jakieś sprawy wagi państwowej? A może o rzecz zupełnie prywatną? W końcu cesarz również ma takie sprawy. Uznał jednak, że nie ma co zgadywać, a jedynie pojechać i się tego od samego Franciszka dowiedzieć. Ale to jutro. Tego dnia miał przecież odwiedzić Wilhelma i Henriettę. Spotkali go wczoraj i zaprosili na dzisiejszy obiad. Podobno mają gosposię, która doskonale gotuje. Ludwik zawsze lubił smaczne dania i nawet w tej sprawie Sissi nazywała go łasuchem, na co on odpowiadał:
- Moja droga kuzyneczko, każdy mężczyzna jest łasuchem i każdy uwielbia łakocie, jednak tylko ten prawdziwy ma odwagę się do tego przyznać.
- Rozumiem, że ty jesteś właśnie tym prawdziwym - zażartowała sobie Sissi.
- Owszem, potwierdzam - odparł na to Ludwik.
Tak, zdecydowanie można było go nazwać łasuchem. Nie żarłokiem, jednak łasuchem jak najbardziej. Dlatego nie potrafił sobie odmówić spróbowania, jak też smakują dania przygotowane przez nową gospodynię Wilhelma i Henrietty, choć w tej sprawie był pewien tego, że będą one na pewno smaczne. Tym milsza zatem dla niego będzie ta wizyta.
Ludwik przebrał się więc w najbardziej elegancki strój, po czym zadowolony oznajmił Henrykowi, że idzie do kuzyna na obiad i wróci później, następnie mając wręcz wyśmienity humor, wyszedł z domu, przeszedł się kilkanaście minut ulicami miasta i odnalazł dom Wilhelma i Henrietty. Gdy tylko go odnalazł, zaraz zapukał do jego drzwi. Otworzyła mu owa gospodyni, nieco tęga, ale niezwykle serdecznie wyglądająca kobieta.
- Dzień dobry, pani - przywitał się Ludwik - Państwo w domu?
- Tak, jak najbardziej - odpowiedziała mu przyjaźnie kobieta - Pan Ludwik, zgadza się?
- Tak, to ja.
- Proszę wejść, śmiało. Państwo już czekają.
Kobieta wpuściła Ludwika do środka, a potem zaprowadziła go do salonu, a tam posadziła go w fotelu i poprosiła, aby zaczekał, bo państwo zaraz przyjdą. Od razu też po nich wyszła, aby ich poinformować o miłym gościu. Ludwik poczuł, że w tym domu panuje podobna atmosfera, co w domu wujka Maksa. Jest tutaj miło i bardzo gościnnie, każdy gość czuje się w tym miejscu wspaniale i na pewno nieraz jeszcze tutaj wróci. To oznaczało, że Wilhelm prowadził swój dom na wzór domu, z którego wyszedł w świat. Zapewne nauczy córkę tego samego, a ta potem nauczy tego swoje dzieci i tak ta piękna tradycja potoczy się dalej.
Swoją drogą, kto by pomyślał, że mała Henrietta tak wysoko zajdzie i będzie tak szczęśliwa? Przecież nic nie zapowiadało tego. Kiedy Ludwik ją poznał, miała zaledwie dwanaście lat i była uroczym podlotkiem. Wraz z rodzicami należała do wędrownej trupy artystów, wystawiających przedstawienia dla gawiedzi. Ludwik miał wówczas szesnaście lat, zaprosił ich do siebie i do pałacu, a potem tak bardzo zachwyciły go ich przedstawienia, że wpadł na szalony pomysł dołączenia do nich. Ponieważ wiedział, iż jego rodzice nigdy się na to nie zgodzą, uciekł z domu, aby przystać do owej wędrownej trupy. Przez prawie dwa miesiące chodził z nimi po całej Bawarii, nauczył się kunsztu aktorskiego, a potem zabrali go ludzie jego ojca, od dawna go poszukujący. Musiał wrócić i zapomnieć o marzeniach. Nigdy jednak nie zapomniał o poznanych w trupie przyjaciołach. Zwłaszcza o Henrietcie. Mała i tak bardzo urocza blondyneczka podbiła jego serce i była mu niczym siostra, której nigdy nie miał, a którą zawsze chciał mieć. Rozstali się z żalem, ale obiecali, że za jakiś czas na pewno kiedyś się spotkają i odnowią przyjaźń.
Los pozwolił im na to dopiero trzy lata temu, gdy Ludwik, załamany śmiercią Joanny, aby ukoić nerwy poszedł na przedstawienie w miejscowym teatrze. To tam właśnie, ku swemu wielkiemu zdumieniu, spotkał ponownie Henriettę. Rozpoznał jej nazwisko na afiszu, więc tym bardziej poszedł zobaczyć jej przedstawienie. A kiedy dobiegło ono końca, od razu zaszedł do jej garderoby, aby wręczyć jej bukiet kwiatów i powinszować talentu. Dziewczyna była mu wdzięczna, bo choć nie była próżna, lubiła być doceniania przez widzów. Kiedy jednak dowiedziała się, z kim ma do czynienia, jej radość nie miała granic. Rzuciła mu się na szyję, mocno oraz bardzo czule go uściskała, po czym zawołała:
- Ludwiku! Braciszku kochany! Tak się cieszę, że cie znowu widzę!
Miała zwyczaj nazywać go swoim braciszkiem, bo tak jak on marzył o tym, aby mieć młodszą siostrę, tak ona zawsze marzyła o posiadaniu starszego brata. A że byli wtedy bardzo młodzi, oboje z chęcią i bez żadnych krępacji spełnili swoje marzenia i zostali przybranym rodzeństwem.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię znowu widzę - powiedziała Henrietta z zachwytem w głosie.
- Ja też się cieszę. Tak długo cię nie widziałem - odpowiedział jej Ludwik, po czym zmierzył ją wzrokiem - No proszę, urosłaś i wypiękniałaś.
- A ty jesteś jeszcze przystojniejszy niż pamiętam - odparła Henrietta i lekko zachichotała - Gdybym cię nie kochała jak brata, zakochałabym się w tobie.
- Chwilowo nie w głowie mi miłość - rzekł Ludwik zasmuconym tonem.
- Dlaczego? - spytała Henrietta, patrząc na niego zaintrygowana.
- Niedawno spotkał mnie pewien cios. Ale wolę o tym nie mówić.
- Właśnie powinieneś mówić. Nie wiesz, że duszenie w sobie bólu nigdy nie jest dobrym pomysłem? W ten sposób tylko sobie szkodzisz.
- Pewnie masz rację, ale nie wiem, czy jestem w stanie o tym opowiedzieć.
Henrietta posadziła go na krześle, sama usiadła naprzeciw niego, złapała go za ręce i patrząc mu w oczy, poprosiła o to, aby opowiedział jej o wszystkim. I co ciekawe, chociaż Ludwik nie miał na to większej ochoty, spełnił jej życzenie. Ani się obejrzał, kiedy bez żadnych skrótów opowiedział jej o Joannie, o tym, co czuli oni do siebie i jak to się skończyło. Henrietta słuchała go uważnie, a im więcej się o tej sprawie dowiadywała, tym bardziej miała ochotę płakać. Kiedy opowieść już dobiegła końca, załamała przytuliła mocno Ludwika i powiedziała:
- Mój Boże... Braciszku kochany. Jak ty musisz teraz cierpieć. Tak bardzo mi przykro. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć.
- Nie musisz nic mówić. Ważne, że jesteś - odpowiedział Ludwik.
Henrietta ucałowała go w policzek, a potem poprosiła, aby przychodził na jej przedstawienia i często się z nią spotykał. Uważała, że w ten sposób podniesie się chociaż trochę na duchu i nie będzie tyle myślał o tym, co go spotkało. Prosiła też, aby rozmawiał z nią, ile tylko zechce o Joannie i o wszystkim, co czuje. Uważała, że najlepsze, co jej przybrany brat może w tej sytuacji zrobić, to wygadać się i to porządnie bliskiej sobie osobie. Była gotowa pomóc mu w tej sprawie, nawet jeśli to oznaczało, że zanudziłby ją na śmierć, mówiąc w kółko o tym samym. W imię siostrzanej miłości do Ludwika umiałaby nawet taką ofiarę znieść.
Na szczęście, książę bawarski stopniowo odzyskiwał równowagę psychiczną, dzięki pomocy swoich bliskich, w tym również i Henrietty, której to rzeczywiście dużo opowiedział o Joannie i o tym, co go z nią łączyło, jednak nie zanudził jej w żaden sposób. Stopniowo coraz lepiej się czuł, a w ich rozmowach pojawiało się już coraz więcej innych tematów, znacznie bardziej miłych i przyjemnych.
Ludwik odwiedzał wtedy Henriettę dosyć często, choć nie codziennie. Jednak za każdym razem, kiedy się pojawił, zawsze miło spędzali czas we dwoje. Mógł na nią zawsze liczyć i ona była mu jednym z kilku zaledwie osób, które pomagały mu wtedy odzyskać spokój i równowagę. Ludwik zastanawiał się, jak może się jej za to odwdzięczyć. Nawet raz ją o to zapytał, a Henrietta odpowiedziała mu na to w bardzo żartobliwy sposób.
- Znajdź mi w zamian księcia z bajki, który mnie pokocha, poślubi i uczyni na zawsze szczęśliwą.
Życzenie to, Ludwik nieświadomie spełnił, kiedy rok później przypadkiem na mieście spotkał Wilhelma i powiedział mu, że idzie na „Fausta” do miejscowego teatru i jeśli chce, to go może zabrać ze sobą. Wilhelm się zgodził, poszedł wraz z kuzynem na przedstawienie i był nim zachwycony, a już zwłaszcza aktorką grającą Małgorzatę. Była nią Henrietta. Ludwik powiedział Wilhelmowi, że ją zna, a ten poprosił go, aby mu ją przedstawił. Oczywiście książę bawarski bynajmniej nie miał nic przeciwko temu i spełnił jego prośbę. To było niesamowite spotkanie. Gdy tylko Wilhelm i Henrietta zobaczyli siebie nawzajem, od razu ulegli wzajemnemu zachwytowi. Zaczęli się spotykać i miłość była już tylko kwestią czasu, dlatego też wcale nie zdziwiło to Ludwika, kiedy oboje zostali parą, a potem poprosili jego i przebywającą wtedy w Monachium Nene, aby byli ich świadkami na ślubie, na co oni oczywiście się zgodzili.
Efekty tej miłości były naprawdę przepiękne. Wilhelm doczekał się uroczej córki, Henrietta zaś znalazła w jego osobie swojego wymarzonego księcia z bajki i nie narzekała na swój los, co oznaczało, że musiał być on naprawdę dobry. Zatem Ludwik miał prawo czuć się dumny z tego, co zrobił, choć zdawał sobie przy tym sprawę, iż jego udział w tej sprawie był znaczący, lecz tylko na początku, bo cała reszta należała już do zakochanych. To oni swoim staraniem zadbali o to, aby ich relacje przerodziły się z zauroczenia w coś więcej.
Ze wspomnień i rozmyślań na ten temat, Ludwika wyrwało pojawienie się w salonie Wilhelma i Henrietty. Oboje serdecznie go uściskali i ucałowali, dziękując mu za przybycie i dodając, jak bardzo miłym jest im gościem.
- Cieszę się, że przyszedłeś i zjesz z nami obiad - powiedział Wilhelm.
- Nasza gospodyni jest doskonałą kucharką. Sam się zresztą przekonasz i to już niedługo - dodała wesoło Henrietta.
- Tego jestem całkowicie pewien - odpowiedział Ludwik.
Kiedy przyjrzał się obojgu, dostrzegł na ich twarz radość i szczęście. Czuł, że tych dwoje naprawdę bardzo mocno się kocha i pomyślał, jak to cudownie jest być zakochanym i to z wzajemnością. Naszła go wówczas refleksja, że oddałby nawet całe królestwo, gdyby tylko miał pewność, iż jego uczucie również jest przez jego ukochaną odwzajemnione. Wtedy byłby równie szczęśliwy, jak Wilhelm teraz, zaś Elodie byłaby równie szczęśliwa, co Henrietta. Zadbałby o to, aby tak się stało, to nie ulega kwestii. W chwili, gdy o tym pomyślał, naszła go tęsknota za ukochaną i wywołany w ten sposób smutek. Na szczęście, Wilhelm i Henrietta nie widzieli go w jego oczach. Tym lepiej, po co mieliby się smucić wraz z nim?
Przeszli do jadalni, gdzie gospodyni podała im obiad. Ludwik nie posiadał w jego sprawie żadnych obaw i jak się okazało, bardzo słusznie. Posiłek był bowiem niesamowicie smakowity i zrobiony z prawdziwym kunsztem. Pod każdym zatem względem dorównywał posiłkom z kuchni księżnej Ludwiki, matki Wilhelma oraz ciotki Ludwika. W niczym nie był od nich gorszy, całkowicie im dorównując.
- I jak? Smakuje ci, braciszku? - zapytała Henrietta z lekkim niepokojem.
- Tylko proszę cię, nie mów, że ci nie smakuje, bo nasza gosposia chyba tutaj umrze z rozpaczy, jeśli to zrobisz - dodał żartobliwie Wilhelm.
Żona lekko zdzieliła go w bok łokciem i dalej czekała na ocenę Ludwika. Ten zaś, dla zabawy, przetrzymał ich przez chwilę w niepewności, po czym powiedział:
- To jedno z najlepszych dań, jakie kiedykolwiek jadłem w życiu.
- Proszę cię, nie strasz mnie tak - powiedziała Henrietta, oddychając z ulgą.
- Tak coś czułem, że ci będzie smakować - stwierdził Wilhelm.
- Jak zwykle, przeczucie cię nie myliło - rzekł żartobliwie Ludwik.
Posiłek upłynął im w bardzo przyjemnej atmosferze, a po jego zakończeniu, od razu Ludwik podziękował gospodyni i pochwalił jej kuchnię, co sprawiło jej tak wielką przyjemność, jak żadna inna pochwała usłyszana wcześniej. Bo fakt, że taki oto uroczy młody człowiek jest wręcz zachwycony jej kuchnią stanowiło dla niej coś naprawdę niezwykłego. Bo ten uroczy młody człowiek nie tylko miał gust, ale dodatkowo był niesamowicie przystojny. Jaka szkoda, że był księciem. W innym przypadku stanowiłby idealną partię dla jej córki.
Kiedy obiad się skończył, cała trójka poszła do salonu, aby miło porozmawiać i przyjemnie spędzić czas. Przy okazji, obudziła się mała Małgosia i mogła wtedy już dołączyć do rozmówców. Jej widok ucieszył Ludwika, który wręcz uwielbiał córeczkę kuzyna, której to notabene był ojcem chrzestnym. Z radością wziął małą na kolana i mocno ją do siebie przytulił.
- Naprawdę urocza jest wasza córeczka - powiedział Ludwik zachwycony - To takie słodkie i kochane maleństwo.
- Miałbyś je na co dzień, to inaczej byś mówił - zażartował sobie Wilhelm.
- Nie słuchaj go. To naprawdę kochane dziecko - powiedziała na to Henrietta - I jak widzę, bardzo cię lubi.
Rzeczywiście, malutka Małgosia siedziała wygodnie na kolanach swego ojca chrzestnego i szczebiotała słodko, dotykając czasami jego twarzy lub ramienia. To był naprawdę rozczulający widok, zwłaszcza dla jej rodziców. Sam Ludwik czuł się zaś bardzo zadowolony i szczęśliwy, bo bardzo lubił dzieci, a tę istotkę to jakoś szczególnie mocno polubił. Urzekła go ona swoim urokiem osobistym, jakiemu nie można było się oprzeć.
- Wiesz, że wyglądasz z nią uroczo? - zapytała Henrietta.
- No właśnie. Nie chciałbyś mieć takiej w domu? - dodał dowcipnie Wilhelm.
- Wiesz, do tego trzeba dwojga, a ja póki co jestem sam jeden - odpowiedział mu Ludwik dowcipnym tonem.
- Póki co, braciszku. Póki co - zaakcentowała Henrietta - Ja tam jednak jestem pewna, że taki uroczy kawaler jak ty nie może być wiecznie samotny. Jak tylko się rozejrzysz, to szybko znajdziesz odpowiednią dziewczynę. Chyba, że...
Henrietta przyjrzała się uważnie Ludwikowi, który próbował przybrać minę jak najbardziej tajemniczą i poważną, ale jego przybrana siostra, jak ją niekiedy w myślach nazywał, za dobrze go znała, aby dała się na to nabrać. Szybko połączyła ją z tym, co wiedziała o Ludwiku i wyciągnęła z tego należyte wnioski.
- Chyba, że już kogoś takiego poznałeś - powiedziała.
Ludwik spojrzał na nią wesoło i zarazem tajemniczo, uśmiechając się przy z radością, po czym odpowiedział:
- Widzę, siostrzyczko, że nic ci nigdy nie umknie. Próbuję grać twarzą, ale to na ciebie nie działa. Nie ukryję przed tobą swoich prawdziwych myśli.
- Nie ukryjesz i nawet nie próbuj tego robić - rzuciła na to Henrietta - Chyba zapominasz, że sama jestem aktorką. Nie takie sztuczki z twarzą widziałam. Poza tym, jest jeszcze coś. Za dobrze cię znam. Nie zdołasz przede mną ukryć swojego zakochania się.
- Poważnie? Nasz Ludwiczek się wreszcie ponownie zakochał? - zapytał, nie bez przejęcia Wilhelm.
Bardzo dobrze pamiętał, jak jego kuzyn przeżył śmierć ukochanej Joanny i z tego powodu wieść o jego kolejnej miłości, która przecież mogła mu dać szczęście była mu bardzo miła. Uważał, że jest już najwyższa pora na to, aby Ludwik ułożył z kimś życie, najlepiej z dziewczyną umiejącą go w pełni docenić, która uczyni go szczęśliwym i pozwoli wieść normalne życie.
- Tak, przyznaję się, kochani. Zakochałem się - powiedział Ludwik, delikatnie gładząc główkę swojej chrześniaczki - Po raz pierwszy od trzech lat znowu czuję w sercu prawdziwą i szczerą miłość. Wiem, że to nie jest zwykłe zauroczenie, ale coś, czemu warto się poświęcić.
- To doskonale, przyjacielu. Wiedziałem, że w końcu uda ci się odnaleźć taką istotę, która sprawi, iż porzucisz żałobę i wrócisz między żywych - rzekł Wilhelm.
- A powiedz nam, kim ona jest? - zapytała Henrietta.
- Ma na imię Elodie i jest Francuzką, siostrzenicą cesarzowej Francji, Eugenii - odpowiedział Ludwik.
- Gdzie ją poznałeś? - pytała dalej Henrietta.
- U Franciszka Józefa, podczas pobytu u niego - odparł na to Ludwik - Oboje bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach oraz na wspólnych spacerach. A podczas balu z okazji urodzin cioci Zofii, przetańczyliśmy we dwoje prawie całą noc.
- Och, jakie to romantyczne - westchnęła zachwycona Henrietta.
- Szkoda, że was tam nie było, poznalibyście ją - stwierdził Ludwik - Ale tak przy okazji, to dlaczego się nie zjawiliście na balu? Franciszek Józef nie przysłał wam zaproszenia? Czy może ciocia Zofia miała obiekcje?
- Przysłał, ale ja tam nie zamierzam u nich bywać - odpowiedział mu ponuro Wilhelm - Bardzo źle traktują w pałacu cesarskim moją żonę. Ja wiem, nie jest ona z ich sfery, ale co z tego? Jest dobra, czuła, wrażliwa i bardzo mnie kocha, zresztą z wzajemnością. Czego chcieć więcej?
- Nie wiem, może lepszej pozycji społecznej? - mruknęła Henrietta.
- Naprawdę dają ci się we znaki na dworze? - spytał Ludwik.
- Gorzej, Ludwiku. Nie pozwalają jej wchodzić wraz ze mną w jakieś miejsca i zwykle musi iść na szarym końcu, nawet za dziećmi. A podczas balu, to poza mną nie wolno jej z nikim tańczyć. Inaczej naruszono by chyba w ten sposób święty i jak najbardziej niepodważalny kodeks, tę ich etykietę zakichaną.
To mówiąc, Wilhelm zazgrzytał zębami ze złości i mocno ścisnął ręką poręcz fotela, próbując stłumić w sobie gniew.
- Ale przecież Henrietta dostała tytuł baronowej - zauważył Ludwik - Czy to się już nie liczy?
- Liczy się, do tego stopnia, że mogę z mężem bywać na balach, ale nie mogę za to liczyć na jakąkolwiek próbę wyciągnięcia do mnie przyjaznej ręki - odparła Henrietta - Byle smarkula z arystokratycznym tytułem bardziej się tam ode mnie liczy i ma więcej przywilejów niż ja.
Wilhelm delikatnie ścisnął dłoń ukochanej, po czym zwrócił się do kuzyna:
- Zrozum mnie, Ludwiku. Nie mogę przebywać w miejscu, gdzie lekceważy się lub w inny sposób krzywdzi moją żonę. Dostała tytuł od cesarza, ale nadal jest dla wielu nikim, bo nie ma należytego pochodzenia, a jej tytuł jest jedynie nadany. Dlatego nie dziw się, że nie było nas na urodzinach arcyksiężnej Zofii. Nie byłbym w stanie świętować razem z ludźmi, okazującymi mojej żonie pogardę.
Ludwik westchnął smutno. Wiedział, że to wszystko, co mówi jego kuzyn jest niestety prawdą. Na dworze jego ojca, króla Maksymiliana II, przyjmowano oboje małżonków z szacunkiem i nikt nie okazywał im tam niechęci, a jeśli nawet, to ta niechęć nigdy nie wyszła ze strony króla i królowej, którzy to zawsze byli do nich nad wyraz mili i serdeczni. Niektórzy dworzanie czasem pozwalali sobie na drobne nieprzyjemności w stosunku do nich, ale szybko ustawiono ich do pionu i więcej tego nie robili. Ale nigdy rodzice Ludwika nie okazali młodym niechęci. Niestety, na dworze cesarskim było inaczej. Jako tzw. stolica europejskiej kultury, kierująca się wielopokoleniową tradycją i etykietą, uważana była za miejsce najlepsze w tym kontynencie i co za tym idzie, nie wolno było nikomu wychodzić poza normy tam panujące. Ktokolwiek próbował to robić, zawsze był traktowany w taki sposób, jak biedna Henrietta, czyli pokazywano temu komuś, gdzie jest jego miejsce i że tutaj nie pasuje. Nic dziwnego, że Wilhelm nie zamierzał bywać w Schonbrunnie. Sam Franciszek Józef nigdy nie był wobec niego i jego żony niechętny, ale nie zadbał też o to, aby na dworze starszy brat Sissi czuł się dobrze wraz ze swoją żoną. A co do jego matki, to ta tym bardziej tego nie robiła. Tak bardzo kochała etykietę i tak mocno raziły ją jej wszelkie łamania, że pozwalała na takie zachowanie względem swoich gości. Dlatego Ludwika nie zdziwiła wcale decyzja Wilhelma i Henrietty.
- Rozumiem was bardzo dobrze. Ja tam byłem, ale nie bawiłbym się tam tak doskonale, jak się bawiłem, gdyby nie Elodie.
- Aha, to ciekawe. A więc to dla niej się tam pojawiłeś? - zapytała Henrietta tonem małej dziewczynki, która powoli odkrywa sekrety swojego starszego brata.
- Być może - odpowiedział na to Ludwik dowcipnym tonem.
Wilhelm i Henrietta zachichotali lekko, od razu odzyskując dobry humor, tak mocno naruszony z powodu nieprzyjemnego tematu etykiety na dworze cesarza.
- A teraz, to gdzie ona przebywa? - zapytał Wilhelm.
- Jest w Paryżu i chciałbym ją odwiedzić. Ale chwilowo mam inne sprawy na głowie - odpowiedział mu Ludwik.
- A co może być ważniejsze od ukochanej kobiety, kuzynku?
- No cóż... Franciszek Józef prosi mnie o przybycie do Schonbrunnu.
- Nasz kochany Franz? A czego on od ciebie chce?
- Nie mam pojęcia. W telegramie tego nie wyjaśnił.
- W telegramie? - zachichotał Wilhelm - No proszę. Skoro sam cesarz wzywa cię telegramem, to wyraźnie bardzo mu na tobie i twojej obecności zależy. Tylko w jakiej sprawie? Może chce pogadać o reformie w kraju?
- Mam taką nadzieję - odpowiedział poważnym tonem Ludwik - Cesarstwo w stanie takim, w jakim jest zdecydowanie nie ma szans na to, aby prosperować, a już na pewno nie za długo. Rozpadnie się na kawałki, jeżeli dalej będą rządzić nim te stare wampiry pokroju Zottornika i Radetkzy’ego. Tu potrzeba reform, ludzie w cesarstwie muszą być ludźmi, a nie bydłem.
- Dobrze, dobrze. Ale nie mówmy już o polityce - powiedziała Henrietta - Ty nam lepiej opowiedz, Ludwiku, coś o swojej ukochanej.
Książę bawarski zaśmiał się, po czym zaczął opowiadać o Elodie wszystko, co o niej wiedział. Wilhelm i Henrietta słuchali go uważnie. Jego opowieść o niej była bowiem pełna wyraźnego zainteresowania tą dziewczyną. Nie dało się ukryć tego, jak doskonale się z nią czuł, jak bardzo była mu ona bliska i jak bardzo jest w niej zakochany. Trudno było tego zresztą nie dostrzec, skoro tak chwalił piękno jej oczu, słodycz jej głosu, urok jej postaci, zmysłowość jej kobiecych kształtów itd. To wszystko mówić mógł jedynie szczerze zakochany mężczyzna. Dlatego oboje małżonkowie zachichotali, a Henrietta powiedziała:
- Braciszku, skoro tak wspaniała jest Elodie, to mam nadzieję, że po wizycie u cesarza, natychmiast pojedziesz do niej i wyznasz jej, co czujesz.
- Och, siostrzyczko - odpowiedział jej wesoło Ludwik - Gdyby to było takie proste, to czy nie sądzisz, że już teraz bym do niej jechał?
- A niby co stoi na przeszkodzie?
- Przecież ja nawet nie wiem, czy ona odwzajemnia to uczucie. A jeżeli ja się mylę? A jeżeli tylko ja ją kocham, a ona mnie nie?
- Jak nie zaryzykujesz, to się nie dowiesz.
- Ech... A bo to łatwo jest tak zaryzykować w kwestii uczuć?
- Moim zdaniem, nie łatwo, ale trzeba - powiedział Wilhelm - Gdybym ja nie zaryzykował powiedzenia mojej ukochanej Henrietcie, co do niej czuję, nie byłoby z tego szczęśliwego związku i tego uroczego berbecia, którego trzymasz właśnie na kolanach.
Ludwik zaśmiał się i spojrzał z uśmiechem na Małgosię, pocałował ją lekko w czoło i oddał Wilhelmowi, do którego mała wyciągnęła rączki. Wilhelm bardzo czule przytulił córeczkę do policzka, a tymczasem Henrietta usiadła wesoło przy fortepianie i zaczęła grać pewien utwór. Ludwik z miejsca go rozpoznał, bo kiedyś wykonywał go podczas swoich wędrówek z trupą aktorską, do której należała mała jeszcze wtedy Henrietta.
- Znam to. Śpiewałem to kiedyś podczas naszej włóczęgi po Bawarii - rzekł.
- A pamiętasz jeszcze słowa? - zapytała wesoło Henrietta.
Zaraz potem zaczęła śpiewać:

Nie martw się. Nie pierwszy, nie ostatni to raz,
Gdy komuś nagle, tak jak tobie, jest na duszy.
Nie martw się, bo każdy człowiek raz, chociaż raz
Koniecznie musi zakochany być po uszy.
W głowie mu się kręci, nie chce jeść i nie chce pić,
Tylko z nią i tylko przy niej ciągle być.
Gdy są wreszcie razem, krew uderza im do głów
I rozmowa ich zaczyna się od słów...


Wtedy właśnie Ludwik powstał z fotela, lekko zakołysał się niczym w tańcu i wzrok swój kierując ku widzianej tylko w jego wyobraźni Elodie, zaśpiewał:

Nic o tobie nie wiem, skąd przywiał ciebie wiatr.
Nie znam twoich zalet, ani nie znam twoich wad.
Jedną rzecz jedyną o tobie tylko wiem,
Że coś zrobiłaś z sercem mem.

Wiem, że jest mi dobrze, gdy jesteś obok mnie.
Ledwo jednak pójdziesz, a od razu jest mi źle.
I gorzej wciąż i gorzej jest ze mną z każdym dniem,
Bo coś zrobiłaś z sercem mem.


Henrietta z uśmiechem, spojrzała na niego, nie przerywając swojej gry, aby zaraz potem zaśpiewać do niego:

Byłeś wolny, swobodny.
Tak, jak mało kto.


Ludwik odwzajemnił uśmiech i zaśpiewał:

A dziś związany, spętany.
Czy nie dziwne to? Bo...

Nic o tobie nie wiem, a zrobię to, co chcesz.
Pójdę aż do piekła i na koniec świata też.
I w ogień i gdzie każesz, bo muszę tak, bo wiem,
Że coś zrobiłaś z sercem mem.


Zaraz potem zaczął wesoło podrygiwać i tańczyć w rytm melodii wygrywanej mu przez Henriettę. Rozbawił w ten sposób kuzyna, jego żonę i córeczkę, który się z tego wszystkiego śmiali do rozpuku. Ludwik zaś dokończył wesoło swój taniec i ustawił się w pozycji zawodowego tancerza oczekującego oklasków, które rzecz jasna, otrzymał. Ukłonił się wówczas delikatnie i powiedział:
- Bardzo dziękuję mojej wiernej publiczności.
- Och, braciszku. Ty byłbyś doskonałym aktorem - powiedziała Henrietta, nie kryjąc swojego zachwytu.
- Ale zamiast tego będzie doskonałym królem, bawiącym się w aktorstwo - odparł na to Wilhelm z uśmiechem na twarzy - O ile oczywiście, zawsze będzie szedł za głosem serca. I zdobędzie serce swojej ukochanej.
Henrietta zgodziła się z nim, po czym wstała z miejsca, podeszła do Ludwika i powiedziała do niego:
- Proszę, braciszku. Obiecaj mi, że zawalczysz o Elodie, dobrze?
- Obiecuję ci to, siostrzyczko - odparł z uśmiechem na twarzy Ludwik - Sam nie marzę o niczym innym, jak o jej miłości. Tylko, czy ona mnie zechce?
- Jeżeli nie zapytasz, to się nie dowiesz - stwierdził Wilhelm.
- Nie inaczej - zgodziła się Henrietta - Nigdy nie poznasz żadnej odpowiedzi, jeżeli najpierw nie zadasz pytania.
Ludwik uśmiechnął się delikatnie, rozważając w głowie słowa Henrietty. To były słowa pełne prawdy i mądrości. Wiedział, że ma ona rację. Wiedział, że już na to wszystko czas. Już czas, aby zawalczyć o swoje szczęście.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 1:01, 04 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 11:30, 26 Lut 2023    Temat postu:

***

Następnego dnia, Ludwik pojechał do Austrii, zgodnie ze swoim planem. Nie wiedział, w jakim celu Franciszek Józef go do siebie wzywa, jednak wiedział, że rozważanie tego wszystkiego nie ma najmniejszego sensu. Ostatecznie przecież w tej sprawie zostanie na pewno oświecony przez samego cesarza. Zastanawiał się, czy jego drogi kuzyn przeczytał książkę, jaką mu pozostawił. I czy Sissi wyjawiła mu, że to on, Ludwik ją napisał. Wolałby osobiście, aby tego nie robiła. Magia tej książki polegała również na tym, że tożsamość autora nie była znana ludziom. No, a poza tym, nie chciał, aby Franciszek Józef nie posądził go to, że chce na niego wpływać w sposób polityczny. Nie chciał tego, ponieważ obawiał się, iż z tego powodu odsunie się od niego i możliwe, że nawet oskarży go o należenie do spisku liberałów albo coś w ten deseń. Co prawda, Ludwik należał do loży masońskiej o nazwie Wielki Świt, ale nigdy owa loża nie zamierzała wywierać na kogokolwiek wpływu politycznego. Jej celem była naprawa świata poprzez dobro i wiedzę oraz rozsiewanie liberalnych poglądów, a nie wpływanie na władców lub kontrolowanie ich. Takich celów nigdy nie mieli i nigdy mieć nie będą, ale wiadomo, w jakiż to sposób mogli to wszystko ukazać Zottornik i jego poplecznicy. Lepiej było zatem nie tworzyć im wody na młyn ich chorej propagandy. Doświadczenie nauczyło go, że nie wolno było swoim działaniem politycznym dawać wrogom broń do ręki. Z tego powodu wolał, aby pewne sprawy pozostały tylko dla wtajemniczonych, a nie wiedział, że Franciszek Józef był gotów, aby należeć do tego grona.
Minęło pół dnia, zanim dotarł ostatecznie do granic Austrii i jeszcze trochę, zanim dojechał do Schonbrunnu. Kiedy już tam się znalazł, od razu został bardzo serdecznie powitany przez służbę oczekującą jego przybycia. Zaprowadzili go z miejsca do pokoju, który zajmował poprzednim razem i oznajmiono mu, że cesarz porozmawia z nim po kolacji, na osobności, a na razie zaprasza go na ową kolację. Ludwik oczywiście kazał przekazać, że z przyjemnością zjawi się na kolacji. Nie zapomniał też zapytać, czy Sissi jeszcze jest w pałacu, czy już powróciła do domu. Dowiedział się, że to drugie. Trochę go to zasmuciło, bo obecność kuzynki byłaby mu bardzo miła. Na pewno znacznie milsza niż obecność tych wszystkich dworzan i arcyksiężnej Zofii, choć podczas swoich urodzin okazała dużo sympatii Sissi, co mogło oznaczać, że kobieta zaczęła się zmieniać. Czy jednak na pewno? Ludwik z natury uważał, iż ludzie, a już zwłaszcza tacy jak ona, do zmiany poglądów oraz nastawienia zdecydowanie potrzebują czasu, dużo czasu. Dlatego w nagłe zmiany z jej strony nie wierzył i wolał zachować ostrożność w wyrażaniu swoich sądów w obecności cioci Zofii.
Kolacja odbyła się w bardzo przyjemnej atmosferze. Ludwik rozmawiał sobie wesoło z Franciszkiem i Karolem, opowiadając im różne wesołe anegdoty, a oni w zamian opowiadali o tym, czego ostatnio dokonał cesarz wraz z Sissi. Ludwik tego wszystkiego słuchał z ogromnym zainteresowaniem, a zwłaszcza tego, jak bardzo dzielnie postąpiła Sissi w stosunku do tego chłopca imieniem Rudolf. A gdy Franz dodatkowo wspomniał o tym, że jego ukochana zagroziła tej starej zakonnicy, iż ją pobije jej własną dyscypliną, jeśli natychmiast nie opuści sierocińca, Ludwik miał wielką ochotę uściskać swoją kuzynkę i bardzo żałował, że jej tu nie ma, aby móc to zrobić.
Po posiłku, Franciszek i Ludwik udali się na prywatną rozmowę do gabinetu cesarza. Tam mogli dyskutować spokojnie, bez żadnych niepotrzebnych świadków, a na tych im nie zależało.
- Ucieszył mnie twój telegram, przyjacielu - powiedział Franciszek, kiedy już zostali sami - Miałem nadzieję, że przyjedziesz.
- Ty wzywasz, ja przybywam - odpowiedział mu żartobliwie Ludwik.
Cesarz parsknął śmiechem, rozbawiony tonem, w jaki kuzyn to powiedział.
- Ależ ja ciebie nie wzywam, Ludwiku. Ja tylko poprosiłem o twoje przybycie do Schonbrunnu.
- Prośba cesarza znaczy tyle, co rozkaz - zażartował Ludwik.
Franciszek Józef zachichotał i poklepał go lekko po ramieniu.
- Komediant z ciebie. Ale wiem doskonale, że umiesz być też poważny wtedy, kiedy tego trzeba. A w wielkiej światowej polityce bardzo tego potrzeba. Wiem, że nie ma bardziej poważnego człowieka, gdy chodzi o politykę. Rozmowy z tobą na temat reform w cesarstwie dały mi wiele do myślenia. Ostatnie wydarzenia i to, co miałem okazję zobaczyć, gdy poszedłem incognito na miasto jeszcze bardziej. Nie rozumiałem wielu spraw, ale teraz zaczynam je rozumieć. Nie wszystko jeszcze, bo wiele kwestii jeszcze budzi moje wątpliwości. Ale widzę potrzebę zmian, o której pisze w tej książce od ciebie. I widzę, że wiele z tego, co mówiłeś ma więcej sensu niż myślałem. Dlatego właśnie to tobie chcę powierzyć pewne ważne zadanie.
- Co to za zadanie? - zapytał coraz bardziej zaintrygowany Ludwik.
Franciszek podszedł do biurka i wziął do ręki leżące na niej papiery.
- Tutaj są warunki traktatu pokojowego z Francją, jaki zawarłem. To znaczy, zawarłem go de facto, choć jeszcze nie formalnie. Na razie Napoleon III przysłał mi swoje warunki, a ja się pod nimi podpisałem. To oznacza moją zgodę na traktat. Teraz zaś, zgodnie z zasadami polityki, ja muszę wysłać cesarzowi Francji swoje warunki, pod którymi on się podpisze, wyrażając swoją zgodę na traktat. Kiedy już te formalności zostaną wykonane, spotkamy się osobiście i podpiszemy oficjalny traktat pokojowy. Jednak, żeby tak było, to wszystkim formalnościom musi stać się zadość. I to jest właśnie twoje zadanie.
- Czy dobrze rozumiem? Mam dostarczyć te warunki Napoleonowi III?
- Dokładnie tak. Chcę jutro wysłać delegację dyplomatyczną do Francji. Ty masz być jej częścią, najważniejszą ze wszystkich.
- Dlaczego najważniejszą?
- Bo jako jedyny z osób mi znanych znasz Francję. Byłeś tam i wiesz, jak się tam żyje i masz tam znajomości. Łatwiej dogadasz się z Napoleonem niż inni. No, a poza tym, jest jeszcze powód.
- Jaki?
- Dostałem wiadomość od Napoleona III. Jego żona prosi o to, abyś był wśród delegacji dyplomatycznej.
- Cesarzowa Eugenia prosi o moją obecność? - zapytał Ludwik - Dziwne, bo ja jej nawet nie znam.
- Ale widocznie ona zna ciebie - odpowiedział mu żartobliwie Franciszek - To by mnie wcale nie zdziwiło. Podobno podczas studiów cieszyłeś się dużą sympatią pań. Dlaczego zatem nie obecnej cesarzowej?
- Franz, co ty opowiadasz? Ja jej na oczy nigdy nie widziałem.
- Ale przecież ona mogła widzieć ciebie. A potem się zakochać i zwariować z miłości do ciebie. I dlatego teraz prosi o twą obecność, bo nie umie żyć bez ciebie.
Ludwik popatrzył zdumiony na Franciszka, który nagle zaczął się śmiać.
- Spokojnie, kuzynku. Tylko żartowałem. Ja dobrze wiem, że cesarzowa nie jest tobą zainteresowana jak mężczyzną. Ale za to jej siostrzenica, to inna sprawa.
Ludwik nadstawił uszu. Ta wiadomość bardzo go zaintrygowała.
- Jej siostrzenica? Mówisz o Elodie? A co ona ma do tego?
- Kuzynku, ja nie jestem głupi. Wiem, jak dużo czasu spędziliście razem, gdy ona tutaj była. Wiem, że raz poszliście na miasto i prawie cały dzień was nie było. To nic złego. Wręcz przeciwnie. Oboje poczuliście coś do siebie, tęsknicie za sobą i Elodie na pewno z tej tęsknoty poprosiła ciocię, aby ta zażądała twojej obecności w delegacji dyplomatycznej z Austrii.
- Naprawdę sądzisz, że o to chodzi?
- A niby o co innego? Prędzej już uwierzę w to niż w to, żeby cesarzowa za tobą wzdychała. Z całym szacunkiem, kuzynku, ale raczej nie jesteś Casanovą.
- I bardzo się z tego powodu cieszę - odpowiedział na to Ludwik, nie bardzo jednak wiedząc, czy powinien się śmiać, czy obrazić.
Franciszek chyba zrozumiał, o co chodzi kuzynowi, gdyż zaraz dodał:
- Chodziło mi o to, że jesteś na pewno przystojny i podobasz się kobietom, ale nie do tego stopnia, aby nawet cesarzowa Francji za tobą szalała. Poza tym, wiem o tym doskonale, że Eugenia jest wierna swojemu mężowi. To kobieta z zasadami. Takie nie oddają się romansom z innymi. To nie ten typ. Dlatego podejrzenia o to, że mogłaby być w tobie zakochana są śmieszne. Ale jej siostrzenica jest wolna. To oznacza, iż może się w tobie kochać, ile tylko chce. A ty w niej.
Ludwik popatrzył na cesarza z uśmiechem i pomyślał o tym, co mu właśnie powiedział. Czyżby to była prawda? Czyżby Elodie go kochała? Jeżeli tak, to więc oznaczało, że miał u niej szansę. A skoro tak, to tym bardziej powinien do niej jak najszybciej pojechać. Poza tym, jego serce od jakiegoś czasu należało do niej. A to sprawiało, że bardzo chciał zobaczyć ukochaną, choćby tylko na chwilę. Dlatego z radością spojrzał na Franciszka i powiedział:
- Jeżeli tak mówisz, to chyba znasz moją odpowiedź na twoją propozycję.
Cesarz Austrii uśmiechnął się do niego życzliwie. Ucieszył się, kiedy usłyszał te słowa.
- Wiedziałem, kuzynku, że mogę na tobie polegać.

***

Ponieważ Ludwik zgodził się spełnić życzenie Franciszka Józefa, nie zostało cesarzowi Austrii nic innego, jak tylko wyprawić następnego dnia, zgodnie z tym, co wcześniej już postanowił, delegację dyplomatyczną do Francji. Aby jednak nie było w tej kwestii żadnych wątpliwości, nadał jeszcze telegram o treści:

Do cesarza Napoleona III

Wszystko przygotowane <STOP> Delegacja jeszcze dziś wysłana <STOP> Życzenie cesarzowej spełnione <STOP> Czekajcie zatem cierpliwie <STOP>

Franciszek Józef I


Zadowolony spodziewał się osiągnięcia swoich celów politycznych. Wiedział doskonale, że Austria nie jest w najlepszej sytuacji i potężny sojusznik bardzo by jej się przydał. W ten sposób utworzyliby skuteczną koalicję przeciwko wrogom, a zwłaszcza przeciw Rosji, od dawna mającej wielką ochotę na bycie największym mocarstwem w Europie. Dodatkowo jeszcze od jakiegoś czasu zagrożeniem dla Austrii były także Prusy. Cesarstwo miało oczywiście sojusz i przyjaźń Bawarii, co miało zresztą być przypieczętowane przez ślub Franciszka i Sissi, spokrewnionej z rodziną królewską (ostatecznie jej matka, Ludwika Wilhelmina była siostrą króla Maksymiliana II, a jej ojciec, książę Maks także był jego krewnym, choć z dalszej linii Wittelsbachów). Nie zaszkodziłoby jednak mieć dodatkowe wsparcie i to w postaci naprawdę potężnego sojusznika, jakim jest Francja. Bawaria, jakby na to nie patrzeć, to był zawsze kraj przyjazny oraz lojalny wobec przyjaciół, ale niezbyt wielki. Byliby dobrym sojusznikiem, jednak niewiele by umieli pomóc w walce z mocarstwami. Dlatego tak bardzo potrzebna tutaj była przyjaźń Francji. I dlatego tak bardzo potrzebny był w tej misji Ludwik.
- Mój drogi kuzyn zawarł tam znajomości i przyjaźnie, jak również posiada prawdziwy talent krasomówczy i dyplomatyczny - wyjaśniał potem swoją decyzję matce i bratu, którzy z ciekawości zapytali go, czemu posyła Ludwika z delegacją - Poza tym, jest jeszcze coś. Jak na pewno wiecie, księżniczka Elodie, siostrzenica cesarzowej Francji, wpadła naszemu Ludwikowi w oko. Zresztą, mam powody, by przypuszczać, że nie jest to z jego strony zwykłe zauroczenie.
Karol i Zofia uśmiechnęli się wesoło, rozumiejąc już jego sposób myślenia.
- Aha, braciszku. Chcesz ich zatem wyswatać? - zapytał wesoło Karol - No, nie podejrzewałem cię o taki romantyzm, braciszku.
- Wydaje mi się, Karolu, że to nie tylko kwestia romantyzmu - powiedziała na to Zofia - To moim zdaniem prócz tego doskonałe zagranie polityczne.
- Zagranie polityczne? - zdziwił się Karol - Co masz na myśli, matko?
- To bardzo proste, synu - odpowiedziała Zofia - Ludwik jest przecież naszym krewnym oraz przyjacielem. Elodie z kolei to siostrzenica cesarzowej Eugenii. A więc, jeżeli oboje pobraliby się, w ten sposób powstałby bardzo piękny sojusz.
- Chyba raczej między Francją, a Bawarią, matko.
- Nie inaczej, ale Austria też na tym zyska, bo Bawaria ma sojusz z nami. To nie jest coś, czym można pogardzić.
Karol zaczął rozumieć i uśmiechnął się delikatnie, po czym spojrzał na brata i powiedział do niego z podziwem:
- No, braciszku... Nie sądziłem, że jesteś aż tak zmyślnym politykiem, aby w tak genialny sposób połączyć ze sobą politykę i sprawy prywatne.
- To cecha każdego prawdziwego władcy - stwierdziła z dumą Zofia.
Franciszek nie wiedział, czy zasługuje na te wszystkie komplementy. Prawda, że myślał o interesach Austrii w tej sprawie, ale jeśli chodzi o pomysł wysłania z delegacją dyplomatyczną także i Ludwika, to ten przyszedł mu do głowy jedynie dlatego, że cesarzowa o to prosiła, a Franciszek domyślił się, dla kogo o to prosiła. Chciał zatem, po prostu, zwyczajnie pomóc Ludwikowi i Elodie w zbliżeniu się do siebie, a pomysł, aby ich związek zacieśnił związek Francji z Bawarią i częściowo też Francji z Austrią, przyszedł mu do głowy dopiero potem, kiedy delegacja już wyjechała z Schonbrunnu. Nie wiedział zatem tego, czy aby na pewno należą mu się te wszystkie gratulacje od brata i matki. Ale uznał, że nie warto wyjaśniać im tego i po prostu skinął lekko głową, mówiąc:
- No cóż... W końcu jestem cesarzem. To zobowiązuje do myślenia.

***

W tym samym czasie, kiedy miała miejsce wyżej wspomniana rozmowa, cała delegacja dyplomatyczna, złożona z kilku wysoko postawionych urzędników Jego Wysokości Cesarza, a także Ludwika, będącego tu zasadniczo gościnnie, spokojnie przekraczała granicę Austrii i powoli docierała na tereny francuskie. Tam powitała ich wysłana przez Napoleona III delegacja, która przyjęła ich we Francji jak długo oczekiwanego gościa. Szczególnie bardzo miło powitali Ludwika. Dostali bowiem od cesarza rozkazy, aby jego traktować szczególnie przyjaźnie. Książę domyślił się łatwo, co jest tego przyczyną. Słyszał już, że Elodie jest ulubienicą cesarza Francji i jego żony, a zatem rozpieszczanie jej było przez nich było w tej sprawie zupełnie normalne. On oczywiście nie oczekiwał od nich jakiś specjalnych względów, ale skłamałby mówiąc, że nie jest z nich zadowolony. Miło mu się zrobiło, że jest tutaj tak mile witany. A ponadto jeszcze milej mu było na sercu, kiedy pomyślał, iż ma to miejsce z powodu Elodie. Świadomość, że jego ukochana oczekiwała go tutaj i namówiła swoich opiekunów, aby wezwali go do Francji pod pretekstem rzekomej dyplomatycznej sprawy, wywołała u niego radość i szybsze bicie serca. Wszystko to przecież idealnie świadczyło o to, że dziewczyna go kocha. Oczywiście nadal w tej sprawie istniało ryzyko, iż się pomylił i powody jego sprowadzenia do Paryża były rzeczywiście jedynie dyplomatyczne. Nie chciał jednak w to uwierzyć. Czuł w głębi serca, że jego przypuszczenia są słuszne. A w każdym razie bardzo chciał, aby tak było.
Delegacja wysłana przez Napoleona III odebrała Ludwika i dyplomatów tuż przy granicy i powitała ich z najwyższymi honorami. Oznajmiła też, że prawdziwą dla nich przyjemnością jest móc powitać ich osobiście we Francji i odwieźć ich do Paryża, gdzie sam cesarz oczekuje ich przybycie. Po tym powitaniu, ruszono dalej w kierunku stolicy i kiedy nadchodził już wieczór, udało się wreszcie dotrzeć do celu podróży. Okazało się jednak, że nie jest to koniec niespodzianek, ponieważ w Paryżu ludzie zebrani na ulicach zaczęli głośno wiwatować na cześć dyplomatów. Ludwik uśmiechnął się rozbawiony, kiedy jeden z dygnitarzy, którym towarzyszył, zapytał go, ile zapłacono Paryżanom za to, aby okazywali im takie względy.
Kiedy dojechano do cesarskiego pałacu, żołnierze stojący w bramie na straży tak bardzo efektownie, jak tylko to było możliwe, powitali i oddali im honoru, po czym wpuścili karety, którymi tutaj przyjechali. Karety te wjechały zaraz potem na dziedziniec i podbiegli do nich lokaje, aby otworzyć ich drzwiczki i pomóc wyjść dyplomatom austriackim. Gdy zaś ci wysiedli, marszałek cesarskiego dworu, już czekający na ich przybycie przed wejściem do pałacu, podszedł do nich, skłonił im się serdecznie i powiedział:
- Witamy serdecznie wasze dostojności na naszym dworze. Wierzymy w to, że będziecie doskonale się tu czuć. Pozwólcie, że odprowadzimy was do waszych pokoi, a następnie, gdy już panowie trochę odpoczniecie, zaprowadzimy was przed oblicze Jego Cesarskiej Mości.
Dyplomaci skinięciem głów zgodzili się na to i służba wskazała im ich pokoje i zabrała tam ich bagaże. Niewiele jednak mieli czasu na to, aby odpocząć sobie po podróży. Nie minęło bowiem więcej niż może pół godziny, a przybył do nich znów marszałek dworu, aby zaprowadzić ich wszystkich do sali tronowej. Ponieważ nie było ich celem odpoczywanie, ale pracowanie, dyplomaci bez wahania i żadnego choćby słowa sprzeciwu (choć na pewno woleliby dłużej odpocząć) ruszyli razem za swoimi przewodnikami. Wszyscy byli niezwykle podekscytowani, a zwłaszcza Ludwik, jednak jego ekscytacja wiązała się nie z możliwością poznania osobiście Napoleona III, ale z możliwości spotkania ponownie ukochanej Elodie, która, jak miał nadzieję, jest obecna w pałacu.
Marszałek dworu poprowadził ich do sali tronowej, po czym wszedł do niej jako pierwszy i oznajmił Jego Cesarskim Mościom przybycie delegacji od cesarza Austrii, Franciszka Józefa I. Od razu otrzymał rozkaz, aby ich wpuścić, po czym wyszedł do dyplomatów i oznajmił im:
- Jego Cesarskie Moście proszą.
Następnie otworzył szeroko drzwi, wszedł pierwszy, ustąpił na bok, po czym wyjął listę osób obecnych w delegacji dyplomatycznej Austrii i zaczął po kolei, jak to nakazywał protokół, odczytywać nazwiska osób obecnych w delegacji, które to kolejno wchodzili do środka sali tronowej. Gdy wszystkich sześciu dyplomatów z dworu cesarza Austrii wkroczyło do środka, został jedynie Ludwik. Jak protokół to nakazywał, czekał na swoją kolej. Już bał się, że zgodnie z panującymi normami nie zdoła wejść do środka, bo skoro nikt nie odczytał jego nazwiska, to nie wypada mu pojawiać się wraz z resztą delegacji, kiedy nagle marszałek dworu powiedział bardzo głośno i wyraźnie:
- A także, gość honorowy, Jego Wysokość, książę Ludwik von Wittelsbach, następca tronu Bawarii i kuzyn cesarza Austrii.
Ludwik odetchnął z ulgą. A zatem jednak został zaproszony, tylko jemu, rzecz jasna, musieli przygotować specjalne wejście na salę. Książę uśmiechnął się, kiedy pomyślał sobie, jak niepotrzebnie się martwił, że być może wcale nie został tutaj zaproszony, po czym dumnie i majestatycznie wszedł do środka.
W sali tronowej znajdował się wówczas tłum dworzan wraz z bliskimi. Byli oni ubrani w eleganckie stroje, wyraźnie najlepsze z najlepszych, jakie tylko mieli w swoich zbiorach, aby okazać w ten sposób szacunek dyplomacji. Na widok nie tylko delegatów, ale i księcia bawarskiego, złożyli wszyscy głębokie ukłony. Ale oni nie interesowali Ludwika. Jego interesowała tylko jedna osoba, której jednak nie dostrzegł w tym tłumie. Szybko się wszakże zreflektował.
- Głupi, przecież to nie byle dwórka. To księżniczka, krewna cesarza. Ona nie będzie stała w tłumie, tylko u jego boku.
Chwilę później, skierował swój wzrok na koniec sali tronowej, na którym to końcu stały dwa trony. Na nich to zasiadali władcy Francji. Cesarz Napoleon III i jego żona, cesarzowa Eugenia. Obok tej drugiej osoby stała zaś ona sama. Ta, która tak bardzo absorbowała myśli Ludwika. Ta, dla której przede wszystkim tu przybył i która była najważniejszym celem jego dyplomatycznej misji. Elodie de Farge. Jak zawsze, przepiękna. Miała na sobie błękitną suknię z dużym dekoltem, na szyi zaś piękny naszyjnik. Włosy jej były upięte w kok, w którym tak jej było do twarzy. A uszy jej zdobiły kolczyki w kształcie serca. Wyglądała po prostu cudownie.
- Jesteś... Moja miłości - wyszeptał najciszej, jak to było możliwe, Ludwik.
Dyplomaci stanęli tuż przed tronami obu cesarskich mości i skłonili im się tak uniżenie, jak to tylko było możliwe. Czekali, aż Napoleon III zechce sam do nich przemówić. Nie wypadało im samym się odezwać.
- Witam serdecznie w Paryżu, drodzy panowie - powiedział po chwili cesarz Francji z życzliwością i serdecznością w głosie - Wierzę, że wasza wizyta jest już początkiem zawarcia pomiędzy naszymi narodami wieczystej przyjaźni, której to owoce będziemy z korzyścią dla nas wszystkich zbierać po wieczne czasy.
Po tych słowach, mogli się wyprostować i lepiej przyjrzeć się władcy Francji. Był on mężczyzną pięćdziesięcioletnim, wysokim, barczystym, nieco już łysawym, ze sporymi wąsami i niewielką bródką w stylu hiszpańskim. Mówił głosem dość grubym, choć raczej przyjemnym. Ludwik wiedział o tym, że wielu dyplomatów w Europie nieco nim gardzi, bo był bratankiem Napoleona I i nie miał w zasadzie ani grama krwi królewskiej, a dodatkowo wybrany po rewolucji lutowej roku 1848 został pierwszym prezydentem II Republiki, którą to przemianował po ukończeniu swojej kadencji, za pomocą zamachu stanu w II Cesarstwo z sobą na czele. Zatem nie był władcą mianowanym z woli Boga i ludu, ale nie miało to znaczenia teraz, kiedy to wiele krajów potrzebowało jego przyjaźni.
- Witamy was wszystkich z prawdziwą radością - mówił dalej Napoleon III - Pozwólcie, że wam przedstawię. Moja żona, cesarzowa Eugenia.
To mówiąc, wskazał na kobietę u swego boku. Była to istota piękna, chociaż już nieco dojrzała. Miała tak na oko czterdzieści lat, była nieco niższa od męża, jej oczy były niebieskie, a włosy posiadały barwę dojrzałego miodu. Ubrana w białą suknię z niewielkim dekoltem, skinęła delikatnie głową na znak powitania.
- A oto nasz syn, Ludwik Napoleon, nazywany przez nas Lulu.
Na te oto słowa, u boku ojca stanął wyżej wspomniany młodzieniec, zaledwie szesnastoletni, wysoki i postawny, czarnowłosy o brązowych oczach, szczupły i do tego elegancki, choć zarazem w ruchach niezwykle swobodny. Kiedy się poruszał, było widać, iż nie traktuje on jeszcze na tyle poważnie, na ile powinien politykę tego świata i jeszcze pozostało mu trochę czasu, aby zaczął to wreszcie robić. Tuż pod nosem miał świeży meszek, co mogło wskazywać na to, że stopniowo staje się mężczyzną, choć jeszcze do zapuszczenia wąsów podobnych do ojca pozostało mu bardzo dużo czasu.
- A oto nasza siostrzenica, księżniczka Elodie de Farge - dodał Napoleon, ręką wskazując na ukochaną Ludwika.
Książę bawarski uśmiechnął się szczęśliwy w kierunku dziewczyny, a ta czule odwzajemniła ten uśmiech. Nie mieli jednak czasu na długą wymianę spojrzeń, bo Napoleon III podszedł do delegacji i powitał serdecznie każdego z nich. Kiedy zaś podszedł do Ludwika, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział:
- Witaj, mój chłopcze. Cieszy mnie, że Franciszek spełnił moją prośbę i mogę ci tu osobiście u siebie gościć. Wiedz, że ma to dla mnie szczególne znaczenie, bo o twoją obecność prosiła mnie moja droga małżonka, a z nią jeszcze jedna osoba, tak bardzo bliska memu sercu, że nie jestem jej w stanie niczego odmówić.
Nie wskazał palcem, o kogo mu chodziło, jednak Ludwik bez trudu domyślił się, kim jest ta osoba bliska sercu cesarza. Dlatego od razu skierował swój wzrok na Elodie, która obdarzyła go promiennym uśmiechem, tak ciepłym i zarazem tak słodkim, że poczuł od razu, jak serce zaczyna mu mocniej bić w piersi. Widok tej cudownej istoty, tak cudownie się do niego uśmiechającej, stanowił dla niego tak nieziemski widok, że był gotów oddać wszystkie skarby świata za to, żeby ona w jego życiu już pozostała na zawsze i zawsze już obdarzała go takimi uśmiechami jak ten, który teraz zdobił jej delikatną twarz.
Nie miał jednak za wiele czasu na to, aby podziwiać tyle, ile chciał ten piękny widok, ponieważ chwilę potem podeszła do niego i reszty dyplomatów cesarzowa Eugenia i powitała ich wszystkich ciepło i serdecznie, nie kryjąc przy tym radości z obecności tak znakomitych gości, zwiastujących Francji nową epokę sojuszu, a może nawet i przyjaźni z Austrią, czego ona zresztą bardzo by sobie życzyła.
- A teraz, moi panowie, zapraszam was serdecznie do ogrodów pałacowych. Mam tam coś na wasze powitanie. Pewną, mam nadzieję, miłą niespodziankę.
Po tych słowach, Napoleon III wyprowadził wszystkich obecnych w sali do ogrodów pałacowych, gdzie owa niespodzianka miała się znajdować. Nic jednak na jej temat nie zdradził swoim gościom, a jego twarz zdobił tajemniczy uśmiech, z którego nie dane było odczytać, co naprawdę planuje. Ludwika jednak nie bardzo to wszystko zajmowało, ponieważ rozglądał się wszędzie za Elodie. Nie dostrzegł jej jednak w tak wielkim tłumie ludzi. Zamiast tego dostrzegł Blanche ubraną w piękną, złotą suknię. Obok niej stał jej mąż, Francois. Ludwik dobrze go znał, gdyż był on jednym z przyjaciół starszego brata Blanche i zarazem jednym z kolegów ze szkoły Ludwika. Podszedł więc do nich i postanowił się przywitać.
Gdy zbliżył się do małżonków, Blanche obróciła głowę w jego stronę i bardzo wesoło się uśmiechnęła.
- Ludwik! Świat jest naprawdę mały - powiedziała wesoło i lekko ucałowała go w policzek na powitanie, po czym wskazała na Francois - Pamiętasz jeszcze mojego męża?
- Jak mógłbym zapomnieć? Stary, dobry Francois - odpowiedziała Ludwik, wesoło ściskając dłoń dawnemu koledze - Cała szkoła nie znała chyba większego figlarza od ciebie. Czy spoważniałeś w końcu?
- A i owszem, Ludwiku. Musiałem spoważnieć - odparł na to Francois, udając ponury ton - Nie wiesz, że miłość, a szczególnie małżeństwo, to poważne sprawy i nie pozwalają one na żarty?
Ludwik spojrzał na twarz dawnego kolegi. Nic się nie zmienił, pomyślał. Taki sam łobuz jak zawsze, tylko już nieco starszy. Wysoki i postawny szatyn, mający zielone oczy, nos jak u Juliusza Cezara, lekki zawadiacki wąsik w hiszpańskim stylu. Jednym słowem, Francois de Cortney we własnej osobie. Dodatkowo jeszcze nie wyszły mu z głowy te sztuczki z poważną miną, gdy opowiada żarty. Chwilami to po prostu aż chciało się go udusić gołymi rękami za te numery, jakie robił on innym. A już najbardziej za to, że opowiada coś ze śmiertelnie poważną miną na twarzy, a za chwilę zaczyna się śmiać i mówić, że to tylko żarty. Jak widać, nic mu nie przeszło to zamiłowanie do tego rodzaju figli.
- Daj spokój, przyjacielu. Teraz to sobie żarty ze mnie stroisz - rzucił Ludwik.
Widząc, jak poważna mina przyjaciela zamienia się powoli w wesołość, dość szybko zrozumiał, że miał rację i doskonale go przejrzał. Pokręcił tylko głową na znak lekkiego załamania i dodał:
- No oczywiście. Wiedziałem, żartowniś jeden. Mówi wszystko poważnie, a za chwilę płacze ze śmiechu, bo uwierzyliśmy, że to, co mówił, to mówił na serio.
- No co? Chyba mi nie powiesz, że cię nie rozbawiłem? - rzucił Francois, cały rozbawiony do rozpuku.
- Nie mówię, bo to wszystko prawda. Ale mógłbyś wreszcie spoważnieć.
- Nie zachęcaj go do tego, Ludwiku, bo inaczej straci on cały urok osobisty, a tego bym nie zniosła - powiedziała wesoło Blanche.
- Kwestia jego uroku osobistego jest raczej czymś względnym, ale nie będę tu kwestionować twojego gustu - odparł na to Ludwik.
- I słusznie, bo każdy ma własny i tylko jego powinien się trzymać - odezwał się niespodziewanie uroczy kobiecy głos.
Należał on do Elodie, która właśnie podeszła do nich. Na jej widok, Ludwik od razu poczuł w piersi mocniejsze bicie serca. Poczuł, jak głos mu lekko zamiera w gardle i z trudem wydobywa z siebie powitanie.
- Witaj, Elodie - powiedział.
- Witaj, Ludwiku - odpowiedziała mu czule Elodie.
Uśmiechnęli się oboje do siebie, przez dłuższą chwilę w ogóle nie odrywając od siebie wzroku. Potem jednak księżniczka spojrzała na swoją przyjaciółkę i jej męża, pytając:
- Nie wiesz może, Francois, co przygotował mój wuj?
- Nie, myślałem raczej, że ty coś o tym wiesz - odpowiedział jej Francois.
- Wybacz, ja też o niczym nie wiem. Oby tylko to było coś ładnego.
- Więcej wiary w swojego wuja. Na pewno przygotował coś wyjątkowego.
Chwilę później rozległ się głośny huk, a w niebo wystrzeliły jakieś blaski. To były fajerwerki, sprowadzone tutaj z daleka, żeby uczcić w ten sposób przybycie delegacji dyplomatycznej. Wszyscy zachwyceni spojrzeli w górę i zaczęli się im przyglądać, zwłaszcza kiedy fajerwerki zostały w odpowiedni sposób wystrzelone, aby ułożyć się w kształt austriackiej flagi. Był to największy wyraz hołdu, jakie to mogli okazać cesarz i cesarzowa dyplomatom. Ci zaś z radością i zadowoleniem zaczęli głośno klaskać na znak zachwytu nad pomysłem Napoleona III.
- Ech, cały twój wuj. Wiecznie uwielbia być w centrum uwagi - rzuciła jakby z lekką ironią Blanche.
- Ale przynajmniej robi to z klasą - powiedział Ludwik.
- Oj tak, Ludwik doskonale wie, co mówi - wtrącił się Francois - Spytaj o to Blanche, jeśli nie wierzysz. Ludwik zawsze wszystko traktował poważnie i robił to, co robił z klasą. Nawet jak kończył szkołę, zostawiając za sobą naprawdę wiele złamanych serc, zachował klasę.
Mówiąc to, Francois znowu miał niesamowicie poważną minę. Ludwik więc wiedział, że on kłamie. Elodie jednak rzekła, z trudem panując nad śmiechem:
- Nie, to niemożliwe. Ludwiku, ty przecież nie jesteś kobieciarzem. Chyba, że jesteś. Ale co na to powiesz?
Ludwik uśmiechnął się do niej i odpowiedział wesoło:
- Znając lepiej Francois... Czy może raczej, mając to nieszczęście poznać go bliżej, zrozumiesz, że nie można traktować tego, co on mówi na poważne. Jedyna rzecz na poważnie, jaką on zrobił, to poślubienie Blanche. Ale w przypadku innych rzeczy, to on zawsze coś kręci.
- Doprawdy? - Elodie przybrała zadziorną minę - Podczas jazdy do pałacu, bo przed przyjęciem odwiedziłam Blanche, Francois powiedział mi, że jestem jedną z najmilszych osób na świecie. I do tego najpiękniejszych. Sądzisz, że kłamał?
- No i co? Spróbuj się z tego wyplątać - zażartował sobie Francois.
Ludwik widząc, że wpadł we własne sidła, rozbawiony parsknął śmiechem i odpowiedziała wesoło:
- Dobra, poddaję się. On czasami potrafi być poważny i mówić na serio.
- Czasami? Dzięki i za to - rzucił żartobliwie Francois.
Cała czwórka parsknęła śmiechem, po czym zaczęła przyglądać się kolejnym fajerwerkom, wystrzeliwanym w niebo na polecenie cesarza Francji. Robili to tak przez kilka minut, zachwyceni tym widokiem, po czym Ludwik i Elodie spojrzeli ponownie na siebie i uśmiechnęli się do siebie czule. Jeden ten uśmiech mówił im więcej niż tysiąc słów. Mówił, jak bardzo są szczęśliwi, że znowu są razem i mogą ponownie we dwoje spędzać czas.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 1:06, 04 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 10:35, 02 Mar 2023    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Poznajemy nowe postacie. Na szczęście Ludwik Wilhelm ma własną osobowość i ciekawą historię i nie robi jedynie tu za sztuczne tło.
Ojciec dość szybko mu wybaczył, że ukrył przed nim ślub i dziecko. Bajkowa wizja.
Nic dziwnego, że Henrietta tak lubi Ludwika. W końcu jakby nie było znalazł jej męża, prawdziwego księcia z bajki.
Mąż Blance przypomina trochę Ricardo z tymi żartami. Mógłby spoważnieć.
Franciszek Józef szybko domyślił się wszystkiego, czemu cesarzowej zależy na przybyciu Ludwika. Jest inteligentny, pewnie dlatego jest cesarzem.
Czekam na kolejny odcinek i rozwiniecie relacji Ludwika i Eloidi.
I brakowało mi trochę Sissi w tym odcinku.









Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Czw 10:40, 02 Mar 2023, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:56, 05 Mar 2023    Temat postu:

Rozdział XX

Podróż do krainy snów

Misja dyplomatyczna nie była taka trudna, jak to się mógł Franciszek Józef I spodziewać. Dyplomaci z Ludwikiem do pomocy przedstawili dokładnie wszystkie warunki paktu, jakie przedstawił cesarz Austrii cesarzowi Francji. Napoleon III nie kwestionował żadnego z nich, nie próbował negocjować ani nic z tych rzeczy. To, czego życzył sobie od niego młody Habsburg przyjmował bez żadnych problemów i wydawał się sprawiać wrażenie zainteresowanego nimi całkowicie. Chciał jednak się naradzić w tej sprawie ze swoimi ministrami, dlatego poprosił o nieco czasu, aby z nimi je omówić, choć poufnie powiedział Ludwikowi, że jest to z jego strony jedynie formalność, aby jego urzędnicy czuli się potrzebni i ważni, bo w końcu za coś biorą pieniądze i niech wiedzą, za co. On zaś prywatnie może powiedzieć, że warunki od cesarza Austrii jak najbardziej mu odpowiadają.
- Rozumiesz jednak, jak wygląda wielka polityka - mówił potem do Ludwika, podczas ich prywatnej rozmowy - Władcy nie mogą rządzić sami, bez urzędników. Potrzebują ich, a oni potrzebują czuć się potrzebni w naszym świecie, choć nieraz byśmy się umieli bez ich rad doskonale obejść, dlatego musimy ich utwierdzać w tym przekonaniu, że są nam niezbędni. Wtedy będziemy mogli liczyć na nich, gdy będą naprawdę nam potrzebni.
Ludwik przyznał, że trudno jest się z tym nie zgodzić. Dlatego szczerze i bez żadnego podlizywania się, którego zresztą bardzo nie lubił, powiedział:
- Nie można zaprzeczyć słuszności tego stwierdzenia, Wasza Cesarska Mość.
Napoleon III uśmiechnął się do niego serdecznie, po czym poklepał go lekko po ramieniu swoimi wielkimi dłońmi i powiedział:
- Cieszy mnie, że mamy to samo zdanie, mój chłopcze. Wybacz, że tak śmiało do ciebie mówię, ale jesteś jeszcze taki młody. Nie to, co ja. Ale nieważne. Bardzo młody jest także mój syn, Lulu. Wiesz, niedawno zaczął wchodzić w dorosłe życie. Z tego, co wiem, lubi się nieco zabawić. Oczywiście nie myśl, że mam mu to za złe. Takie jest prawo młodego mężczyzny. Każdy z nich musi mieć czas, jak i też możliwość, aby się zabawić. Chciałbym cię jednak prosić, abyś poszedł wieczorem z moim synem do kabaretu. Widzisz, Lulu wiele o tobie słyszał od Elodie i jeszcze od kilku innych osób, które cię znają. Słyszał wiele dobrego i dlatego chce poznać cię osobiście i dowiedzieć się, ile jest prawdy w tym wszystkim, co słyszał o tobie.
- Wasza Cesarska Mość, naprawdę nie wiem, czy powinienem - odparł na to lekko zmieszany tą prośbą Ludwik - Zobaczą nas ludzie i powiedzą, że rozpijam syna Wasza Cesarskiej Mości, a bardzo bym tego nie chciał. Powiedzą, iż bardzo porządny młodzieniec pod wpływem obcokrajowca się demoralizuje. Wiem, jak to łatwo jest oceniać w taki sposób. Lubiono to robić już wtedy, gdy tu studiowałem.
Napoleon III niemalże ryknął gromkim śmiechem.
- Och, mój młodzieńcze. Nie wiesz nawet, co opowiadasz. Zapewniam cię, że nikt tak o tobie nie powie. Wszyscy wiedzą, że mój syn lubi się zabawić w sposób godny młodzieńca w jego wieku i z rodziny, z której pochodzi. Dbam jedynie, aby nie złapał czegoś niewłaściwego. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
Ludwik doskonale zrozumiał. O to, czego mężczyźni, spędzający wiele czasu z kobietami lekkich obyczajów zawsze powinni się wystrzegać, a co niestety wiele razy od nich przynosili do domu. O Wenerę, jak to niektórzy nazywali wstydliwe i nieprzyjemne choroby, ochrzczone też mianem chorób wenerycznych od jednej z rzymskich nazw bogini miłości (drugą nazwą była Wenus), którą Grecy nazywali Afrodytą. Ludwik nigdy nie korzystał z usług takich kobiet, ale słyszał, że cesarz Austrii, jeszcze jako następca tronu, lubił mieć romanse i jego matka, aby jakoś mu to ułatwić i nie narazić go niepotrzebnie na choroby, badała dokładnie damy, które podobały się jej synowi, czy nie posiadają aby Wenery, którą mogłyby przekazać Franzowi. Dlatego był on nadal zdrowy i szczęśliwy. Jeżeli Napoleon III także o to dbał, to tym lepiej. Takich spraw nigdy nie powinno się lekceważyć.
- Tak, Wasza Cesarska Mość. Wiem, o co chodzi - odpowiedział Ludwik.
- Także nie musisz się niczego obawiać, młodzieńcze - rzekł Napoleon III - Nikt nie będzie posiadał o tobie złego zdania i nie posądzi cię o demoralizowanie mojego syna. Dlatego, jeżeli tego się obawiasz, to bądź spokojny. To ci nie grozi.
Ludwik nie śmiał odmówić Napoleonowi III i zrozumiał, że będzie musiał iść z młodym Lulu do kabaretu. Nie miał jednak na to najmniejszej ochoty. Powodów ku temu było kilka. Po pierwsze, nigdy nie był wielkim miłośnikiem tych miejsc, chociaż swego czasu kilka razy z kolegami bywał w nich, ale robił to rzadko. Po drugie, obawiał się, że niedoświadczony w takich sprawach Lulu szybko zamieni ich spotkanie w jedną wielką libację połączoną z rozpustą, a Ludwik jakoś nigdy nie przepadał za tego rodzaju rozrywkami. Nie był święty, lubił zawsze kobiety, a w czasie studiów zdarzało mu się korzystać z ich sympatii do siebie, ale przecież nigdy nie pociągało go życie tzw. złotej młodzieży. Po trzecie zaś, co wszak było dla niego najważniejsze, chciał pobyt w Paryżu wykorzystać przede wszystkim na spotkania z Elodie, na spędzanie z nią czasu, na nacieszenie się jej obecnością i na to, aby powiedzieć jej, co do niej czuje. Dlatego włóczenie się po podejrzanych miejscach z Lulu bynajmniej nie było mu na rękę. Mimo wszystko, jak niby można było odmówić cesarzowi Francji? Poza tym, bardzo chciał mieć z nim najlepsze relacje z możliwych i nie tylko zapewnić w ten sposób Austrii kontakty polityczne z Francją, ale przy okazji jeszcze i sobie szczęśliwy związek z Elodie. Dlatego też odmówić Napoleonowi III nie mógł. Nawet jeżeli nie bardzo miał ochotę spełniać życzenia władcy.
- Jeżeli tak się sprawy mają, to oczywiście spełnię życzenie Waszej Cesarskiej Mości - powiedział Ludwik, lekko się przy tym kłaniając.
- Doskonale, mój chłopcze - odpowiedział mu Napoleon III, klepiąc go lekko po ramieniu - A zatem spełnij moje życzenie, a gwarantuję ci, że nie będziesz tego żałować. I kto wie? Może w zamian za to, kiedyś ja spełnię twoje życzenie?
Ludwik uśmiechnął się, zadowolony ze słów, które właśnie usłyszał. Przyszło mu wówczas do głowy, że posiada on takie jedno życzenie i to od jakiegoś czasu i które rzeczywiście cesarz Francji byłby w stanie jak najbardziej spełnić. Najpierw jednak inna jeszcze osoba musi mu w tej sprawie pomóc. Musi mu wyjawić, czy w jakikolwiek sposób to życzenie ma szansę na spełnienie. Jeżeli tak, to rzeczywiście cesarz Napoleon III jest jak najbardziej w stanie mu pomóc. A zatem może warto jest spełnić jego prośbę? Zwłaszcza, że cesarz nie rozkazuje mu tego, a jedynie go o to prosi. Nie oczekuje od niego zgody, a jedynie liczy na nią. Można zatem się nieco poświęcić i zrobić to dla niego. Kto wie, co pożytecznego może przynieść to Ludwikowi? Poza tym, życzliwej i niezobowiązującej przecież do kolejnych tego typu spotkań prośbie trudno jest odmówić.
- A zatem, w jakim kabarecie mam wieczorem szukać syna Waszej Cesarskiej Mości? - zapytał po chwili Ludwik.

***

Książę bawarski bardzo szybko się przekonał, że obietnica spędzenia czasu z następcą francuskiego tronu, a spełnienie tej obietnicy to dwie różne rzeczy. Danie słowa cesarzowi było łatwe, ale dotrzymanie go było już nieco trudniejsze i to nie dlatego, że Ludwik w jakikolwiek sposób próbował się od tego wymigać. Ludwik nigdy nie sięgał po wymówki w takich sytuacjach i gdy zobowiązał się do czegoś, zawsze to potem wykonywał, bez względu na to, co o tym myślał. Jedyne, co mu potrafiło utrudniać dotrzymanie słowa, to właśnie jego myśli w tej sprawie. W tej sytuacji także tak było. Ludwik bowiem nigdy nie był miłośnikiem dzikich zabaw pełnych hałasu, alkoholu i rozpusty. Rozumiał, że niektórzy ludzie, a już zwłaszcza młodzi, po prostu muszą, przynajmniej od czasu do czasu tak się bawić, ale nigdy nie przepadał za tego rodzaju zabawami. Francois, mąż Blanche, to inna sprawa. W jego życiu studenckim przyjęcia z alkoholem i kobietami były dosyć częste, choć i on ostatecznie umiał się ostatecznie ustatkować, czego ślub z Blanche dowodził aż nadto. Może jednak to była kwestia tego, że ostatecznie przejadły mu się te zabawy i może dorósł na tyle, aby zrozumieć, iż to wszystko było wspaniałe, ale tylko do czasu i kiedyś człowiek ma już tego dość i chce po prostu się ustatkować. Dlatego, mimo sporych różnic w charakterze, Ludwik zawsze go lubił i zawsze potrafił się z nim porozumieć. Jednak młody Lulu, syn Napoleona III, zdecydowanie do takich osób, z których książę bawarski byłby w stanie się dogadać i zaprzyjaźnić, raczej już nie należał. Oczywiście, Ludwik nie przekreślał z tego powodu młodzieńca. To było dla niego zrozumiałe, iż Francois się ustatkował, bo jest w odpowiednim do tego wieku, a Lulu ten wiek ma jeszcze przed sobą i raczej szybko go nie osiągnie. Ale mimo wszystko, wolał za często nie przebywać w jego towarzystwie, gdyż za dużo nerwów może go to kosztować.
Do takich wniosków, książę bawarski doszedł po tym, jak rozmawiał na temat następcy tronu z Francois. Opowiedział mu on sporo o zabawach następcy tronu, które to kiedyś nawet bawiły męża Blanche, ale zdecydowanie obecnie raczej go już męczyły. Dlatego nie szczędził w prywatnej rozmowie z Ludwikiem niekiedy i ostrych słów krytyki wobec młodzieńca.
- Ja tam rozumiem młodych, sam byłem... Ba, co ja mówię? Ja nadal jestem i długo jeszcze będę młody.
To mówiąc, parsknął śmiechem i popatrzył wesoło na Ludwika.
- Ale jak wiesz, każdemu dorosłemu mężczyźnie w końcu przechodzi apetyt na tego typu rozrywki. Lubię się oczywiście pobawić, bale i zabawy są przyjemne, ale nie takie, jak dawniej. Te już do mnie nie trafiają. Ale nawet kiedy trafiały, to mi się wydaje, że chyba nawet ja, choć przecież święty nigdy nie byłem, tak się nie bawiłem jak teraz zabawia się Lulu. Opowiadają o jego zabawach już legendy. Ja tam nie wiem, ile w tym wszystkim prawdy, ale osobiście uważam, że cesarz w tej sprawie powinien nieco poskromić swojego zwariowanego synalka. Bo jeżeli on się tak zawsze będzie bawił, to ja niezbyt dobrze wróżę Francji i cesarstwu.
- Może z czasem wydorośleje? - zasugerował Ludwik.
- Niewykluczone, ale na chwilę obecną, to ja tego nie widzę.
Ludwik, po tej rozmowie, nie wyciągnął pozytywnych wniosków na temat Lulu, a w owym zdaniu utwierdził się jeszcze bardziej, kiedy tylko porozmawiał z cesarzem Napoleonem III w sprawie wycieczki wieczorem do kabaretu. Wszystko to dodatkowo jeszcze potwierdzało jego obawy o to, że Lulu zdecydowanie nie jest osobą, która mogłaby go zrozumieć i z którą by miło spędzał czas. I nie chodziło tu ani trochę o różnice wieku, ale wartości i ulubione rozrywki. W tej sprawie chyba wszystko ich dzieliło. Bo jak mogłoby być inaczej, skoro Lulu uwielbiał zabawy, im bardziej szalone, tym lepiej, a Ludwik wolał rozrywki bardziej spokojne, jak też i godne jego wieku. Z tego powodu nie palił się do pójścia wieczorem do kabaretu „Czerwona Róża”. Ale cóż... Dał już słowo i należało go dotrzymać. Poza tym, to może nie będzie tak źle?
Pocieszając się takimi słowami, Ludwik ubrał się najbardziej elegancko, jak to tylko było możliwe, a potem wybrał się do miejsca, gdzie miał na niego czekać syn cesarza Francji. Pojechał tam powozem, bo nie był pewien, czy zdoła odnaleźć kabaret sam, zwłaszcza, że ostatni raz w Paryżu przebywał bardzo dawno, jednak nawet wtedy nie ciągnęło go do takich miejsc. Zatem raczej sam by go nie znalazł i wolał w tej sprawie zaufać woźnicy, który z racji swego zawodu powinien mieć w tej sprawie niezbędną wiedzę. I rzeczywiście ją miał i zawiózł Ludwika tam, gdzie chciał on się dostać. Zadowolony książę zapłacił mu i poszedł do kabaretu, w sercu czując jednak pewien niepokój.
- Oby tylko Elodie nie pomyślała o mnie niczego złego, kiedy się dowie, że ja byłem w takim miejscu. Bo pewnie się dowie, wieści na dworze bardzo szybko się rozchodzą. Mam tylko nadzieję, że wyjaśnią jej przy okazji, że zrobiłem to jedynie dla jej kuzyna i nie zachowywałem się w sposób skandaliczny. Bo na pewno nie będę się tak zachowywał, to pewne.
Tego ostatniego był całkowicie pewien. Odkąd poznał Elodie, wszystkie inne kobiety nie były w stanie w jego oczach w jakikolwiek sposób jej dorównać, nawet gdyby o jego względy zabiegały same boginie greckie. Co jak co, ale w tej sprawie nie posiadał żadnych wątpliwości. Przez myśl nawet mu przeszło, że gdyby tak to jemu Hermes powierzył z woli Zeusa rozstrzygnięcie, której to z bogiń należy się jabłko dla najpiękniejszej, jak to przed laty nakazał uczynić Parysowi, to on sam nie przyznałby tego jabłka ani Herze, ani Atenie, ani Afrodycie, tylko Elodie. I to nawet wtedy, gdyby tak samo jak w micie, wszystkie te trzy boginie rozebrały się przed nim do naga i kusiły go swoimi wdziękami. Kiedyś, gdy tak sobie myślał o tym, to uznał, że przyznałby on jabłko Atenie, swojej ulubionej bogini z greckiego panteonu, ale teraz jednak przyznałby on je Elodie, która to przewyższała w jego oczach wszystkie nieśmiertelne istoty. Nawet, gdyby sama Kalipso, jak Odysowi, jemu też zaproponowała wieczne życie w młodości, szczęściu i zdrowiu, to on i tak by wolał spędzić życie z Elodie, tak jak Odys wolał spędzić życie z Penelopą. I z tego właśnie powodu Ludwik miał nadzieję, że jego ukochana nie wyciągnie z tego wszystkiego, co się dzisiaj wydarzy, pochopnych wniosków.
Z tymi myślami, książę bawarski wszedł do środka kabaretu. W środku, jak się tego obawiał, panował już ogromny gwar. Dla uszu Ludwika, oswojonych już z nocną ciszą, taki dźwięk był niemałym szokiem, dlatego też przez chwilę lekko się skrzywił, kiedy zetknął się z nim, ale na szczęście trwało to tylko krótki czas, po czym jego uszy dość szybko przywykły do gwaru. Zadowolony zostawił płaszcz i laskę w recepcji, a następnie wszedł na główną salę i zaczął wypatrywać Lulu. Nie było łatwo go odnaleźć, ponieważ było tam mnóstwo ludzi i wszystkie stoliki były zajęte. W końcu jednak dostrzegł młodego księcia, który machał mu ręką na znak, gdzie jest. Zadowolony poszedł do niego, a Lulu radośnie uścisnął go i zawołał:
- Witaj, Ludwiku. Tak się cieszę, że przyszedłeś. Już się bałem, że w ostatniej chwili zrezygnowałeś.
- Nie, Lulu. Nie mógłbym zrezygnować - odpowiedział mu Ludwik, siadając przy stoliku - Dałem twojemu ojcu słowo, że przyjdę dzisiaj i przyszedłem.
- Doskonale. A zatem trzeba to uczcić. Kelner, szampan dla mnie i mojego przyjaciela!
Kelner, który najwidoczniej dobrze już znał Lulu, skłonił się przed nim, po czym szybko udał się wykonać polecenie. Nie minęło wiele czasu, kiedy powrócił z butelką szampana i dwoma kieliszkami. Już po chwili obaj książęta imiennicy z serdecznymi uśmiechami popijali ów musujący gardło trunek. Ludwik poczuł, że tego mu brakowało, aby poczuć się tutaj nieco lepiej. Co prawda, nadal to miejsce nie było czymś, gdzie chciałby obecnie przebywać, ale ostatecznie tutaj również dało się normalnie bawić, bez żadnych szaleństw.
- Twój ojciec mówił mi, że chciałeś mnie lepiej poznać - powiedział Ludwik po chwili do Lulu.
- To prawda. Jestem bardzo ciekaw człowieka, który nie tylko nosi moje imię, ale jeszcze rozkochał w sobie moją kuzynkę - odpowiedział mu Lulu.
Ludwik zwrócił uwagę na to, co powiedział młodzieniec. Te słowa miały dla niego naprawdę ogromne znaczenie, jeżeli oczywiście były prawdziwe.
- Zdobyłem serce twojej kuzynki? - zapytał.
Lulu parsknął śmiechem, rozbawiony jego pytaniem.
- Proszę cię. Tylko mi nie mów, że nie wiedziałeś o tym. Ja tam zwykle wiem, czy się podobam jakieś kobiecie, czy nie.
- Ależ Lulu, podobanie się to jedno, ale zdobycie serca to inna sprawa. Skąd niby pewność, że zdobyłem jej serce?
- Bo mam oczy i poza tym, cały dwór mojego ojca już o tym mówi.
- O czym mówi?
- Że Elodie się zakochała w księciu bawarskim.
- A dlaczego tak mówią?
- Bo to wyraźnie widoczne. Przecież odkąd przyjechała do Paryża, o niczym innym nie mówi, jak tylko o pobycie w Wiedniu i spotkaniu z tobą. Naprawdę, to jest już chwilami irytujące. Ona co prawda, zawsze była jakaś dziwna, ale teraz jej dziwactwo przechodzi wszelkie pojęcie.
- Dziwactwo? W jakim znaczeniu?
- To nie wiesz? A myślałem, że ją poznałeś. Nic, tylko czyta książki, chodzi na przedstawienia, rozmawia z filozofami, uczonymi i artystami. Zalotników sobie odrzuca jednego po drugim, choć już czas najwyższy na to, aby wyszła za mąż. To nie jest twoim zdaniem dowód dziwactwa?
- Raczej inteligencji.
Lulu parsknął śmiechem i nalał sobie znowu szampana.
- Inteligencji to możesz szukać u towarzysza rozmowy, ale u kobiety?
- A co? Kobieta nie może być towarzyszem rozmowy?
- Ja jakoś nigdy nie miałem o czym rozmawiać z kobietą. A zresztą, podczas spotkania z płcią piękną szkoda czasu na słowa, kiedy można robić inne, znacznie ciekawsze rzeczy.
Ludwik uśmiechnął się ironicznie do Lulu, rozbawiony jego naiwnością i tym niedojrzałym sposobem myślenia, typowym wszakże dla młodzieńców z jego sfery i w jego wieku.
- Zobaczysz kiedyś, przyjacielu, że z kobietą można robić wiele przyjemnych rzeczy i to nie tylko tych, o których myślisz.
- Przyjemniejszych od tego na pewno nie da się robić - odparł na to Lulu.
Następnie nalał znowu szampana Ludwikowi i sobie, wypił wesoło trunek ze swego kieliszka i powiedział:
- A tak przy okazji, Ludwiku, to ja nie rozumiem, co ty właściwie widzisz w mojej kuzynce. Owszem, jest piękna i urocza, ale taka inna niż większość kobiet wokół niej.
- No i właśnie to mnie w niej najbardziej zachwyca - odparł Ludwik, nieco rozmarzonym tonem - Tym, że jest wyjątkowa.
- Każda jest wyjątkowa na swój sposób. Ale dlaczego właśnie moja kuzynka?
- Bo ona jest wyjątkowa dla mnie.
To mówiąc, Ludwik napił się nieco szampana z kieliszka i uśmiechnął bardzo zadowolony na samo wspomnienie ukochanej.
- A powiedz mi, czy zamierzasz się z nią ożenić? - zapytał Lulu.
- Oczywiście, bo traktuję ją niezwykle poważnie - odpowiedział Ludwik.
- Rozumiem. A powiedz mi, czy od początku uległa twojemu urokowi?
- Wręcz przeciwnie. Na początku nie chciała ze mną rozmawiać, dopiero po dłużej chwili dała się przekonać, abyśmy oboje poszli na spacer po Wiedniu.
- I chciało ci się męczyć, aby ją do czegokolwiek przekonać?
- Oczywiście. Nie wiesz, że najsłodziej jest zdobyć serce takiej, która jest dla ciebie nieprzystępna, przynajmniej na początku?
- Niby dlaczego?
- Bo potem będzie nieprzystępna dla innych. I wierna tylko tobie.
- Rozumiem zachwyty, moja kuzynka umie być zachwycająca, ale zaraz się żenić? Nie lepiej nacieszyć się życiem, póki możesz?
Ludwik popatrzył na niego poważnie, niemalże surowo i rzekł:
- Lulu, ja już mam trzydzieści lat. Nacieszyłem się życiem, jak tylko się dało. Ale nie można wiecznie tylko się cieszyć. Trzeba czasami pójść dalej. W pewnym wieku człowiek potrzebuje ustatkowania się. Ty możesz jeszcze tego nie czuć. Ale kiedyś poczujesz, wszystko w swoim czasie. Ja już poczułem.
- No dobrze, ale pamiętaj, że tego kwiatu jest pół światu. Nie musisz zabiegać tak od razu o Elodie i tylko o nią - odparł na to zdumiony jego powagą Lulu.
- Muszę. Lubisz polowania, prawda?
- Uwielbiam je.
- Otóż dowiedz się, że porządny myśliwy nie marnuje kul na przepiórki. On chce upolować łanię.
- Ale kuropatwy też mają słodki smak i jakie są cudowne.
- Być może. Ale jeszcze się nimi przejesz, zobaczysz.
Lulu zachichotał, najwidoczniej nie wierząc w to, co on mówi.
Chwilę później na scenie kabaretowej, na której występowali wcześniej jacyś artyści, na których rozmówcy nie zwrócili większej uwagi, pojawiło się dziesięć naprawdę urodziwych dziewczyn w czerwonych oraz kusych sukniach z czarnymi dodatkami i zaczęły dziko tańczyć pod rytm melodii Jacquesa Offenbacha. Ludzie zebrani w kabarecie od razu z uwagą zaczęli przyglądać się temu występowi, który rozpoznali jako popularny w tym mieście kankan. Lulu z prawdziwym zachwytem zaczął patrzeć na artystki, a Ludwik, choć dla niego Elodie była najpiękniejsza, też z uwagą podziwiał występ dziewczyn. Słyszał dotąd o kankanie, ale nigdy nie miał okazji go zobaczyć na własne oczy. Musiał przyznać, że występ ten był miły dla męskiego oka, a zwłaszcza w tych momentach, kiedy dziewczyny wyginały się w taki sposób, że prezentowały przed widzami swoje zmysłowe majtki. Trudno było więc oderwać od tego tańca wzrok. Trudno było też udawać, że ten widok jest mu niemiły. Dlatego Ludwik z uśmiechem przyglądał się tańcowi oraz wsłuchiwał w wesołą i bardzo skoczną muzykę, która od razu przypadła mu do gustu.
- Widzisz sam, jakie piękne kobiety są na świecie - powiedział wesoło Lulu do Ludwika - I wszystkie mogą być twoje, jeśli tylko zechcesz. A ty chcesz tylko jedną i to na całe życie. Naprawdę nie wstyd ci?
- Wstyd? Czemu miałoby mi być wstyd? - zapytał Ludwik.
- Bo naprawdę żal takiego przystojniaka jak ty dla jednej kobiety. Naprawdę nie rozumiem, jak można się zdecydować na taki pomysł.
- Jak widać, można.
- Ale nie żal ci będzie tego wszystkiego?
To mówiąc, wyciągnął rękę w kierunku tancerek, które właśnie kończyły swój występ i skłoniły się filuternie w kierunku widzów.
- Zdecydowanie nie będzie - odpowiedział mu Ludwik.
Lulu widząc, że w tej sprawie nie osiągną porozumienia, machnął ręką i nalał sobie ponownie szampana do kieliszka, który potem duszkiem wypił. Ludwik zaś zaczął obserwować scenę, będąc ciekawym kolejnych występów. Nagle dostrzegł, że pojawia się na niej jakaś wysoka ruda dziewczyna w stroju scenicznym i wesoło zaczyna śpiewać dowcipną piosenkę. Przyjrzał się jej uważnie, zaintrygowany i nie będąc pewnym, czy to aby ona. Po dokładniejszej obserwacji jednak doszedł do wniosku, że się nie myli i to musi być ona. Kolejna znajoma z czasów podróży po Bawarii, kiedy to uciekł z domu i dołączył do trupy aktorskiej. Wiedział, że owa trupa już nie jest tym, czym kiedyś, a większość artystów rozeszła się po świecie i tylko niewielu pozostało w Bawarii. Dlatego spotkanie kolejnej znajomej w tym miejscu nie było znowu dla niego czymś niemożliwym, choć zdecydowanie czymś zaskakującym.
Uśmiechnął się zadowolony, obserwując występ dziewczyny, a kiedy ten już dobiegł końca, wesoło poszedł za kulisy z zakupionymi wcześniej u sprzedawcy chodzącego po sali kwiatami, aby wręczyć je artystce. Zaszedł do jej garderoby, po czym zapukał do drzwi.
- Kto tam? - odezwał się kobiecy głos.
- Kwiaty dla pani Marty - odpowiedział Ludwik wesoło.
Drzwi się otworzyły i Marta, bo tak miała na imię artystka, ukazała się w nich ubrana w szlafrok szczelnie zawiązany i spojrzała na Ludwika zaintrygowana.
- Bardzo mi miło, ale naprawdę nie musiał pan - odpowiedziała.
- Musiałem pozdrowić starą znajomą - rzekł na to książę.
- Starą znajomą? Nie przypominam sobie.
- A przypomina pani sobie wycieczkę po Bawarii z trupą aktorską? I pewnego rozpieszczonego księcia, jak go pani na początku nazywała, który dołączył do was, aby się pobawić w bycie aktorem?
Marta przyjrzała mu się uważnie swoimi zielonymi oczami, po czym nagle się cała rozpromieniła i zawołała:
- Boże, Ludwik?! To naprawdę ty?! Ale numer!
Następnie rzuciła mu się na szyję, ucałowała go czule w oba policzki i bardzo mocno wyściskała. Zaraz potem zaprosiła księcia do swojej garderoby, posadziła go na krześle, kwiaty wstawiła do wazonu i siadając naprzeciwko swojego gościa, powiedziała radośnie:
- Ja naprawdę nie wierzę. To naprawdę ty. Boże, jaki ten świat jest mały. Ty tutaj? W tym kabarecie? I jeszcze mnie poznałeś. Naprawdę masz dobrą pamięć.
- Trudno nie pamiętać dziewczyny, która jako jedyna z trupy nie chciała mnie w niej widzieć, a potem mnie bardzo polubiła i szczerze było jej przykro, że muszę odejść i wrócić do domu.
Marta uśmiechnęła się do Ludwika lekko zawstydzona i powiedziała:
- Wiem, głupio wtedy zareagowałam. To naprawdę było beznadziejne z mojej strony. Po prostu zdziwiło mnie, że trupa ryzykuje branie cię ze sobą. Ostatecznie przecież jesteś następcą tronu Bawarii. Mogli nas oskarżyć o porwanie cię. Ale też bardzo cię polubiłam, kiedy w czasie naszych pierwszych wspólnych występów jeden z artystów skręcił sobie kostkę i nie mógł kilka dni występować, a my wtedy musieliśmy wystawić tę piosenkę, w której ja i on śpiewamy. Pamiętasz ją?
Ludwik uśmiechnął się zadowolony. On miałby nie pamiętać? Nigdy tego nie zapomni. To był jego pierwszy poważny występ. Co prawda występował tego dnia z aktorami na scenie, ale jako taka postać dodatkowa, epizodyczna, nie rzucająca się mocno w oczy. A ten wypadek sprawił, że dostał szansę na to, aby publiczność zwróciła na niego uwagę. I tak też się stało. Wykorzystał swoją szansę idealnie, że lepiej już chyba zrobić tego nie mógł.
- Pewnie, że pamiętam - odpowiedział Ludwik - Tego się nie zapomina. To był przecież mój debiut.
Oczywiście poczuł podczas niego lekką tremę, ale jakimś cudem zdołał nad nią zapanować do tego stopnia, że chwilowy paraliż przez nią wywołany ustąpił, a on sam wskoczył wesoło na scenę, zaczął podrygiwać przed Martą, po czym oboje po kolei zaczęli śpiewać swoje kwestie. Dzieląc ten występ na role, to ich śpiew wyglądał tak:

LUDWIK:
Powiedz, mała, gdybym chciał
Z tobą wpaść w tak zwany szał,
Mógłbym liczyć?


MARTA:
Można by pogadać...

LUDWIK:
Szał to znaczy...

MARTA:
Ja już wiem... Cała trudność tylko w tem...

LUDWIK:
Już trudności?

MARTA:
Że się trzeba nadać...
To trzeba umieć, trzeba na tym się rozumieć,
Tu mieć i tu mieć...


LUDWIK:
Wszędzie mam, więc raj mi stwórz!

MARTA:
Łyżka miłości na pół szklanki namiętności,
Kropla czułości i eliksir gotów już.


LUDWIK:
Daj mi wypić jeden haust.
Przyrządź mi to, jak sam Faust.


MARTA:
To trzeba umieć, trzeba na tym się rozumieć,
Tu mieć i tu mieć...


LUDWIK:
Wszędzie mam, więc raj mi stwórz.

MARTA:
To trzeba umieć, trzeba na tym się rozumieć,
Nic, tylko umieć...


LUDWIK:
Porozumieć się i już.

MARTA:
Faust, pamiętam, taki pan,
Co odmłodnieć chciał.


LUDWIK:
Nie sam.

MARTA:
A na skroni srebrzy się siwizna.
A tobie z tym do twarzy, lecz...


LUDWIK:
Starość to jest trudna rzecz...

MARTA:
Powiedz, jak starzeje się mężczyzna? No?

LUDWIK:
To trzeba umieć, starość musi się wyszumieć!
To trzeba umieć, trzeba tylko młodym być!


MARTA:
Łyżka miłości na pół szklanki namię...

LUDWIK:
...tności, mnóstwo czułości, na gorąco duszkiem pić!

MARTA:
Daj mi wypić jeden haust!

LUDWIK:
Nie kuś diable!

MARTA:
Głupi Faust.

LUDWIK:
To trzeba umieć, starość musi się wyszumieć!
To trzeba umieć, trzeba tylko młodym być!
To trzeba umieć, trzeba na tym się rozumieć,
Nic, tylko umieć...


MARTA:
Porozumieć się...

OBOJE:
I już.

Ludwik i Marta zaśmiali się na wspomnienie tego przedstawienia. Dla obojga miało ono ogromne znaczenie. Dla niego było ono debiutem na scenie i pierwszym razem, kiedy publiczność zwróciła na niego uwagę, a dla niej zrozumieniem, że on jest kimś więcej niż tylko paniczykiem, który bawi się w bycie artystą. Zrozumiała wtedy, w jak wielkim była błędzie. On był artystą i to całym sercem. Doceniła to i od tego czasu oboje się lubili, a wspólne występy stały się dla obojga prawdziwą przyjemnością. Niestety, ich szczęście nie trwało długo. Po kilku tygodniach ludzie króla Bawarii odnaleźli zaginionego księcia i sprowadzili go z powrotem do domu, a trupa widziała się z nim odtąd tylko jeszcze kilka razy i czasami jeszcze z nimi wystąpił, ale zawsze jedynie okazjonalnie. Nic więcej ponad te krótkie występy w trakcie często przypadkowych spotkań.
- Naprawdę wielka szkoda, że tak to się skończyło - powiedziała po chwili Marta, kiedy oboje sobie przypominali wszystkie miłe wspomnienia - Ale może tak jest lepiej? Ten świat nie pasuje do ciebie w żaden sposób.
- Jaki świat? - zapytał Ludwik.
- Świat włóczęgów wędrujących od miasta do miasta i zarabiających swoimi występami na chleb. Ty w innym świecie się wychowałeś i do innych celów jesteś stworzony. Dla ciebie bycie artystą to tylko zabawa, odskocznia od obowiązków. Dla nas to jedyne źródło utrzymania. Taka jest prawda i nie da się temu zaprzeczyć w żaden sposób. Kiedyś tego nie rozumiałeś, teraz jednak chyba rozumiesz. Bo się zmieniłeś. Wciąż jesteś taki sam, ale jesteś też dojrzalszy, inny. To się zmieniło. I w zasadzie wiele się zmieniło. Trupa jest już inna niż kiedyś. Wielu z nas odeszło, a ci, którzy zostali, zwerbowali do trupy nowych aktorów, na miejsce nas, którzy odeszliśmy. Wielu z nas już zmęczyło wieczne podróżowanie i nie posiadanie w ten sposób swojego miejsca na ziemi. Inni jeszcze to kochają, ale jak długo? Czas pokaże. Ja w każdym razie złapałam swoją okazję i jestem tutaj. Nie zarabiam tutaj może milionów, ale dobrze mi się żyje. O ile wiem, inni z tych, którzy odeszli, też dobrze żyją. Wiesz coś może o nich?
- Niewiele. Stały kontakt mam jedynie z Henriettą.
- No tak, Henrietta. Kochana mała Henrietta. Byliście prawie nierozłączni, tak bardzo bliscy sobie. Braciszek i siostrzyczka. Słodka mała kruszynka. Tak płakała, gdy musiałeś do domu wracać, gdy ludzie twoich rodziców cię zabrali. Co u niej słychać? Wiedzie się jej?
- I to jeszcze jak. Wyszła za mąż za mojego kuzyna, Ludwika Wilhelma von Wittelsbacha, urodziła mu córeczkę i dostała tytuł baronowej od cesarza Austrii.
Marta lekko zagwizdała z podziwem, gdy to usłyszała.
- No proszę. Baronowa. I jeszcze wyszła za twego kuzyna. To też książę?
- Tak, choć nie następca tronu.
- Ale zawsze książę. A niech mnie. Ona to zawsze miała farta. A w każdym razie większego niż ja. Słuchaj, Ludwisiu, a masz więcej kuzynów książąt?
- Większość jest zajęta.
- A ten, co poślubił Henriettę, ma może brata?
- Tak, ale ten ma dopiero dziesięć lat. Za młody dla ciebie.
- Czy ja wiem? To tylko dwadzieścia lat różnicy. Tyle, co nic.
Chwilę później, oboje parsknęli śmiechem, tak mocno tym rozbawieni, że aż im łzy pociekły z oczu.
- Dobrze, Ludwisiu. Pozdrów Henriettę ode mnie, jak ją znowu spotkasz. I jej powiedz, że nie pogardzę, jeżeli i mnie załatwi jakiegoś księcia z bajki.
- Dobrze, Martusiu. Przekażę jej.
Artystka uśmiechnęła się wesoło do księcia bawarskiego i dodała:
- Wybacz, że dłużej cię nie zatrzymam, ale za niedługo mam kolejny występ. Muszę się przebrać i przygotować. Zostaniesz na widowni, żeby popatrzeć?
- Bardzo chętnie - odpowiedział Ludwik - Jestem ciekaw, czy nie wyszłaś z formy. Wierzę, że nie, ale warto zobaczyć to na własne oczy.
Marta kpiąco prychnęła i odparła ironicznie:
- Ja i wyjście z formy? Ja jeszcze długo z formy nie wyjdę. Sam się jeszcze przekonasz. Zobaczysz i się dowiesz.
- Trzymam cię za słowo.
Ludwik z uśmiechem na twarzy jeszcze raz pożegnał Martę, po czym wyszedł z jej garderoby i powrócił do stolika, przy którym siedział Lulu, bawiący się tak doskonale w towarzystwie pewnej artystki (jednej z tych, które tańczyły kankana), że nawet nie zauważył przez chwilę jego powrotu. Dopiero po dłuższym czasie to wreszcie zrobił, rozbawiony całą tą sytuacją.
- Och, wybacz mi. Nie zauważyłem cię, kiedy przyszedłeś. Co robiłeś?
- Spotkałem starą znajomą. Zagadaliśmy się - odpowiedział Ludwik.
- O, to tak, jak ja. Jak widzisz, też spotkałem starą znajomą.
Po tych słowach, Lulu rozbawiony i już wyraźnie wstawiony, wskazał dłonią na siedzącą obok niego artystkę.
- Słuchaj, ona ma kilka ładnych koleżanek. Może cię zapoznać z jedną z nich lub z dwiema, jeżeli nie pogardzisz liczniejszym towarzystwem.
Ludwik pokręcił przecząco głową.
- Dziękuję, przyjacielu, ale to nie dla mnie takie zabawy. Poza tym, ja bardzo jestem zainteresowany twoją kuzynką, jak może pamiętasz.
- Pamiętam, ale co przeszkadza ci zainteresować się też jakąś inną damą? - odparł na to Lulu - Daj spokój, jeszcze jej nie ślubowałeś. Poza tym, ona nie musi o niczym wiedzieć.
- Ale ja bym wiedział i nie umiałbym żyć w oszustwie.
- Ech, przyjacielu. Ty to naprawdę nie umiesz się bawić.
Chwilę później zapomniał o tym, że chciał poznać lepiej Ludwika i zaczął o wiele bliżej poznawać tancerkę, z którą rozmawiał i pił szampana. Książę bawarski zaś zajął się patrzeniem na scenę i podziwianiem swojej dawnej koleżanki z trupy, która podczas występu wesoło mrugnęła do niego okiem na znak sympatii. Występ jej był naprawdę świetny i Marta pokazała z jego pomocą, że rzeczywiście jeszcze nie wyszła z formy i nic nie zapowiada tego, aby miało to kiedykolwiek nastąpić.
Gdy jej występ dobiegł końca, Ludwik uznał, że jego pobyt tutaj też powinien się już skończyć. Był już mocno zmęczony, a ponadto jeszcze Lulu podczas swojej rozmowy z tancerką coraz mniej zwracał na niego uwagę i dlatego książę poczuł się tutaj zbędny. Zapłacił więc za siebie, pożegnał następcę tronu Francji i wyszedł z lokalu, odbierając w recepcji swój płaszcz, kapelusz i laskę. Potem zaś zamówił powóz do pałacu i powrócił nim do miejsca, gdzie miał to, o czym bardzo teraz marzył: ciszę oraz spokój. Zrozumiał wówczas, że nie tylko świat artystów od lat wędrujących po świecie bez celu, ale i świat wielkich elit i ich zabaw nie jest dla niego. Włóczęga artystyczna, choć kiedyś w jego oczach posiadała tak wiele zalet i zasadniczo nadal je posiadała, w końcu by go zmęczyła i musiałby osiąść na stałe w jednym miejscu. A świat zabaw elit, pełen gwaru, hałasu, alkoholu, używek oraz rozpusty jakoś nigdy go nie zachwycał. Więcej nawet, bardzo źle się w nim czuł, jakby był z innego świata, a może nawet i z innej planety.
Kładąc się spać do łóżka, Ludwik rozmyślał o tym wszystkim. Przypomniał sobie, jak wiele razy podczas studiów słyszał od kolegów, że jest jakiś dziwny, bo nie umie tak jak oni się dobrze bawić. Nie rozumieli tego, jak bardzo nieprzyjemny mu jest ten rodzaj zabaw i jak go on żenuje i jak smuci. Że lubił błyszczeć, ale nie w taki sposób. Że wreszcie, ten świat nie jest dla niego. Oni nie byli w stanie tego pojąć. A może nie chcieli pojąć? Może tak przyzwyczajeni do tego, że dla nich ten świat zabaw, jak i czerpania garściami z życia wszystkiego, czego się tylko pragnie i to bez pytania o zgodę był tak normalny, że każdy człowiek wychodzący poza tę normę uważany był przez nich za dziwadło. Ludwika początkowo to smuciło, ale dość szybko przeszło mu to uczucie. Zastąpiła je całkowita obojętność wobec tego, co myśli o nim świat. To już nie miało dla niego znaczenia. On chciał jedynie żyć szczęśliwie i w zgodzie z samym sobą. Jeżeli ceną za to był brak przyjaciół, to był gotów się na to zdobyć, byle tylko być w porządku wobec siebie samego, co on sam uważał za niezbędne w życiu każdego człowieka.
Niewiele osób go w pełni w tej sprawie rozumiało. Jedną z nich była Sissi. Jej tylko mógł powiedzieć o wszystkim, co czuje. A nawet raz to zrobił i to nie tak znowu dawno. To było wtedy, kiedy to Sissi dowiedziała się, że jej matka wraz z ciocią Zofią zaplanowały ślub jej i Nene. Ludwik był wtedy w okolicy i spotkał ją, kiedy opatrywała rany rannej lisicy. Książę bawarski pomógł jej w tym, zabierając wraz z nią lisicę do starego domku w lesie, aby tam mogła odpocząć, a wraz z nią jej lisiątka, aby nie zostały one bez matki w tak trudnej sytuacji, co niewątpliwie by mogło się dla nich zakończyć śmiercią.
- Tu będą miały wygodnie - powiedziała zadowolona Sissi, kiedy lisica i jej młode zostały wygodnie rozlokowane w chacie.
- No, pałac to może nie jest, ale ładnie tutaj - odparł Ludwik, rozglądając się przy okazji po wnętrzu chaty, gdzie w każdym kącie było widać pajęczyny i kurz, a także dowody na to, jak stare i dawno nieużywane to miejsce.
- Owszem, ale przede wszystkim miło - zauważyła Sissi - To stary domek i na pewno nikt nie będzie jej tu szukał.
- To duży plus. Będziemy mogli się zająć młodymi i ich mamą do czasu, aż się poczuje ona lepiej - dodał Ludwik, podchodząc do okna i patrząc przez nie - Wiesz, bardzo tu przytulnie.
- Tak, ale trochę brudno. Musiałbyś tu posprzątać, zanim się wprowadzisz.
Ludwik parsknął śmiechem, ale szybko spoważniał. Spojrzał przez okno na otaczający ich zewsząd las i powiedział:
- Może tak zrobię? Kto wie? Wszystko jest lepsze od mieszkania z rodzicami. Król i królowa Bawarii. Wiesz, jaka to odpowiedzialność? Ile się od ciebie wtedy oczekuje, gdy twoi rodzice to władcy? No i jeszcze jedno. Niemal wiecznie się jest na widoku innych, którzy oceniają twoje zachowanie. A spróbuj tylko zrobić coś nie tak, a możesz być pewna, że świat się o tym dowie szybciej niż pomyślisz.
Zasmucony opuścił głowę i dodał ponuro:
- No i te wszystkie bale, zabawy, a do tego także ten jeden bezmyślny bełkot rozmów o niczym. Człowiek, chcący coś osiągnąć i coś zrobić dla świata, musi od tego wszystkiego trzymać się z daleka. A ja chcę coś zrobić. Chcę pomagać. Chcę zmieniać choć trochę świat. Już co nieco osiągnąłem, studiowałem, zdobyłem tyle pożytecznej dla mnie wiedzy. Wiem, że mogę ją wykorzystać dla dobra Bawarii. Ale nie mam za wiele osób, z którymi mogę to wszystko dzielić. A ja z kolei jakoś nie umiem dzielić z innymi ich upodobań do błyszczenia na salonach i tego, aby w tych salonach wieść życie bez jakiegoś większego sensu.
Przez chwilę milczał, a Sissi patrzyła na niego ze smutkiem w oczach. Gdzieś w głębi serca czuła, że Ludwik prawdopodobnie jest chory, ale nazwać tę chorobę nie była w stanie. Nie wiedziała też, w jaki sposób mu pomóc. Czuła jednak, że go rozumie. Sama niezbyt dobrze czuła się na salonach, w tzw. wielkim świecie, który ma tak wiele dziwacznych zasad i który tak wiele od człowieka oczekuje, a tak mało mu daje. Co prawda, ona nie chciała zmieniać świata, bo wtedy jeszcze nie czuła, że te zmiany są potrzebne, ale rozumiała kuzyna, kiedy jej mówił o tym, co planuje i szczerze mu kibicowała. Wiedziała jednak, że o ile ona jeszcze odnajduje się w tym świecie, on robi to z wielkim trudem. W ich gronie rodzinnym zawsze był niemal duszą towarzystwa, ale na salonach był inny. Wycofany, trzymał się z boku, prawie w ogóle nie mówił, jadł i pił spokojnie w kącie, czasami tylko z nią lub z kimś innym sobie bliskim rozmawiał. Miał przez to łatkę dziwaka. Ona sama nie czuła się najlepiej na salonach, ale umiała się dobrze na nich bawić. Czy on też to potrafił? Nie była tego pewna. Czy przyczyną tego była śmierć Joanny? A może podłoże tego wszystkiego było dużo głębsze i miało swój początek jeszcze przed jej odejściem? Tego Sissi nie wiedziała, ale czuła, że Ludwik jest chory, a choroba ta prawdopodobnie zwała się „poczuciem inności”. Ponadto czuła, że i ona, choć może w mniejszym stopniu, też na to chorowała.
- Niektórzy pewnie zazdroszczą dzieciom królów, ale mnie życie na dworze zniesmacza - ciągnął po chwili Ludwik - Czuję się tam bardzo samotny. Zwłaszcza odkąd ona odeszła.
Sissi zasmucona podeszła do niego i dotknęła jego ramienia.
- Nie jesteś sam. Masz mnie i moje rodzeństwo - powiedziała czule - A moi rodzice kochają cię jak syna. A my kochamy cię jak starszego brata.
- Wiem o tym - odpowiedział Ludwik, odwracając się do niej - Kiedy jestem w Possenhofen, czuję się ważny, kochany i potrzebny. Ale kiedy wracam do domu, to już tego tak nie czuję.
- To przyjeżdżaj do nas jak najczęściej. Ja zawsze chętnie poprawię ci humor.
- Dziękuję, ale nie zawsze będziesz mogła to robić. Wkrótce wyjedziesz do Wiednia. Tam prawdopodobnie wyjdziesz za mąż za arcyksięcia Karola i tutaj już będziesz jedynie gościem.
Sissi posmutniała. Odwróciła głowę na bok, westchnęła i powiedziała:
- To niczego nie zmieni. Po prostu będę tylko trochę dalej.
- Może i tak. Ale boję się, że dwór cię zniszczy. Boję się o ciebie, jak sobie tam poradzisz. Dwór cesarski zmienia ludzi, rzadko na lepsze.
- Też się tego boję, ale to jeszcze nic pewnego, że tam zostanę. Może się nie spodobam Karolowi?
Ludwik uśmiechnął się rozbawiony.
- Daj spokój. Jak mogłabyś mu się nie spodobać? Taka urocza dziewczyna.
Widząc, że jest dalej smutna, zaproponował, aby przynieść lisicy wody. Sissi zaś poczuła, iż jej reakcja tylko pogłębiła jego przygnębienie, złapała go za rękę i powiedziała prędko:
- Zaczekaj! Jesteś na mnie zły?
- Nie, Sissi - odpowiedział Ludwik, uśmiechając się - Martwię się tylko, jak odnajdziesz się na dworze. Panuje tam tyle głupich zasad.
To mówiąc, ścisnął delikatnie jej dłonie na znak sympatii.
- Tak, bardzo głupich - powiedziała Sissi, głośno wzdychając - Ale wierzę, że nie zostanę z tym sama. Mam w końcu miłość rodziców, Nene i reszty. No i twoją przyjaźń. Jeśli mi ją dasz.
- Znasz odpowiedź - odparł na to życzliwie Ludwik - Obiecałem ci dozgonną przyjaźń, gdy byłaś jeszcze mała i nie zmienię zdania. Może będziesz arcyksiężną Karolową von Habsburg, ale dla mnie pozostaniesz moją małą Sissi. Przyjaciółką.
Sissi wzruszona, czule się do niego przytuliła. A on mocno ją objął i pogłaskał lekko jej włosy. Wiedział, że tak właśnie będzie, jak jej obiecał. Ale wtedy jeszcze nie wiedział, że w tamtej chwili narodziło się w nim coś, czego nie planował. Sissi bowiem wtedy zaczęła mu się podobać jako piękna dziewczyna, ale dopiero przy kolejnym ich spotkaniu to sobie uświadomił. Dlaczego to poczuł? Tego nie był w stanie zrozumieć. Może potrzebował kogoś, kogo będzie mógł przytulić i dbać o niego? Może chciał być rycerzem dla swojej księżniczki? Może chciał czuć się w ten sposób potrzebny? Może wreszcie jego serce tęskniło za miłością tak bardzo, że ta tęsknota pchała go do irracjonalnego zauroczenia kuzynką?
Jakby jednak nie było, Sissi miała rację. On nie był sam. Miał jej przyjaźń i jej zrozumienie. Miał także kilku wiernych przyjaciół, którzy go rozumieli takiego, jakim był. Ale przede wszystkim miał miłość Elodie. Rozmowa z Lulu utwierdziła go w tym przekonaniu. Warto było pójść z tym hulaką do kabaretu, choćby tylko po to, aby to zrozumieć.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 1:12, 04 Paź 2023, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 3:11, 05 Mar 2023    Temat postu:

***

Następnego dnia Lulu, który wrócił dopiero nad ranem, był po prostu w stanie co najmniej okropnym. Leżał w łóżku z kompresem na oczach i głowie, nie będąc w stanie normalnie funkcjonować. Kiedy Ludwik go odwiedził, jęczał tylko, słowa wypowiadając z naprawdę wielkim trudem.
- Widzę, że zabawa była udana - zażartował sobie książę bawarski.
- Nawet mi nie przypominaj - jęknął Lulu, przyciskając do oczu i czoła mokrą chusteczkę - Jeszcze nigdy się tak nie czułem. Miewałem już kaca, ale nie takiego. Już nigdy więcej nie będę pił. A już na pewno, nie tyle.
- Oczywiście. Zobaczymy następnym razem, czy dotrzymasz słowa.
Lulu jęknął ponownie i zerknął spod chusteczki na Ludwika.
- A co ty taki zadowolony?
- Bo się wyspałem i miałem przy okazji cudowny sen.
- No to masz farta. Mnie się nic nie śniło. A zresztą, co się może śnić, jak się człowiek nawet nie kładzie spać?
Ludwik rozbawiony tym stwierdzeniem, poklepał młodzieńca po ramieniu.
- Zdrowiej, Lulu. Potem pogadamy.
Po tych słowach, wyszedł z jego pokoju. Na korytarzu natknął się na Francois de Cortneya, męża Blanche. Jak zwykle, był on bardzo zadowolony.
- Jak się masz, Ludwiku? - zapytał wesoło, ściskając mu rękę - Wyspałeś się?To mnie trochę dziwi, bo słyszałem, że podobno spędziłeś ten wieczór w kabarecie w towarzystwie naszego drogiego Lulu.
- A kto ci o tym powiedział? - spytał Ludwik.
- Krasnoludki. Te od Śnieżki - odparł Francois i poklepał po ramieniu - A bo to jest jakaś tajemnica? Cesarz cię poprosił o to, abyś tam poszedł z jego synem i myślisz, że dwór miałby o tym nie wiedzieć?
- Rozumiem. Wolałbym jednak, aby o mnie nie plotkowano.
- To nie plotki, tylko prawda. Powiedz, nasz drogi Lulu cię wykończył, co?
- Raczej siebie. Ja wróciłem do pałacu dużo wcześniej niż on.
- Aha, no tak. To wszystko wyjaśnia.
Nagle Francois spoważniał, rozejrzał się dookoła, jakby chcąc uzyskać w ten sposób pewność, że nikt ich nie podsłuchuje, po czym powiedział:
- Jak się czuje Gyula? Wiem, że jest u ciebie. Przesłałem mu niedawno przez naszego wspólnego znajomego wiadomości, o które nas prosił.
- Aha, a więc to ty zdobyłeś dla niego te informacje - odpowiedział Ludwik, wszystko już rozumiejąc.
- Prosił o to, więc loża mu pomogła. Przecież takie jest jej zadanie. Wdrażać poprzez naszą działalność nasze reformy, a także pomagać sobie nawzajem, kiedy zajdzie taka potrzeba. Proste.
Ludwik spojrzał na przyjaciela bardzo uważnie. Francois należał do loży już od bardzo dawna. To on wciągnął do niej Gyulę, tak jak Gyula wciągnął Ludwika. Mimo upływu lat i tego, że dawno się nie widzieli, zawsze o sobie pamiętali i nie zamierzali tego zmieniać. Ta przyjaźń jedną z rzeczy, które Francois traktował tak poważnie, jak poważnie traktować to uczucie należy. W wielu sprawach uwielbiał sobie stroić żarty i wygłupiać się, ale jeżeli chodziło o miłość, przyjaźń czy sprawy loży, zawsze był niezwykle poważny.
- Powiedz mi, kto zdradził brata Guyli i jego oddział? - zapytał Ludwik.
- Gyula ci nie powiedział? - zdziwił się Francois.
- Nie. Gdy go o to zapytałem, odparł, że to jego prywatna sprawa i nic mi do tego i sam rozstrzygnie swoje sprawy rodzinne.
- No tak, to cały on. Dlaczego mnie to nie dziwi? Nic się nie zmienił przez te wszystkie lata. Może tylko zgorzkniał, ale to przecież zrozumiałe. Po tym, co on przeszedł, nie wyobrażam sobie, aby miał być inny.
- Niestety. Nie umiem mu pomóc, choć bardzo bym chciał. Boję się, że zrobi coś głupiego. Obiecał mi, że tego nie zrobi i zaczeka na dogodny moment, aby się zemścić, ale nie wiem, czy dotrzyma słowa.
- Na pewno dotrzyma. Co jak co, ale słowny to on zawsze był.
- Owszem. To powiedz mi, proszę. Kim jest ten zdrajca?
Francois pochylił się i wyszeptał mu na ucho jego nazwisko. Ludwika lekko zmroziło, kiedy je usłyszał. Zasadniczo nie powinno go to dziwić, przecież to, co się dowiedział bardzo pasowało do tej osoby. Ale mimo wszystko uważał dotąd, że nie jest ta osoba do tego zdolna. Jednak okazało się, że była.
- Jesteś tego pewien? - zapytał Ludwik.
- Całkowicie, to wiadomości z pewnego źródła - odpowiedział Francois - Na moje polecenie nasi agenci przepytali kilku urzędników austriackich, którzy brali w tym wszystkim udział. Jeden z nich o wszystkim wiedział. Zabrany do karczmy na kilka kolejek, wszystko wyśpiewał. Potwierdziło to zresztą nasze wcześniejsze ustalenia w tej sprawie. Nie ma więc wątpliwości, co do tożsamości zdrajcy.
- Rozumiem. Zasadniczo, to wszystko bardzo do niego pasuje. To kanalia, ale nie sądziłem, że aż taka. No cóż... Miałem o nim za wysokie mniemanie.
- Najwyraźniej tak.
Nagle na korytarzu zjawiły się Elodie i Blanche. Obie były rozbawione i to na całego. Obaj panowie zatem szybko zmienili temat i zaczęli przyjaźnie rozmawiać o Lulu, lekko się przy tym zaśmiewając.
- O, no proszę. Jak widzę, jesteście bardzo weseli - powiedziała Blanche na ich widok.
- Jak widzę, wy także - odparł żartem Francois.
- Owszem. Elodie poprosiła mnie właśnie, abym mówiła jej po imieniu.
- O, to ciekawe. A czy to nie łamie aby etykiety?
Elodie zaśmiała się ironicznie i odpowiedziała:
- Nie obchodzi mnie etykieta, która każe mi, aby moja przyjaciółka mówiła do mnie per „Wasza Wysokość” i czuła zawsze dystans z tego powodu. Poza tym, w tym towarzystwie wszyscy doskonale się znamy i jesteśmy na „ty”. Dlaczego więc biedna Blanche ma się czuć gorsza, wiecznie mnie oficjalnie tytułując? Stąd moja prośba, zresztą już dawno wyrażona, ale dopiero teraz wreszcie spełniona.
- Bardzo mądra decyzja - powiedział Ludwik, zadowolony z Elodie.
Księżniczka uśmiechnęła się do niego czule, po czym jej twarz przybrała tak uroczo figlarny wyraz, jaki Ludwik uwielbiał ponad wszystko.
- Słyszałam, że byłeś z moim kuzynem w kabarecie. Podobno dobrze się tam bawiliście, czy to prawda?
Ludwik uśmiechnął się dowcipnie, lekko spuścił wzrok i powiedział:
- Nie nazwałbym tego dobrą zabawą. W każdym razie, nie dotyczy ona mnie. Ja tam nie lubię takich zabaw. Dlatego liczę na to, że więcej twój wuj nie będzie o to prosił.
- Spokojnie. Poproszę go, aby tego nie robił.
Po tych słowach, uśmiechnęła się serdecznie do Ludwika i dodała:
- Za to ja miałabym prośbę. Jutro jest premiera nowej sztuki pana Dumasa.
- Pana Dumasa? - zapytał wyraźnie zainteresowany Ludwik - Ojca czy syna?
- Ojca. Syn pisze mniej i rzadziej. Ojciec za to jest bardziej płodny.
- I to w każdym znaczeniu tego słowa - zażartował sobie Francois.
Blanche lekko zgromiła go wzrokiem, a Ludwik tymczasem zapytał:
- A czy on będzie na premierze swojej sztuki?
- Podobno to ekscentryk, ale na premierze swojego dzieła zawsze się zjawia - odpowiedziała mu Elodie.
Następnie uśmiechnęła się do Ludwika serdecznie, domyślając się, dlaczego ją o to wszystko pyta. I wiedziała, że chętnie mu w tym pomoże.

***

Premiera sztuki „Świadomość” Aleksandra Dumasa ojca okazała się być nie tylko udana, ale i przy okazji przepustką do zdobycia kolejnych dużych pieniędzy dla jej autora. Dla autora, który prowadził na tyle wesoły i rozrywkowy tryb życia, że praktycznie zawsze potrzebował pieniędzy. Dlatego nikt, kto go dobrze znał, a już zwłaszcza takie osoby jak Elodie, nie miały wątpliwości, że długo przy sobie tych pieniędzy nie zachowa.
- Zobaczycie, kochani. Sukces przyniesie panu Dumas pieniądze, ale się nie nacieszy nimi zbyt długo - powiedziała do swych przyjaciół Elodie, gdy już sztuka dobiegła końca i wszyscy oklaskiwali ją.
- Czemu tak sądzisz? - zapytał Ludwik.
- Bo bardzo szybko je przetraci na hulaszczy tryb życia i będzie musiał pisać kolejne znakomite dzieło, aby mieć za co żyć.
- O ile wiem, nie stanowi dla niego jakiegoś problemu napisanie kolejnego wybitnego dzieła.
- To się tylko tak wydaje. Nawet nie wiesz, jaka to dla pisarza czasami wielka męczarnia, stworzyć kolejne znakomite dzieło.
- Albo, żeby w ogóle jakiekolwiek napisać - stwierdziła Blanche - Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś bywa nieco kapryśny i zmienny.
- Dumas taki jest? - zapytał Ludwik.
- Ma zmienny charakter, to pewne. Zwykle jest rubaszny i sympatyczny, ale jak czasem najdzie chandra z byle powodu, to nie umie nic stworzyć przez nawet całe tygodnie - wyjaśniła Blanche - A potem nagle, zupełnie niespodziewanie ma taki przepływ energii, że w ciągu jednego dnia umie napisać dosłownie pół książki.
- Aż tak to wygląda? - spytał zaintrygowany Ludwik.
- Dokładnie tak - potwierdził Francois - Ludzie opowiadają o jego romansach i o jego trybie życia. Nie wiem, ile w tym wszystkim jest prawdy, ale zakładam, że raczej dużo. Ogólnie rzecz biorąc, Dumas mocno przypomina bohaterów swoich książek.
- A może odwrotnie? Może to bohaterowie jego książek przypominają jego? - zasugerowała Blanche.
- A może jedno równa się drugie? - zapytała wesoło Elodie.
Chwilę później cała czwórka wychodziła ze swojej loży, wesoło rozmawiając na temat sztuki, którą właśnie obejrzeli. Byli nią zachwyceni i żadne z nich ani na chwilę nie szczędziło słów podziwu względem tego, co mieli okazję zobaczyć na scenie. Elodie jednak, oprócz rozmawiania z pozostałymi, prowadziła ich w sobie tylko znanym kierunku, czego oni nie zauważyli, zajęci rozmową. Ona zaś tylko się tajemniczo uśmiechała i starała się nie dać niczego po sobie poznać. Kiedy zaś dotarli do miejsca, do którego ich prowadziła, czyli małego saloniku, gdzie autor sztuki odbierał gratulacje od najwierniejszych fanów, zawołała wesoło:
- Drogi panie Dumas, czy znajdzie się w tym pokoju miejsce dla jeszcze kilku fanów pana twórczości?
Aleksander Dumas ojciec zwrócił swój wzrok w kierunku Elodie i uśmiechnął się do niej serdecznie.
- Ależ naturalnie, Elodie. Jesteś tu zawsze mile widziana.
Księżniczka zachwycona podeszła do pisarza i pozwoliła, aby delikatnie ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Zaraz potem przedstawiła mu Ludwika, bo jej pozostałych kompanów doskonale on znał i w ich przypadku prezentacja nie była konieczna.
- To jest Ludwik von Wittelsbach, następca tronu Bawarii i wielki wielbiciel pana powieści i sztuk. Zawsze chciał pana poznać.
Ludwik dopiero teraz zrozumiał, że Elodie to zaplanowała od początku. Jej pomysłowość bardzo go zaskoczyła, ale i sprawiła mu przyjemność, dlatego z tak wielką radością spojrzał na nią, a jego oczy dziękowały jej bardziej niż usta byłyby w stanie tego dokonać. Serce biło mu w piersi jak szalone, a jego ręce drżały z tak wielkiej, nieskrywanej radości, kiedy to ściskał dłoń pana Dumasa, pisarza swoich ulubionych książek i swojego wielkiego literackiego idola. Czuł się wtedy jak małe dziecko pełne pasji, które poznaje ulubioną postać z bajki. Nie umiał wówczas nad sobą zapanować. Słowa same leciały mu z ust, kiedy mówił, jak cudownie czuje się, mogąc poznać osobiście znakomitego pisarza, którego książki uwielbia i które zawsze sprawiały mu olbrzymią przyjemność.
- Wiem, to brzmi na pewno strasznie śmiesznie i zapewne słyszał pan te słowa już niejeden raz, ale naprawdę nie umiem inaczej wyrazić mojego zachwytu. Ja po prostu jestem zachwycony, mogąc pana poznać.
Aleksander Dumas ojciec uśmiechnął się do Ludwika przyjaźnie. Dopiero w tamtej chwili, kiedy już skończył swoje przemówienie, miał okazję lepiej mu się przyjrzeć. Zobaczył, że ma przed sobą mężczyznę w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, Mulata średniego wzrostu o gładko ogolonej twarzy i kędzierzawej czuprynie, ubranego elegancko i ze smakiem, nieco puszystego, ale sympatycznego z twarzy i z powierzchowności. Czyli dokładnie takiego, jakiego go sobie wyobrażał.
- Ależ drogi panie, naprawdę nie uważam, żeby to, co pan powiedział, miało w sobie choćby odrobinę śmieszności - powiedział pisarz - Dla artysty każdy, kto jest zachwycony jego dziełem jest mile widziany. Poza tym, nie wiem, czy pan z tego sobie zdaje sprawę, ale to właśnie tacy czytelnicy jak pan sprawiają, że pisarz chce być pisarzem. To tacy czytelnicy sprawiają, że człowiek chce się rozwijać jako pisarz i tworzyć kolejne znakomite dzieła.
- Rozumiem. To dla mnie prawdziwa przyjemność, usłyszeć takie słowa.
- Nie, książę. To dla mnie jest przyjemnością usłyszeć pana pochwały. Nawet jeśli, jak to pan mówi, słyszałem je już niejeden raz.
Wszyscy w sali zachichotali rozbawieni, a Dumas jeszcze raz uścisnął dłoń Ludwika i powiedział głośno:
- Z okazji sukcesu mojej nowej sztuki, bardzo chciałbym uczcić z wami tę tak wspaniałą dla mnie okazję.
- Panie Dumas, jeśli pan pozwoli - odezwała się nagle Elodie.
- Słucham, księżniczko?
- Moja ciotka, cesarzowa Eugenia pragnie uprzejmie pana prosić, aby zechciał pan się zgodzić na to, abyśmy ja i moi przyjaciele przygotowali na pana cześć bal w sali balowej Hotelu Lambert. Całkowicie, oczywiście, na nasz koszt.
Dumas zdumiał się tą propozycją i choć była mu ona bardzo miła, musiał jej odmówić ze względu na swoją dumę pisarską oraz niechęć do przyjęcia jałmużny od kogokolwiek, nawet od wiernych fanów. Elodie szybko jednak pospieszyła z wyjaśnieniem, że źle on to wszystko odbiera.
- Moja ciotka nigdy nie poważyłaby się zaproponować panu jałmużny. Widzi pan, ona chce jedynie urządzić dla pana bal, ponieważ jest fanką pana książek. Nie tak dawno skończyła czytać wszystkie pana dotychczasowe powieści, którymi już zapełniła swoją bibliotekę i jest nimi zachwycona. Dlatego przysłała mnie, abym pana poprosiła o to, aby zgodził się pan urządzić dla siebie bal na pana cześć, ale z panem w roli gospodarza. Chce w ten sposób uczcić pana sukces pisarski i prosić, aby dalej pan tworzył i nigdy nie przestawał tego robić.
- Ach, jeśli tak, to co innego - odpowiedział Dumas zachwycony, przełamując się w końcu - Jeżeli tak się sprawy mają, to wobec tego grubiaństwem byłoby tak uroczej prośbie odmówić. Ale jeżeli mam być gospodarzem tego balu, to czy mogę zaprosić was wszystkich na ten bal?
- Obrazilibyśmy się, gdyby pan tego nie zrobił - zażartowała sobie Elodie.
Wszyscy zebrani w sali zaczęli głośno klaskać i wiwatować na cześć Dumasa i cesarzowej Eugenii. Ludwik zaś podszedł do Elodie i po cichu, aby tylko ona to usłyszała, zapytał:
- Naprawdę twoja ciocia wpadła na taki pomysł? Czy może była to wyłącznie twoja własna inicjatywa?
Elodie uśmiechnęła się do niego serdecznie i odpowiedziała:
- Oczywiście, że ciocia mi to zaproponowała. Naprawdę jest wielbicielką jego książek. Jak chcesz, pokażę ci po powrocie do pałacu jej bibliotekę. Pełno tam jest powieści pana Dumasa. Choć pewnie widziałeś coś podobnego, bo jestem pewna, że w swojej bibliotece masz nie mniej jego książek niż moja ciocia.
- Bardzo być może.
Następnie rozbawiony i uradowany zarazem Ludwik zawołał:
- A czy ja z mojej strony mogę zaproponować, abyśmy wszyscy przebrali się za postacie z książek pana Dumasa? Aby w ten sposób oddać mu jeszcze większy hołd, który mu się w pełni należy?
- Może lepiej nie, bo pan Dumas już nie przestanie się nigdy chwalić swoim dorobkiem i popadnie w samozachwyt - zażartowała sobie Blanche.
Pomysł jednak wszystkim przypadł do gustu i jednogłośnie został przyjęty.
- Ciekawy koncept. A za kogo się przebierzesz? - zapytał Francois Ludwika.
- To tajemnica. Zobaczysz na balu, o ile mnie oczywiście poznasz - odparł na to Ludwik.
Elodie spojrzała na Ludwika pytająco, ale po chwili namysłu domyśliła się, jaki jej zdaniem on mógłby założyć strój. W jej głowie wówczas narodziła się myśl o tym, jaki ona strój założy, aby mu sprawić miłą niespodziankę.

***

W ciągu kilku najbliższych dni Elodie z Ludwikiem ustalali, na prośbę samej cesarzowej Eugenii, wszystkie szczegóły balu w Hotelu Lambert. Chcieli bardzo, aby to było wyjątkowe i niezwykłe w każdym calu przyjęcie i aby pan Dumas za jego pomocą zrozumiał, jak bardzo go cenią i jak bardzo ważna jest dla nich jego twórczość literacka. Dlatego dbali o to, aby wszystkie szczegóły zostały dopięte na ostatni guzik. Właściciel hotelu zaś, otrzymawszy za zorganizowanie balu niemałą sumę, stawał niemalże na głowie, aby im to wszystko ułatwić. Nie szczędził przy tym starań, aby jego klienci byli bardzo zadowoleni. Dodatkowo miał na widoku jeszcze jedną korzyść, poza zapłatą od cesarzowej. Liczył na to, że ów bal stanie się dla jego hotelu najlepszą z możliwych reklam i przyciągnie do niego jeszcze więcej znakomitych klientów, dlatego też nie zamierzał przegapić tak dogodnej dla siebie okazji i postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ten bal okazał się być najlepszym ze wszystkich towarzyskich wydarzeń sezonu.
Gdy nadszedł zaś dzień balu, wszyscy zaproszeni goście zjawili się na nim i to punktualnie, przebrani oczywiście w stroje postaci z powieści pana Dumasa. Ale w sprawie strojów, należy wspomnieć, że nie wszystkie były oczywiste i niektórzy z gości musieli wyjaśniać, kim są, bo nie umiano ich zawsze rozpoznać. Niektóre jednak stroje były na tyle charakterystyczne, że pomylić się ich nie dało z żadnym innym. Najlepszym dowodem tego był chociażby Francois w stroju d’Artagnana i jeszcze trzech innych panów w strojach Atosa, Portosa i Aramisa. Podobnie rzecz się miała z jednym z gości przebranym za kardynała Richelieu, czy choćby z jedną damą w stroju królowej Margot, nie wspominając już o pewnej parze przebranej za Nerona i Akte, jak i też za Robin Hooda i Lady Marion (którym wszak pan Dumas również poświęcił swego czasu swoje powieści). Nie zabrakło tu też jednej damy z aksamitnym naszyjnikiem w kształcie gilotyny, groźnego wampira albo też władcy wilków, czyli postaci z raczej mniej znanych niektórym, jednak doskonale znanym prawdziwym wielbicielom prozy pana Dumasa powieści grozy, które także wyszły spod pióra wielkiego Aleksandra.
Ludwik przebrany był za hrabiego Monte Christo. W masce zasłaniając mu górną część twarzy i w swoim stroju czuł się znakomicie. Jakby był dzieckiem i oto trafił teraz do świata snów, świata swoich ukochanych książek, w którym to tak cudownym świecie odnajdywał się jak ryba w wodzie. Choć zwykle podczas bali stał on z boku i głównie się przyglądał innym, tym razem bawił się doskonale, z wielką przyjemnością patrząc na ludzi wokół niego przebranych za muszkieterów, za Józefa Balsamo, za Karola Szalonego, za Anioła Pitou, za Raula de Bragelonne, za człowieka w żelaznej masce i wiele innych znakomicie napisanych postaci z kart książek Dumasa ojca. Obserwował je, wypatrując pośród nich Elodie. Ale nie wiedział, za kogo się przebrała i gdzie ona teraz jest.
Nagle podeszła do niego jakaś tajemnicza kobieca postać ubrana w strój jakby z XVII wieku. Strój mieszczanki, niezbyt bogaty, ale za to bardzo elegancki.
- Witam pana, panie hrabio Monte Christo. Bo zakładam, że jego mam teraz przed oczami - powiedziała kobieta głosem Blanche.
- Witam serdecznie, Blanche - odpowiedział jej Ludwik - Wybacz mi, ale nie mam pewności, za kogo się przebrałaś.
- Jestem Konstancją Bonacieux, ukochaną d’Artagnana, którym jest mój mąż.
- Ach tak, rozumiem. Tak coś czułem, że o nią może chodzić.
- Chciałam być Marią Antoniną, ale Francois mnie do tego zniechęcił.
- Dlaczego?
- Stwierdził, że na pewno kilka kobiet się za nią przebierze, co jest prawdą. A po drugie spytał, czy jeśli ja będę Marią Antoniną, to czy on może być katem?
Ludwik parsknął śmiechem, rozbawiony tym pytaniem i odpowiedział:
- Och, nie gniewaj się na niego. On tylko żartował.
- Wiem, że żartował. Ale powiedział, że nie będzie Ludwikiem XVI. Wyobraź sobie, iż uważa się za zbyt przystojnego jak na tego króla.
- Tu się muszę z nim zgodzić. Ale zawsze mógł być kawalerem Oliverem de Charny, ukochanym królowej.
- To samo mu powiedziałam, ale nie chciał mnie słuchać. Dlatego ostatecznie zostaliśmy Konstancją i d’Artagnanem.
- Rozumiem. A nie wiesz, czy jest Elodie? Nigdzie jej nie widzę.
- Jest, spokojnie. Jestem pewien, że niedługo sama cię wypatrzy.
Po tych słowach, lekko przed nim dygnęła i odeszła. Ludwik zaś dalej zaczął się rozglądać za ukochaną, gdy nagle stanęła przed nim piękna dziewczyna. Była to wysoka blondynka w greckim, orientalnym stroju, w rozpuszczonych włosach i w czerwonej masce zasłaniającej jej górną część twarzy.
- Czy dobrze mniemam, że mam oto przed sobą hrabiego de Monte Christo? - spytała dziewczyna.
Ludwikowi jej głos wydawał się niezwykle znajomy, choć nieznajoma chciała go przed nim wyraźnie zamaskować, co ułatwiał jej gwar na sali. Uśmiechnął się więc do niej i powiedział:
- Istotnie, to ja. A wnosząc z pani orientalnego stroju, mam przed sobą Hayde, księżniczkę grecką i córkę Ali Paszy.
- Zgadza się, to ja.
Ludwik uśmiechnął się do dziewczyny i delikatnie ucałował jej dłoń.
- Cieszy mnie, że zdołałem tu panią spotkać. Wobec tego chyba wcale panią nie zdziwi, jeżeli poproszę, aby nie opuszczała mnie pani aż do końca balu.
- Zdziwiłoby mnie to, gdyby pan mnie o to nie poprosił, książę Ludwiku.
A więc ona mnie zna, pomyślał sobie. Wobec tego ja także muszę ją znać. To więcej niż pewne. Ale ona chyba pragnie ukryć przede mną swoją tożsamość. Bo inaczej, czemu by próbowała zmienić swój głos?
- Proszę mi wybaczyć, pani, ale walczymy nierówną bronią. Pani zna moje prawdziwe imię, lecz ja pani imienia nie znam.
Dziewczyna w stroju Hayde uśmiechnęła się do niego delikatnie i rzekła:
- Może mnie pan nazywać Gabrielą.
Ludwik ponownie ucałował dłoń dziewczyny i spojrzał jej w oczy, które to bardzo uważnie spoglądały na niego spod otworów maski. Były błękitne i zarazem jedyne w swoim rodzaju. Wiedział już, kogo ma przed sobą. Tylko jedna kobieta może mieć tak cudowne oczy, pomyślał.
- Czy pozwoli się pani porwać do tańca, Gabrielo?
- O niczym innym nie marzę, panie Ludwiku.
Chwilę później, gdy orkiestra zaczęła tańczyć, wziął ją w ramiona i zaczął z nią tańczyć walca. Zadowolony nie odrywał wzroku od jej oczu i coraz bardziej się utwierdzał w przekonaniu, że ma przed sobą tę osobę, którą podejrzewa, że ma. Z zadowoleniem, którego bynajmniej nie ukrywał, tańczył z nią, a dziewczyna czule i rozkosznie zwróciła się do niego:
- Wspaniały bal, nie sądzi pan?
- Owszem, nie widziałem nigdy piękniejszego - odpowiedział.
- Czy to prawda, że wymyśliła go księżniczka Elodie?
- O ile wiem, bardziej jej ciotka, cesarzowa Eugenia. Ale Elodie na pewno ten pomysł aprobuje.
- Nigdy nie widziałam księżniczki Elodie. Czy pan ją kiedyś spotkał?
- Oj tak, wiele razy.
- Jaka ona jest? Podobno jest bardzo piękna.
- Zdecydowanie piękna. Nie znam piękniejszej istoty od niej.
Dziewczyna zachichotała delikatnie i spytała:
- Nie sądzi pan, że to nietakt chwalić w obecności jednej kobiety drugą?
- Nie, jeżeli obie te kobiety są jedną i tą samą osobą, panno Elodie.
Rzekoma Gabriela zmieszała się lekko, początkowo nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć, potem jednak spojrzała uważnie na Ludwika i zapytała:
- Co mnie zdradziło?
- Twoje oczy. Nikt nie ma równie cudownych oczu, co ty.
- Mam normalne oczy.
- Masz niezwykłe oczy. Takich, jakich nie ma inna kobieta na świecie.
Rozmowę im przerwało nagłe zakończenie utwory, pod który tańczyli, potem zaś pojawienie się na środku sali Aleksandra Dumasa ojca z synem, również tego samego imienia i nazwiska, który wyglądał jak młodsza kopia ojca, tylko tak jakby nieco wyższa i bardziej postawna.
- W imieniu mojego syna i moim własnym chciałem serdecznie podziękować wam wszystkim za łaskawe przybycie - powiedział Dumas ojciec - Naprawdę nie umiem wyrazić słowami, jak cudownie mi być tu teraz z wami wszystkimi. Pragnę zatem wam powiedzieć, że brałem udział w różnych balach i zabawach, ale nigdy nie czułem się na żadnym z nich tak dobrze jak tutaj. Dlatego wiedzcie, że jest to dla mnie największy wyraz hołdu z waszej strony wobec mojej twórczości. Za tak cudowny prezent od was nie mogę zrobić nic innego, jak tylko obiecać wam, że ja i jak sądzę, także i mój równie zdolny, jeśli nie zdolniejszy syn, będziemy pisać dla was jeszcze długo i długo cieszyć was swoimi powieściami. Już teraz mamy obaj w planach kolejne dzieła, które mamy nadzieję, że przypadną wam do gustu.
Goście zebrani na sali zaczęli głośno klaskać na cześć obu pisarzy, którzy to zaraz potem wznieśli toast za zdrowie wszystkich tu zebranych, a potem dali znak orkiestrze, aby zagrała kolejny utwór. Ludwik uśmiechnął się do Elodie, po czym z przyjemnością poprosił ją do kolejnego tańca. Już chwilę później tańczyli, patrząc sobie przy tym w oczy, pod rytm cudownie brzmiących słów, które śpiewał jeden z muzyków, obdarzony naprawdę przyjemnym głosem. Słowa te brzmiały tak:

Wejdź co tchu w błękit snu.
Tam, gdzie miłość trwa.
Serca głos obudzi noc
Skrzydłem dnia.
Choćbyś sam pośród skał
W dal nieznaną szedł.
W siwej mgle odnajdzie cię
Serca szept.

W świecie snów nie trzeba słów
I chmur tam brak.
Nawet łzy przyniosą ci
Czułości smak.
Bo miłość to klucz.
Miłość to klucz.

Światła gwiazd wiodą nas
W nieba modrą toń.
W ciszę znów, wśród kwiatów stu
Z gwiezdnych łąk.
Pochwyci cię w ramiona swe
Miłości złoty krąg.


Ludwik i Elodie tańczyli, patrząc sobie w oczy. Uśmiechali się do siebie przy tym i czuli, jakby byli właśnie w krainie snów, w której nikt ich nigdy nie może skrzywdzić i w który oni mogli być całkowicie sobą. A w ich uszach tak cudownie brzmiały słowa pięknej piosenki:

W świecie snów nie trzeba słów
I chmur tam brak.
Nawet łzy przyniosą ci
Czułości smak.
Bo miłość to klucz.
Miłość to klucz.

Światła gwiazd wiodą nas
W nieba modrą toń.
W ciszę znów, wśród kwiatów stu
Z gwiezdnych łąk.
Pochwyci cię w ramiona swe
Miłości złoty krąg.


Kiedy piosenka dobiegła końca, muzyka chwilowo umilkła, a wszyscy goście rozeszli się powoli do stolików z przekąskami, aby coś podjeść. Ludwik i Elodie także to zrobili, przy okazji bardzo wesoło rozmawiając.
- Widzę, że doskonale się bawisz, Ludwiku - powiedziała Elodie, zajadając w tej samej chwili kawałek smacznego ciasta.
- Oj tak. Dawno tak dobrze się nie bawiłem - odpowiedział jej Ludwik, także jedząc ciasto i jednocześnie pożerając wzrokiem Elodie, wyglądają tak zmysłowo w swoim stroju Hayde.
- Czy lepiej niż w kabarecie z moim kuzynem? - zażartowała sobie Elodie.
Ludwik spojrzał na nią ironicznie i lekko westchnął.
- Boże drogi! Elodie, ile razy ja mam ci powtarzać, że ja wcale się tam nie bawiłem tak dobrze, jak tutaj? I że nie lubię tego rodzaju zabaw?
- Doprawdy? Nie podobały ci się panie tańczące kankana?
Ludwik uśmiechnął się wesoło i odparł:
- No, jeśli chodzi o ten widok, to był bardzo miły. Ale co z tego, skoro Lulu nie ma w ogóle wyczucia i potem zaczął się zabawiać z jedną z tancerek, a ja już nie mogłem na to patrzeć ani nie chciałem przeszkadzać, więc musiałem wyjść?
- Musiałeś wyjść? I co? Nie pomyślałeś o tym, aby zaprosić do stolika jeszcze jedną tancerkę, taką tylko dla siebie?
- Nie. Nie interesują mnie ostatnio inne kobiety poza jedną konkretną.
Elodie uśmiechnęła się delikatnie do Ludwika. Liczyła na taką odpowiedź, ale i tak sprawiła jej ona prawdziwą przyjemność.
- To ciekawe. A możesz mi wyznać, co to za kobieta?
- No wiesz, to tajemnica. Nie wiem, czy powinienem to robić - odparł Ludwik żartobliwym tonem.
Elodie zachichotała i przysunęła się nieco bliżej do niego.
- Proszę, Ludwiku. Obiecaliśmy sobie pielęgnować naszą przyjaźń. Chyba jej nie chcesz teraz zniszczyć jakimiś tajemnicami?
Książę bawarski popatrzył na nią bardzo czułym wzrokiem, odłożył pusty już talerzyk po cieście na stolik i odpowiedział:
- No dobrze, powiem ci. W mojej głowie jest już tylko jedna osoba. Bardzo, ale to bardzo dla mnie wyjątkowa i to pod każdym względem.
- A opowiesz mi coś o niej? Jaka ona jest?
- Jest miła, kochana, dobra, wrażliwa, ciepła i serdeczna, cudownie mi się z nią zawsze rozmawia. Ponadto nie znam piękniejszej od niej kobiety.
- Naprawdę? A jaka jest uroda tego twojego ideału?
- Ten ideał ma cudowne, długie blond włosy barwy słońca, oczy niczym niebo w pogodę, delikatne różowe jak maliny usteczka, a do tego cudowny nosek. Słodki i uroczy, zwłaszcza kiedy go lekko zadziera.
- Brzmi ciekawie. A jak się zwie ten ideał? Bo chyba mogę to wiedzieć?
Ludwik delikatnie ujął jej dłoń w swoją. Poczuł wtedy, jak delikatną ma ona skórę i jak cudownie mu jest ją dotykać. Delikatnie zaczął głaskać palcem jej rękę i powiedział z miłością:
- Sądzę, że na to pytanie znasz już odpowiedź.
Chwilę później, Ludwik podszedł do orkiestry i porozmawiał przez chwilę z nią. Muzycy uśmiechnęli się do niego serdecznie i skinęli głowami na znak, że się zgadzają na jego propozycję. Kiedy zaś książę powrócił do ukochanej, zaczęli grać utwór, który zamówił u nich wcześniej. Ludwik wyciągnął wówczas rękę do swej ukochanej, a ta ujęła go za nią i oboje dali się porwać piosence, podobnie jak i też pozostali uczestnicy balu. Wszyscy oni ulegli mocy tego pięknego utworu, który szedł oto tak:

To nic, niby nic,
Lecz musi się coś w tym kryć.
Jakaś moc, jakaś siła,
Co mnie zbudziła z twardego snu.
Ta moc, dziwna moc
Każe mi o tobie śnić.
Wyczekiwać i drżeć,
Tęsknić co noc i co dzień.

W błękicie oczu twych
Zgubiłem cały świat.
I myśli me i serce me
I spokój wszystkich dni.
W błękicie oczu twych
Sam zginąć byłbym rad,
By znaleźć w nich uśmiechy me
I szczęścia łzy.

I może jest to śmieszne,
Może to jest dziecinne,
Że tak wszystkiemu winne
Są słodkie oczy twe.
W błękicie oczu twych
Zgubiłem cały świat,
Lecz właśnie w nich
Znalazłem dzisiaj szczęście me.


Ludwik patrzył w oczy Elodie i poczuł, że słowa tej piosenki idealnie oddają jego uczucia do ukochanej. Zresztą doszedł do tego wniosku już wcześniej i z tego powodu chciał, aby usłyszała ona ten utwór, poznała jego słowa i zrozumiała, co jej chciał przez to powiedzieć. Dla pewności, kiedy muzycy znowu zaśpiewali tak piękne, ostatnie słowa piosenki, on wypowiadał je cicho w stronę Elodie.

I może jest to śmieszne,
Może to jest dziecinne,
Że tak wszystkiemu winne
Są słodkie oczy twe.
W błękicie oczu twych
Zgubiłem cały świat,
Lecz właśnie w nich
Znalazłem dzisiaj szczęście me.


Elodie spojrzała na ukochanego i poczuła, że serce bije jej jak szalone. W tej samej chwili na jej twarzy pojawiły się czerwone wypieki, a całe ciało nagle stało się jakby gorące. Westchnęła głęboko i powiedziała:
- Możemy na chwilę wyjść z sali? Trochę mi gorąco.
Ludwik ujął ją pod ramię i oboje opuścili na chwilę salę balową. Ledwie to zrobili, a od razu Elodie poczuła, że jej lepiej. Uśmiechnęła się z podziękowaniem do księcia bawarskiego, po czym zapytała:
- Czy zamówiłeś tę piosenkę?
- Tak, zgadza się. Chciałem ci w ten sposób powiedzieć coś bardzo ważnego - odpowiedział jej Ludwik.
- Rozumiem - rzekła Elodie, czule patrząc mu w oczy - Czy jesteś pewien, że to czujesz? Bo może to tylko zauroczenie? Jak w przypadku Sissi?
Ludwik pokręcił przecząco głową.
- O nie. Tych uczuć nie da się ze sobą porównać. Wiele o tym myślałem i to już od pierwszej chwili, gdy tylko cię spotkałem w parku cesarskim, kiedy czytałaś książkę. Byłaś wówczas taka zachwycająca. A potem oboje znaleźliśmy piękną nić porozumienia. Później spytałaś mnie, co będzie z naszą przyjaźnią. Ale ja wtedy już wiedziałem, że to uczucie znacznie silniejsze.
- I nic nie powiedziałeś?
- Nie wiedziałem, co ty do mnie czujesz.
- Rozumiem. Nie wiedziałeś, co ja czuję i niczym ten słynny poeta litewski, który tak pięknie pisze... Jak on się nazywał? Ach, przypomniałam sobie, Adam Mickiewicz! Więc tak jak Mickiewicz często sobie zadawałeś pytanie, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?
- Owszem, ale tylko pytałem siebie o twoje uczucia. Bo moich byłem pewien.
- Więc jakie są twoje? Czy to przyjaźń, czy kochanie?
Ludwik ujął ją delikatnie w ramiona i zapytał:
- Czy to wystarczy za odpowiedź?
I pocałował ją w usta. Elodie nie opierała się. Tak długo na to czekała. Od tej chwili, gdy po raz pierwszy to zrobił. Objęła go mocno za szyję i chociaż nie miała w tej kwestii doświadczenia, oddała mu pocałunek. Oderwali się od siebie dopiero wtedy, kiedy zabrakło im tchu w piersiach. Oddychali wówczas głęboko, a w ich piersiach serca szalone wybijały jeden ten sam, cudowny rytm.
- A więc rozumiem, że wybierasz kochanie, nie przyjaźń - rzekła po chwili, gdy już odzyskała równy oddech Elodie.
- A nie mogę mieć jednego i drugiego razem? - zapytał Ludwik - Czy moja ukochana nie może mi być też najlepszą przyjaciółką w jednej osobie?
- Nie jestem pewna. Musisz mnie o tym przekonać, Ludwiku.
Książę bawarski nie dał się długo prosić. Objął swoją ukochaną księżniczkę i bardzo namiętnie ją pocałował. Elodie poczuła wówczas, jak od czubków palców po końcówki jej włosów przechodzą ją przyjemne dreszcze, tak cudowne, że nie umiemy i nie chce się im opierać. Ten cudowny pocałunek, o którym tak marzyła, był dla niej cudem na ziemi. Tak jak i dla Ludwika, czującego teraz w swoim sercu wyraźnie, że nawet jeżeli wcześniej nie był w świecie swoich najcudowniejszych snów, to teraz na pewno w nim jest.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 1:17, 04 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 9:16, 07 Mar 2023    Temat postu: Podróż do krainy snów

Komentując całość opowiadania, chciałabym powiedzieć, że bardzo podobało mi się ono w swojej wyjątkowej, lekkości narracji.
Elodii wydaje się osobą bardzo subtelną oraz delikatną, wewnętrznie poukładaną, odpowiedzialną, szczerą, ambitną, inteligentną oraz rozważną, a jednocześnie posiadającą serce o niezwykłej wrażliwości oraz żarliwości, która jest w stanie bardzo wiele poświęcić w imię prawdziwej miłości, której pragnie ponad wszystko.
Zachwyciła mnie scena na balu maskowym bardzo romantyczne to było.
Za to mąż Blanche trochę mnie irytuje swoimi niewybrednymi komentarzami nie ma on klasy i poziomu Ludwika.
To musi być wspaniale spotkać swojego idola Aleksandra Dumasa ojca.
Wspaniałym pisarzem on był.





Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 9:30, 07 Mar 2023, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 3:24, 22 Mar 2023    Temat postu:

Rozdział XXI

Paryska idylla

Sissi siedziała pod drzewem, rozkoszując się pięknem pierwszych jesiennych dni. Była już mocna zmęczona zajęciami u baronowej von Tauler, a najbardziej tą pustotą, jaką te lekcje przekazywały. Mimo swoich naprawdę usilnych starań, aby w choćby najmniejszym stopniu polubić baronową i prowadzone przez nią zajęcia, nie była w stanie tego dokonać. Helga von Tauler wydawała się jej osobą sztywną i nieprzyjemną, czepiającą się o byle co, natomiast zajęcia, którym ją poddawała za pozbawione jakiegokolwiek sensu. Nic z tego, czego uczyła ją baronowa, nie było w stanie wzbudzić w niej zainteresowania, zwłaszcza, że wiedza w tym wszystkim zawarta była co najmniej znikoma. Sissi dawno sobie to już uświadomiła i dlatego postanowiła uczyć się, jak być prawdziwą damą, aby nie ośmieszyć ukochanego Franciszka, gdy nadejdzie dzień próby, ale w zdobywaniu prawdziwie pożytecznej wiedzy polegać wyłącznie na sobie i dlatego po zajęciach często czytała książki z biblioteki swojego ojca na temat cesarstwa i jego historii, jak i też o historii tych krajów, które wszechmocne cesarstwo sobie podporządkowało. Szczególnie chyba poruszyła ją historia Węgrów, narodu niezwykle walecznego i honorowego, który w roku 1848 wywołał powstanie w celu wywalczenia sobie niepodległości, co się jednak bardzo źle skończyło dla tego narodu. Historia ta była jej naprawdę bliska, przede wszystkim dlatego, że Wilhelm brał udział w tych walkach i z niemałym trudem tata zdołał go potem wykupić z niewoli, w którą przez to popadł. Wilhelm nieraz opowiadał bliskim o powstaniu i o tym, jak ono przebiegało i jak bardzo on współczuł Węgrom, jak ich podziwiał za odwagę i ideały i jak bardzo żałuje, że nie był w stanie nic więcej dla nich zrobić. Sissi, gdy czytała historię Węgier z miejsca sobie o tym wszystkim przypomniała i poczuła nieodpartą chęć zrobienia czegoś dla tego narodu, choćby przez wzgląd na swego starszego brata, jak i też dlatego, że czuła, iż Węgrzy są z jakiegoś powodu jej bliscy.
- Przecież tak jak oni, ja też jestem w czymś na kształt niewoli - mówiła sama do siebie, gdy rozważała to wszystko - Oczywiście tej niewoli, w którą popadłam, nie da się w ogóle porównać z ich, bo ich niewola jest zdecydowanie większa i o wiele bardziej okrutna, ale mimo wszystko rozumiem, co oni muszą czuć, kiedyś im ktoś narzuca wiele rzeczy i zmusza do robienia czegoś, co ich upokarza. Bo i ja jestem w podobnej sytuacji. Te lekcje u baronowej może i są ciekawe, ale odnoszę nieraz wrażenie, że mają mnie zamienić w piękną porcelanową laleczkę, która ma za zadanie jedynie stać i ładnie wyglądać. A w pałacu cesarskim jest strasznie. Ta etykieta i te zasady. I to, że poza Franciszkiem, Idą i hrabią Jamiszem chyba nikt tam nie traktuje mnie poważnie. Franz jest po mojej stronie, ale boję się, że nie jest on na tyle przekonany do potrzeby zmian, abym wprowadzić na dworze atmosferę taką, abym się tam mogła czuć tak swobodnie, jak tutaj, w moim kochanym domu. Chcę wierzyć, że tak będzie, ale dopóki na dworze wpływy będą mieli tacy ludzie jak Zottornik czy Radetzky, obawiam się, iż długo jeszcze nie będę dobrze się tam czuć i nie będę w stanie pomóc ludowi tak, jakbym tego chciała.
Tak zasmucona Sissi mówiła do siebie, gdy naszły ją refleksje tuż po lekturze książki na temat Węgrów. Podczas tych refleksji przypomniała sobie Ludwika i to, że nigdy nie czuł się on dobrze na dworze cesarskim i wspominał jej, że życie takie ogólnie go zniesmacza. Gdy przypomniała sobie bezduszność Zottornika wobec tej biednej kobiety, która musiała oddać dziecko do sierocińca, bo popadła w nędzę z powodu uwięzienia swojego męża za ulotki antycesarskie, doskonale rozumiała, co jej kuzyn miał na myśli. Choć i tak użył przy tym niezwykle łagodnych słów, kiedy opisywał jej swoje emocje w tej sprawie. Jej to wszystko nie tylko zniesmaczało, ale wręcz budziło obrzydzenie. Kanclerz i feldmarszałek bezdusznie stwierdzili, że takie sytuacje jak ta z ta kobietą i jej dzieckiem to coś naturalnego i koniecznego, aby cesarstwo mogło istnieć silne i potężne. Gdyby nie to, że Karol i Zofia stanęli po jej stronie, to nie była pewna, czy Franciszek by ich nie posłuchał i odrzucił jej prośbę o ułaskawienie męża tej biednej kobiety. Oczywiście jej ukochany zaczynał dostrzegać potrzebę zmian na lepsze wielu spraw, ale nadal wobec tych zmian był ostrożny, a ponadto nadal w kwestiach politycznych wiele do powiedzenia mieli Zottornik oraz Radetzky. Ludwik w jednej z rozmów, zanim pojechał do Francji, powiedział jej, że dopóki ten stary cap (miał tutaj na myśli Zottornika) i ten stary tłusty wieprz (tu mówił o Radetzkym) będą rządzić cesarstwem, reformy pozostaną w sferze marzeń, a nawet jeśli jakieś zostaną wprowadzone, to w sposób niewielki i ich moc przełomowa będzie raczej znikoma. Sissi, im więcej o tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że jej kuzyn miał rację. Niedawna sytuacja, gdy apelowała o ułaskawienie męża tej biednej kobiety, którą widziała w sierocińcu, jasno jej to pokazała. Ponadto smutne i zarazem zmuszające do myślenia dla niej było to, że Radetzky i Zottornik mówili do niej w sposób protekcjonalny, jakby była małym dzieckiem, które ma swoje kaprysy i z którego zdaniem nie trzeba się liczyć. To chyba najbardziej ją zabolało, bo ta ich bezduszność zasadniczo jej nie zaskoczyła. Oburzyła, ale jakoś nie zdziwiła, bo była łatwa do przewidzenia. Ale ten ton, w jakim oni do niej mówili, kiedy to przedstawiali jej swoje racje, był po prostu straszny.
- Oni nadal mnie mają za małe dziecko, które nic nie wie o życiu - mówiła do Idy Ferenczy niedługo po całej sytuacji - Odniosłam może nad nimi zwycięstwo, ale ile razy jeszcze mi się to uda? Boję się ich wpływu na Franciszka. I boję się, że zechcą oni doprowadzić do tego, abym skończyła jako malowana cesarzowa bez prawa głosu w jakiekolwiek sprawie.
Ida co prawda pocieszała ją, że cesarz na pewno do tego nie dopuści, ale Sissi mimo wszystko miała poważne obawy w tej sprawie. Dodatkowo przypomniało jej się nagle to, o czym rozmawiała jakiś czas temu z Ludwikiem, gdy bronił on przed nią swojego artykułu, w którym opisał ją jako wielką zwolenniczkę reform. Mówił jej wtedy o potrzebach cesarstwa, o wyższych racjach, o potrzebie zmian i innych rzeczach, a ona właśnie wtedy zaczęła rozumieć, jak niewiele wie o kraju, którym kiedyś będzie rządzić. Teraz jednak rozumiała to wszystko o wiele lepiej. Teraz w pełni widziała to, co Ludwik próbował jej wtedy przekazać. Rozumiała, że od lat na tym przeklętym dworze kobiety, nawet cesarzowe, były zawsze sprowadzane jedynie do roli pięknych, malowanych laleczek z porcelany, mających rodzić dzieci i ładnie się prezentować podczas przyjęć. Lekcje baronowej zmierzały właśnie w tym kierunku. Franciszek, zajęty sprawami państwowymi i uważający, że nie jest on w sprawie edukacji kobiet ekspertem, nie miał pojęcia, iż to wszystko prowadzi prostą drogą do tego, że zostanie ona jeszcze jedną laleczką w tym domu lalek. Co prawda, Zofia stanęła po jej stronie w sprawie z ułaskawieniem autora ulotek, ale zdawała się popierać tego rodzaju edukację. Franciszek też nie miał nic przeciwko, choć kiedy wspomniała mu w poufnej rozmowie, że zdobywa wiedzę i na własną rękę, nie wyraził sprzeciwu, a nawet ją za to pochwalił. Jednak i on też był zdania, że to wszystko, czego uczy ją baronowa jest ważne i pomoże jej odnaleźć się na dworze i zostać prawdziwą damą, co powinno być pierwszym obowiązkiem jego przyszłej żony. Nie rozumiał, że tego rodzaju obowiązek tylko daje broń do ręki takim osobom jak Zottornik czy Radetzky, bo utwierdza ich w przekonaniu, że ona jako kobieta nie ma nic mądrego do powiedzenia w kwestiach politycznych, zatem to im powinna pozostawić rozstrzyganie ważnych spraw.
Zatem, podsumowując to wszystko, Ludwik miał od początku rację. Dopóki ona sama nie weźmie się za siebie i nie przygotuje się do bycia cesarzową, to nie może liczyć na szacunek na cesarskim dworze. Dlatego z tym większym uporem czytywała książki z biblioteki ojca, zdobywając wiele pożytecznej wiedzy, a także prowadziła długie rozmowy z Idą Ferenczy, prosząc ją przy okazji, aby po cichu ją uczyła węgierskiego. Choć język ten był dość trudny, Sissi w ciągu ostatnich paru tygodni opanowała dość dobrze wiele słów i zdań, głównie dlatego, że miała talent do języków obcych, co w jej rodzinie było dziedziczne.
- Jestem pewna, że Wasza Wysokość będzie w ciągu roku mówić jak rodowita Węgierka - powiedziała jej Ida po jednej z ich potajemnych lekcji - Pozwolę sobie jednak zapytać, po co to Waszej Wysokości?
- Czuję sympatię do Węgrów z powodu mojego brata, który walczył u nich w powstaniu i z powodu ciebie, moja droga - odpowiedziała jej wówczas Sissi - A poza tym, chciałabym móc czasami porozmawiać z tobą tak, aby nikt nas nigdy nie podsłuchał, a jeśli nawet, to nic z tego nie zrozumiał. Chcę mieć możliwość pełnej swobody słowa podczas naszych rozmów. I coś czuję, że język węgierski nam go zapewni, bo chyba mało kto zna go na dworze cesarza, jeśli w ogóle.
Ida była zachwycona jej pomysłowością i tym bardziej pomagała jej w tym przedsięwzięciu. Ponadto pochwała projekt potajemnego dokształcania się przez Sissi na własną rękę, choć w przeciwieństwie do niej czuła, że raczej nie pomoże jej to przekonać do siebie takich osób jak Radetzky czy Zottornik, nieprzywykłych do tego, aby kobiety miały jakikolwiek wpływ na politykę, a już na pewno nie taki wpływ, który podważa ich władzę i autorytet. Sissi jednak stwierdziła, że o tym jest święcie przekonana, iż ich opinia o jej osobie nie zmieni się, choćby stała się mądra jak królowa Saby, ale to nie ma znaczenia. Dla niej liczyło się zdanie Franza i dlatego chciała dla niego i dla siebie samej być mądra. Wierzyła, że jeżeli tak się stanie, to ukochany bardziej ją doceni i więcej się będzie liczyć z jej zdaniem niż ze zdaniem tych starych półgłówków. A to z kolei bardzo pomoże sprawie reform, których Sissi była od niedawna oddaną orędowniczką, czując przy tym chwilami do samej siebie żal o to, iż nie stała się nią wcześniej.
O tym wszystkim rozmyślała, siedząc pod drzewem i odpoczywając sobie od kolejnych lekcji z baronową. Była nimi naprawdę zmęczona i chciała porządnie zregenerować siły, zanim poczyta znowu jakieś mądre dzieło na temat Węgier lub innego kraju podporządkowanego Austrii. Ostatnio czytała o Polsce. Dowiedziała się, że był to kraj bardzo niezwykły, bo od śmierci króla, na którym wymarła ich wybitna dynastia, wprowadzili dziwny zwyczaj obierania sobie królów z elektów promowanych przez inne kraje, a kilka razy wybrali kogoś z siebie na władcę. Ten oto zwyczaj doprowadził do tego, że Polska stopniowo, choć była silnym krajem, stała się karykaturą i błaznem Europy, a Rosja, Prusy i Austria podporządkowały ją sobie i rozdzieliły między siebie jej ziemie. Sissi była bardzo ciekawa tego kraju. Był on zupełnie inny niż Węgry. W przeciwieństwie do nich bowiem Polska nigdy nie była krajem tragicznym, raczej groteskowym, który za dużo władzy dał panom magnatom i szlachcie, a za mało władcom czy choćby prostemu ludowi i oto, jakie mieli tego efekty. Ale mimo wszystko, kraj ten posiadał w swojej historii wiele ciekawych aspektów, a zwłaszcza dotyczyło to terenów, które odebrała im Austria, bo o nich w książkach Sissi znalazła najwięcej informacji. Choć polski naród w jej oczach wydawał się co najmniej dziwaczny, to nie zgadzała się z Wolterem, który w swoich pracach pisał, iż Polska jest krajem chaotycznym i pełnym ciemnoty oraz bezprawia i powinien zostać podporządkowany oświeconemu mocarstwu dla jego własnego dobra. Nie była w stanie w to uwierzyć, bo nie wierzyła w to, aby takie było prawo istnienia na tym świecie, aby jednostka słabsza lub mająca wady winna dla swego dobra ulegać jednostce silniejszej i bez wad. Poza tym, nie ma tworów ani ludzi bez wad. Ponadto, Wolter uważał, że owym mocarstwem, któremu Polska winna ulec, musi być Rosja. A do Rosji Sissi nigdy nie miała sympatii. Zresztą, gdy zapytała o to tatę, wyjaśnił jej sprawę następująco:
- Wolter to był mądry i oświecony człowiek, ale nawet taki ulec potrafi jakieś propagandzie bystrego polityka, a takim niewątpliwie była ta wiedźma, ta podła i perfidna caryca Katarzyna II. Przedstawiła mu się od najlepszej strony, a o Polsce nic nie wiedział, bo ukazała mu ją w taki sposób, aby nie miał wątpliwości, kto w tej sprawie ma słuszność, a kto nie. Tak go omotała, że uwierzył jej we wszystko, co mu mówiła. Łatwo mu zresztą przyszło oceniać Polaków, których nigdy nawet na oczy nie widział. Zauważyłaś, córeczko, że najłatwiej nam zawsze ocenia się tych, których nigdy nie spotkaliśmy, a o których jedynie coś słyszeliśmy? Taka to już chyba ludzka natura. Ale nie każdy tak ma. Ja tak nie mam i proszę, ty też tak nigdy nie rób, córeczko. Zanim kogoś ocenisz, poznaj lepiej.
- A co zrobić z postaciami historycznymi, które już nie żyją? - zapytała Sissi.
Ojciec jej parsknął śmiechem, rozbawiony inteligencją tego pytania i odparł:
- Tutaj sprawa jest prosta. Myślę, że można oceniać takie postacie, ale należy to robić rozsądnie i bez przesady ani w kwestii pochwał, ani w kwestii krytyki.
Sissi rozważała słowa ojca w głowie, siedząc pod drzewem i odpoczywając po lekcjach z baronową. Pomyślała sobie, że ją samą chyba te słowa też dotyczą. Bo ona łatwo ocenia swoją nauczycielkę, widząc w niej wyłącznie osobę niemiłą i wredną, która żyje jedynie zasadami. Przyszło jej nagle do głowy, że może jest to bardzo zła ocena? Może baronowa jest zupełnie inną, bardziej złożoną osobą niż jej się wydaje? Może bardziej cierpi niż chce pokazać? Bo to, że cierpi, to więcej niż pewne. Przeżywa śmierć ukochanego męża i nie potrafi się po niej podnieść. To nie było trudne do odgadnięcia, nawet dla laika. Ale czy reszta jej oceny osoby baronowej była zgodna z rzeczywistością i czy nie wynikała jedynie z niechęci do niej? Na swoją obronę Sissi mogła jedynie powiedzieć, że baronowa nie była pod tym względem lepsza. Jakoś bardzo łatwo oceniała Sissi, choć nic tak naprawdę o niej nie wiedziała i chyba nie chciała wiedzieć. Podobnie mieli ludzie na dworze cesarskim. Dla nich była uroczą i śliczną dziewuszką, która jedynie urodą umiała błyszczeć i niczym innym błyszczeć ani nie umiała, ani nawet nie powinna umieć. To było smutne, bo nawet jej nie znali, a jeżeli nawet, to tylko powierzchownie, bo spotkali ją raz czy dwa, a już z góry wyciągnęli wnioski na jej temat. Więcej, oni te wnioski wyciągnęli nawet zanim ją spotkali, zanim przybyła na dwór. Sissi była tego całkowicie pewna. Spojrzenia tych ludzi mówiły same za siebie. Dlatego ona wiedziała, że nie powinna nikogo oceniać zbyt pochopnie. Nawet baronowej, choć mogła być pewna tego, iż tej kobiety nigdy nie polubi. Ta kobieta chwilami niemal jawnie okazywała jej wrogość, ale Sissi też miała powody, aby nie darzyć jej ani gramem sympatii, a wręcz miała powody, aby być jej wrogiem. To wszystko było prawdą, ale im więcej Sissi o tym myślała, tym bardziej czuła, że chwilami bardzo jej baronowej żal. Nie umiała czerpać radości z życia i nie chciała tego umieć. To było niczym upośledzenie, żyć wiecznie swoją żałobą oraz bólem. Sissi zdawała sobie z tego sprawę i dlatego, choć darzyła baronową niechęcią, a chwilami nawet i wrogością, zwłaszcza ostatnio, to mimo wszystko jej współczuła i wiedziała, że gdyby tylko kobieta chciała ją przeprosić i zmieniła się, Sissi wybaczyłaby jej i kto wie, może nawet by jej pomogła? Ale w to, księżniczka nie wierzyła.
- Sissi! Hej, Sissi! Dołączysz do nas? Woda jest ciepła!
Z głębokich rozmyślań naszą bohaterkę wyrwał krzyk młodszej siostry. Sissi lekko potrząsnęła głową, aby wyrzucić z siebie poważne myśli i skarciła się za to, że zapomniała kompletnie, w tym natłoku myśli o trójce uroczych dzieci, właśnie tak wesoło sobie pluskających w jeziorze. Spojrzała w ich kierunku przepraszająco i uśmiechnęła się delikatnie na widok Marii w samych majtkach i ociekającej wodą z włosów i reszty ciała, stojącej właśnie na brzegu jeziora, zaledwie jakieś kilka metrów od niej. Sissi pokręciła przecząco głową i powiedziała:
- Wybaczcie, ale nie. Ktoś musi czuwać, na wypadek gdyby baronowa się tu zjawiła. Muszę przecież czatować, pamiętacie? Poza tym, nie mam kostiumu.
- Wielka mi rzecz - mruknęła Maria, ocierając sobie wodę z oczu - My też nie mamy i jakoś nam to nie przeszkadza.
Sissi parsknęła śmiechem. Rzeczywiście, kiedy Maria z Teodorem i Ilary byli z nią, Franciszkiem, Ludwikiem i Elodie nad jeziorem w Austrii, dzieciaki sobie pływały w majtkach. Teraz robiły dokładnie to samo, a obecność Sissi, siedzącej pod drzewem, bynajmniej ich nie peszyła. I nic dziwnego. Skoro nie peszyło ich i to nie tak dawno znacznie większe towarzystwo nad austriackim jeziorem, czemu mieliby być zmieszani teraz, w swojej ukochanej Bawarii, w towarzystwie jedynie jednej osoby dorosłej i to w dodatku Sissi? Cała trójka pluskała się bardzo wesoło w wodzie niczym trzy małe wyderki, nurkowała, ochlapywała się wodą i śmiała radośnie, nie będąc w żaden sposób skrępowana. Sissi z uśmiechem patrzyła na ten widok, rozkoszując się nim i zazdroszcząc chwilami dzieciakom tej wolności oraz swobody, które jej już nie dotyczyły. Była wszak na to za stara, choć potajemnie teraz kąpała się nago w jeziorze, gdy tylko miała ku temu okazję. Nie wiedziała jednak, czy umiałaby to robić w czyimkolwiek towarzystwie, nawet rodzeństwa.
- No wiem, kochanie, ale ja chyba jestem za duża na takie zabawy - rzekła po chwili Sissi.
- Jasne jak słońce, że jesteś, ale możesz o tym zapomnieć - powiedziała Mimi.
- Nie wydaje mi się, żebym umiała. Poza tym, wiesz... Jest tu Teo.
- No i co z tego?
- Teo przecież to facet.
Maria parsknęła śmiechem, niemalże krztusząc się od niego.
- Teo? Jaki z niego facet? To tylko chłopak. I do tego brat.
- Nawet brat nie powinien patrzeć na damę, gdy jest nieubrana.
- Na damę tak, ale przecież to tylko ty - rzucił wesoło Teo, siadając na chwilę przy brzegu.
- Zapłacisz mi za to - syknęła w jego kierunku Sissi.
Maria machnęła ręką na to i powiedziała:
- Nie zwracaj na niego uwagi. On już świata nie widzi poza Ilary. Ale może to i dobrze? Nabierze przy niej kiedyś dobrych manier.
- Wierzę w to, bo ja i ty jakoś nie umiałyśmy go ich nauczyć - odparła Sissi.
Obie dziewczyny zachichotały, a Teodor lekko urażony prychnął pod nosem ze złością, coś jakby: „Siostry” i powrócił do pływania z Ilary.
- Dobrze, zostań na czatach, Sissi i w razie czego ostrzeż nas - powiedziała wesoło Maria i powróciła do wody.
- Nie ma sprawy, w razie czego to zrobię - odparła Sissi i oparła się wygodnie o drzewo, patrząc na zabawę dzieci.
Widząc, jak cała trójka wesoło się pluska, uśmiechnęła się pogodnie. Widok ten obudził radość w jej sercu, a przy okazji też przywołał naprawdę bardzo miłe wspomnienia. Bo przecież i ona też jako dziecko tak pływała z chłopcem, który się jej podobał. Oczywiście mowa tu była o Franciszku Józefie. Bo przecież on jedyny jej się zawsze podobał. Tylko on w jej oczach stanowił ideał mężczyzny, którego pokochała i z którym chciała być, pomimo tego, że nie zawsze się rozumieli, ale to jej nie zrażało, bo była pewna, iż rozumieją się w najważniejszych sprawach, a on sam udowodnił niedawno, że potrafi zrozumieć jej punkt widzenia i stanąć po jej stronie w ważnych dla niej sprawach. To wszystko dowodziło, że dobrze wybrała i on jest wart jej uczuć. Zawsze zresztą był. Bawił się z nią, ratował z tarapatów, w które notabene sama się pakowała, rozśmieszał ją, opiekował się nią, nigdy jej nie zostawił samej w kłopotach. Jak można było go nie kochać? Nigdy nie zapomniała tego, ile oboje dla siebie zawsze znaczyli, jak bardzo byli sobie bliscy. Nigdy też nie zapomniała, że to z nim się pierwszy raz całowała. Miała wtedy dziesięć lat, a on piętnaście. Dorastał, stawał się młodzieńcem, a ona była jeszcze dzieckiem, ale mimo wszystko utwierdzonym w miłości do niego. Jak często bywało, kąpali się oboje w samych majtkach w jeziorze. Chyba nawet w tym, w którym teraz bawili się Maria, Teo i Ilary. Franz był, z powodu swego wieku, lekko już skrępowany tą sytuacją, która kiedyś, gdy miał o wiele mniej lat, nie stanowiła dla niego żadnego problemu. Ale ona nie przejmowała się tym, zachęcała go do zabawy, a po niej usiadła z nim na brzegu jeziora i dotknęła jego dłoni z miłością, rozmawiali oboje, a potem usiadła mu na kolanach okrakiem i pocałowała go w usta. Tak po prostu, jak niewinnie całować może dziecko, mające zaledwie zarys piersi i fiu bździu w głowie, jak to sama się potem określiła po latach. Ten pocałunek też był taki sobie. Ot, po prostu złączyła swoje usta z jego, jak to nieraz robili jej rodzice. Objęła go też za szyję, ocierała się lekko zarysem swoich piersi o jego tors i marzyła, aby być dorosła i móc już w tamtej chwili wyjść za niego za mąż. Wariactwo kompletne. Ale jakie urocze.
Sissi parsknęła śmiechem, rozbawiona własnymi wspomnieniami. Jaka była wtedy młodziutka i jaka głupiutka jednocześnie. I jaka rozpieszczona. Bo chociaż mama chciała wychować ją na prawdziwą damę, to ojciec nie miał nic przeciwko temu, aby wyrosła na uroczą dzikuskę, jak ją nazywał. Dlatego pozwalano jej na więcej rzeczy niż wielu rodziców pozwalałoby swoim dzieciom. Zresztą nie tylko ona miała taką swobodę. Całe jej rodzeństwo było tak samo wychowywane. Tata i mama pozwalali im na więcej, chcąc bardzo tego, aby ich dzieci były swobodne i nie zepsute z powodu etykiety i beznadziejnych zasad panujących w domach wielu rodzin arystokratycznych. Oboje, choć mieli czasami inne zdanie w tej sprawie, to mimo wszystko zgodnie uważali, że dzieci lepiej się wychowują w swobodzie i w atmosferze miłości. Dlatego tej nigdy nie brakowało w domu, podobnie jak i też szczęścia i radości. Dzieci księcia i księżnej Wittelsbach mogły zatem biegać sobie swobodnie po łące, kąpać się w jeziorze, toczyć walki na poduszki, jeździć konno po całej okolicy itd. Ogólnie rzecz biorąc, miały dużo swobody i to nawet w tym wieku, kiedy już podrosły i musiały się uczyć. Nawet wtedy wolno im było o wiele więcej niż dzieciom z innych rodów arystokratycznych. Ponadto też zaznały one od rodziców mnóstwo miłości i tę miłość umiały przekazać innym. Sissi wiedziała, że ona i Teo są tego najlepszymi przykładami. Teo pokochał Ilary, ona Franza.
No właśnie, Franz. Tak bardzo go jej brakowało. Gdy patrzyła na to jezioro, w którym bawiły się dzieciaki, ogarnęły ją miłe wspomnienia. Tak chciała, żeby do niej przyjechał i żeby zobaczył je ponownie. W końcu tyle się tu wydarzyło. To tu oboje pływali jak małe wyderki. To tu się pierwszy raz pocałowali. I to tutaj, gdy jezioro zamarzło, on ją uratował i wyznali sobie miłość. Choć, jak o tym myślała, to czuła, że ta sytuacja nie była aż tak dramatyczna. W końcu lód pod nią pękł, gdy była prawie przy brzegu. Nie utonęłaby w lodowatej tafli, choć wówczas myślała inaczej. Poza tym, nie zmieniało to faktu, że ukochany ją wówczas uratował. Bo gdyby wylądowała choćby na chwilę pod taflą tej lodowatej wody, gdyby się tak przewróciła i upadła na dno, to nie wiadomo, co by się stało. Zatem Franciszek ją ocalił, tak czy inaczej. Dlatego tym bardziej go kochała. I tym bardziej był on jej taki bliski, choć był zawsze. Przecież przed byle kim by się nie rozebrała, nawet jako dziecko.
Myśląc o kwestii rozbierania się, Sissi uśmiechnęła się na wspomnienie tego, jak jakiś czas temu ukochany widział ją kilka razy nagusieńką. Najpierw podczas spaceru nad jeziorem, gdy nurkowała sobie beztrosko. Drugi raz w łaźni, chociaż była owinięta ręcznikiem, ale musiał co nieco zobaczyć. A trzeci raz w kąpieli, gdy mył jej plecy i ją całował. Sissi przypomniała sobie, że jakoś nie była wtedy przed nim skrępowana. Co najwyżej oburzona, iż przyszedł do niej bez zapowiedzi i ją tak zaskoczył. Nie tym, że ją zobaczył nagą, bo przecież w dzieciństwie widział ją wiele razy w całej okazałości. Czemu zatem miałaby się przed nim wstydzić? To, co ją wtedy zdenerwowało, to fakt, że był taki swobodny wobec niej. Że ją naszedł i że jej pragnął, czego nawet nie ukrywał. Chociaż, czy to ostatnie było naprawdę czymś złym? Ona też wówczas jego pragnęła. Gdyby nie to, że wolała mieć dobrą reputację i chciała wiedzieć, iż on nie chce tylko jednego, bez wahania by się z nim wtedy kochała. Niestety, nawet ona, choć bardziej swobodna w swych obyczajach, musiała liczyć się z opinią ludzi i nie mogła pozwolić sobie na to, aby mówiono, że sypiała z przyszłym mężem przed ślubem, co w tym głupim i konserwatywnym świecie zepsułoby jej opinię. Dlatego musiała wtedy odmówić. Poza tym, przede wszystkim musiała mieć pewność, że jego uczucia do niej są szczere i uczciwe. I zyskała tę pewność, zyskując przy tym także i pewność, że jest on wart jej uczuć. Tak samo, jak był ich wart, gdy jeszcze byli oboje dziećmi.
Wzruszona tymi przemyśleniami i wspomnieniami, Sissi wygodnie wyłożyła się pod drzewem i patrzyła na bawiące się dzieci, rozmyślając o tym, co też robi teraz jej ukochany. I co też robi teraz Ludwik, który to od około dwóch tygodni już był na dworze cesarza Francji. Miał pojechać z jakąś misją dyplomatyczną, a był tam już tak długo. Lato się zdążyło skończyć, zaczęła się jesień, a on nie wracał. Ciekawe, co też go tam zatrzymało? Albo raczej kto? Chociaż na to pytanie, Sissi bardzo szybko sobie odpowiedziała. Wiedziała doskonale, kto zawrócił w głowie jej kuzynowi i kto też podbił jego serce podczas swego pobytu w Wiedniu. Tak, to nie ulegało wątpliwości. To z powodu tej osoby Ludwik przedłużył swój pobyt w Paryżu i pewnie jeszcze go przedłuży.
- Kto wie? Może mój kochany kuzynek powróci tutaj już z narzeczoną? A ja zyskam jednocześnie przyjaciółkę i kuzynkę? - pytała sama siebie Sissi i delikatnie się przy tym uśmiechała.

***

Ludwik po balu w Hotelu Lambert, niemalże nie rozstawał się z Elodie. Ich wspólny pocałunek stał się dla nich początkiem czegoś nowego. Co prawda, oboje nie powiedzieli sobie jeszcze, że się kochają, ale zrobili to z powodu wrodzonej w ich naturze ostrożności. Żadne z nich nie wiedziało przecież, co drugie do niego czuje i dlatego nie chcieli przerażać siebie nawzajem i przyspieszać tego, co winno być zawsze powoli i stopniowo rozwijane. Dlatego oboje cieszyli się jedynie tym, że mogą być ze sobą, spędzać ze sobą czas i stopniowo się poznawać, a to, co jest dla nich najważniejsze, powiedzieć sobie dopiero w odpowiednim momencie. Ale kiedy miał nastąpić ten moment, tego jeszcze nie wiedzieli, jednak nie zamierzali go w żaden sposób przyspieszać.
Oczywiście, nie mogli spędzać zbytnio samemu czasu. Ponieważ Elodie była panną, a jak na standardy tamtych czasów nawet starą panną, nie mogła całkiem swobodnie spędzać czas z ukochanym bez obecności przyzwoitki. Dlatego, choć to nie było żadnej ze stron na rękę, musiała chodzić za nimi Blanche. Ona również z tego powodu nie była zachwycona, choć zdawała sobie sprawę z tego, iż gdyby tak zrezygnowała z tego zadania, mogłaby narazić reputację Elodie, którą traktowała jak siostrę i o którą zamierzała dbać jak o siostrę. Nie, żeby posądzała Ludwika o jakieś niecne zamiary względem jej przyjaciółki. Nic z tych rzeczy. Za dobrze go znała, aby podejrzewać go o cokolwiek złego. Wiedziała jednak doskonale, że jeśli chodzi o opinię publiczną, to trzeba się liczyć z jej zdaniem, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi reputacja osoby publicznej, na stanowisku lub należącej do rodziny cesarskiej bądź królewskiej. Ludzie nie wiedzieli niczego o Ludwiku, a jeśli nawet coś o nim wiedzieli, to nie tyle, ile jego przyjaciele i nie mogli zatem wiedzieć o tym, że nie zrobiłby on Elodie krzywdy ani jej nie zhańbił. Dlatego widząc księcia bawarskiego w towarzystwie siostrzenicy cesarzowej Francji bez obecności kogoś, kto robiłby za przyzwoitkę, od razu zaczęliby plotkować. Co prawda, to był Paryż, a w nim zawsze panowała większa swoboda obyczajów i plotki krążyły tu o wiele rzadziej niż w tzw. pruderyjnych miastach, a ponadto Elodie nic nie obchodziło to, co ludzie o niej mówią, ale Blanche mimo wszystko czuła się w obowiązku dbać o to, aby jej przyjaciółka nie ośmieszyła się publicznie. Nawet jeżeli przyjaciółka nie zamierzała przejmować się tym wszystkim i ewentualnymi plotkami na temat jej osoby. Nawet wtedy, a może szczególnie wtedy Blanche czuła się w obowiązku, aby zadbać o Elodie i jej dobre imię, nawet jeśli ono nigdy nie było wystawione na szwank ani przez nią, ani przez Ludwika.
Aby Blanche nie czuła się głupio lub jako niepotrzebny bagaż w obecności zakochanych, wraz z nią za Elodie i Ludwikiem chodził także jej mąż, Francois. W ten sposób mogli razem, całą czwórką wędrować po Paryżu, spędzać ze sobą czas i rozmawiać o różnych przyjemnych tematach. A mieli o czym rozmawiać. Wspólne ich pasje, obejmujące literaturę, malarstwo, teatr, politykę, historię, geografię oraz mity świata bardzo ich zajmowały. Mieli zatem o czym rozmawiać i nigdy się nie nudzili przy sobie. Nie odczuwali zatem dyskomfortu z powodu tego, że dwoje z nich było zakochaną w sobie parą, a dwoje kochającym się małżeństwem robiącym za przyzwoitki tej pierwszej dwójki. Oczywiście w głębi serca Ludwik oraz Elodie marzyli o tym, aby zostać sami we dwoje, ale wiedzieli, że chwilowo nie jest to możliwe. Poza tym, miło im było w towarzystwie przyjaciół. Dlatego radośnie bez krępacji spacerowali z nimi po całym Paryżu, podziwiając jego atrakcje i biorąc udział w kilku zabawach, jakie w nim zorganizowała paryska bohema artystyczna, w której cała czwórka miała przyjaciół.
Po jednym przyjemnie spędzonym dniu w mieście, Ludwik pożegnał Elodie, a potem poszedł do siebie, gdzie odwiedził go Francois. Obaj wygodnie usadowili się przy stoliku, nalali sobie wina do kieliszków, napili się i zaczęli rozmawiać.
- Powiedz mi, między tobą a Elodie jest coś poważnego, mam rację? - zapytał po skosztowaniu wina Francois.
- Oczywiście, traktuję ją jak najbardziej poważnie - odpowiedział Ludwik.
- Jesteś pewien tego uczucia? Czy to aby nie jest jakieś tam jedynie drobne zauroczenie?
Ludwik spojrzał zdumiony na przyjaciela i zapytał:
- Nie rozumiem, dlaczego o to pytasz.
- Bo Elodie jest naszą przyjaciółką. Znaczy moją i mojej ukochanej Blanche. I moja droga małżonka prosiła, abym cię wypytał o to. Oczywiście podejrzewa, że ją na poważnie traktujesz, ale wolałaby być pewna tak całkowicie. Bo ostatecznie, co prawda znała cię jako porządnego mężczyznę, jednak ludzie się zmieniają, jak na pewno doskonale wiesz i nie zawsze na lepsze.
Ludwik odetchnął z ulgą. A więc tylko o to chodziło. Uspokojony popatrzył w oczy przyjacielowi i odpowiedział:
- Zapewniam cię, że nie chcę się zabawić. Miałem kilka romansów, ale prawie zawsze traktowałem kobiety, z którymi się w nie wdawałem poważnie. Może raz czy dwa pozwoliłem sobie na romans bez zobowiązań, ale w tych sprawach, to od początku była sprawa stawiana uczciwie z obu stron. Nigdy zatem nie oszukałem ani jednej kobiety i teraz też tego nie robię.
- To dobrze. Blanche się ucieszy. Wiesz, Elodie jest jej jak siostra.
Przez chwilę nic nie mówili. Nalali sobie ponownie wina do kieliszków, po czym wypili je z zadowoleniem.
- Słuchaj, Francois... Jak myślisz, co to za uczucie, kiedy człowiek zaczyna już powoli mieć dosyć tej całej wolności i pragnie się ustabilizować? Co to może oznaczać dla człowieka?
- Że się starzeje - odpowiedział żartobliwie Francois, szczerząc przy tym zęby - A tak na poważnie, to wszystko jest dowodem dojrzałości. Czujesz, że wolność w postaci wiecznych romansów oraz życia bez poważniejszych zobowiązań cię już nie pociąga, że nudzi cię to albo tak naprawdę nigdy nie pociągało i pragniesz mieć coś więcej, coś poważniejszego, coś na stałe. I to zupełnie normalne. Mnie również to spotkało, choć wcześniej niż ciebie. Chociaż nie, przepraszam. Ciebie spotkało to także w podobnym czasie. Tyle, że los okazał się wobec ciebie okrutny.
Francois był jedną z niewielu osób żyjących poza Bawarią, którzy wiedzieli o miłości Ludwika do Joanny i o tym, jak to uczucie się skończyło. Drugą taką osobą był Andrassy. Obaj wiedzieli o nieszczęśliwej miłości księcia bawarskiego, bo obaj należeli do niewielkiego grona jego prawdziwych przyjaciół, na których mógł on zawsze polegać, a do tego jeszcze należeli do loży masońskiej Wielki Świt i wraz z Ludwikiem działali w jej imieniu i wprowadzali w życie jej idee. To sprawiało, że w oczach następcy tronu Bawarii zasługiwali oni na to, aby znać prawdę. Ale poza nimi niewiele osób o tym wiedziało. Wiedzieli oczywiście jego rodzice, bo jak by mogli nie wiedzieć? Wiedzieli wujek Maks i ciocia Ludwika oraz ich dzieci, a już w każdym razie te starsze, czyli Wilhelm, Nene i Sissi, ponieważ co do młodszych, to Ludwik nic im nie mówił, ale rodzice mogli już im o tym wspominać. Wiedziały zatem o tym sekrecie jedynie najbliższe osoby, w tym najbliższa rodzina i dwóch najwierniejszych przyjaciół. Ludwik wiedział, że jego ukochana Elodie powinna się o tym dowiedzieć, ale jeszcze nie czuł się na siłach, aby jej o tym mówić.
- Tak, to prawda - potwierdził słowa przyjaciela Ludwik - Mówiłeś już o tym Blanche?
- Jeszcze nie, ale w końcu będę musiał. Jest przecież moją żoną. Nie powinno się mieć tajemnic przed żonami. Zwłaszcza tymi, które się kocha.
- Tak, wiem o tym. Poza tym, ona też należy do moich przyjaciół. Powinna o tym wiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nic jej nie mów. Muszę najpierw o tym opowiedzieć Elodie.
Ponownie milczeli przez chwilę. Potem Ludwik spojrzał na Francois i spytał:
- A skoro już mowa o Elodie, to powiedz mi... Czy można kochać kobietę tak całkowicie czystym uczuciem? Nie pożądając jej fizycznie? Ani nie pragnąc mieć jej nagiej w swoich ramionach przez całą noc?
- Naturalnie, że można - odpowiedział dowcipnie Francois - Jeżeli oczywiście umiesz okłamywać samego siebie.
- Nie rozumiem.
- Bo widzisz, przyjacielu... To, co mówisz, to jest jedna z wielu masek, które lubi nakładać instynkt utrwalania gatunku, zwłaszcza wtedy, gdy jest cyniczny.
Ludwik parsknął śmiechem, słysząc te słowa.
- Instynkt, gatunek, instynkt utrwalania czegoś i utrwalanie gatunku - rzekł, nie kryjąc swego rozbawienia - Trzy słowa, a cztery głupstwa.
- Zrób szóste i ożeń się - powiedział Francois.
- Szóste? - zdziwił się Ludwik - A gdzie jest piąte?
- Piąte już zrobiłeś. Zakochałeś się - odparł Francois.
A widząc rozbawioną twarz Ludwika, szybko dodał:
- A co? Uważasz, że nie jesteś w stanie w swoim wieku tego zrobić? Mylisz się. Masz zaledwie trzydzieści lat. To epoka najlepszej miłości. Najlepszej, a przy okazji też i najgorszej.
- Dlaczego?
- Najlepszej, bo to już czas na dojrzałe zakochanie. I najgorszej, bo jeżeli w tym wielu spotka cię zawód miłosny lub inna tragedia, to z takiej miłości możesz już nie wyjść cało.
- Znawcy mówią, że to pierwsza miłość jest najgorsza.
- A nieprawda, bo pierwsza jest niedojrzała i dziecinna, zaboli cię i owszem, jak wszystkie inne miłości, ale jeżeli nie okażesz się takim głupcem jak Werter, to wtedy przebolejesz ją i będziesz żyć dalej, właśnie dlatego, że pierwsza miłość jest zwykle bardzo niedojrzała, szybko przychodzi, ale potrafi i szybko przeminąć. Po niej czeka cię sto innych, ale po sto pierwszej już raczej nic.
- A która jest ta sto pierwsza?
- Trudno powiedzieć. U każdego człowieka wygląda to inaczej. Ale wiadomo, że w przypadku takiej miłości nigdy już nikogo tak nie pokochasz i nigdy już nie będziesz tak szczęśliwy w miłości. W życiu każdego człowieka to następuje, że się raz wreszcie porządnie zakocha i to tak silnie, że już nie będzie w stanie pokochać kogokolwiek tak samo silnym uczuciem. Wtedy pokocha najmocniej na świecie i albo zwycięży, zyskując wzajemność i wielkie szczęście, albo do końca będzie już nieszczęśliwy.
- Albo ukochana osoba mu umrze i wtedy nie będzie już w stanie znowu się zakochać i z kimkolwiek związać.
- Tak, może i tak być. Ale spokojnie, ciebie i Joanny to nie dotyczy.
- Skąd to wiesz?
- Przecież pokochałeś Elodie, prawda? Jesteś zatem zdolny do miłości i to do miłości całkowitej. Kochasz ją, pragniesz jej i marzysz o tym, aby mieć ją znowu w swoich ramionach, całować ją, a także pragniesz czegoś więcej. To stąd twoje w tym względzie pytania, prawda? Czy istnieje miłość mężczyzny do kobiety czysta i bezinteresowna, pozbawiona erotyzmu? Odpowiem ci... Istnieje, jeżeli dotyczy ona ojca i córki albo dziadka i wnuczki. W przypadku zdrowych mężczyzny i kobiety, spoza tej listy, nie ma szans na brak pożądania.
Ludwik uśmiechnął się, zadowolony przenikliwością przyjaciela i odparł:
- Z Elodie czuję się niesamowicie. Nie umiem tego wyjaśnić, ale czuję do niej coś tak silnego, że nie umiem przestać o niej myśleć. Ona jest po prostu cudowna. A kiedy przypomnę ją sobie w tym stroju Hayde... To po prostu ogarnia mnie tak wielkie szaleństwo uczuć, że po prostu z trudem się opanowuję. Po prostu przy niej się czuję wyjątkowo pod każdym względem, ale nocami marzę o niej, że leży obok mnie i mogę ją tulić do siebie. Nie chcę jednak, aby ona o tym wiedziała. Nie chcę, aby myślała, że tylko jej pragnę. Zastanawia mnie czasami, czy to normalne, czuć do niej coś takiego.
Francois zachichotał i delikatnie trącił go w ramię.
- Oczywiście, że normalne. A co myślałeś? Nie przejmuj się tym jednak. Ty ją kochasz, nie chcesz jej skrzywdzić, zatem wszystko w porządku.
Ludwik uśmiechnął się uszczęśliwionymi tymi słowami i zmienił temat. Nie był co prawda pewien tego, czy przyjaciel go zrozumiał. A może on sam nie zdołał w odpowiedni sposób wyrazić, o co mu chodzi? A może nie umiał tego zrobić? Bo jak powiedzieć o tym, że najbardziej go niepokoi to, czy on umie jeszcze kochać i czy to, co czuje do Elodie jest miłością czy jedynie pożądaniem? Wątpliwości te naszły go dopiero niedawno, kiedy zobaczył ukochaną w tym ponętnym stroju. To wtedy pojawiły się w jego głowie obawy, że jedyne, co do niej czuje, to pociąg i nic ponadto. Nie wiedział jednak, jak to wyrazić słowami i dlatego używał podczas rozmowy z przyjacielem jedynie takich delikatnych pytań oraz odpowiedzi, które nie ukazałyby go w negatywnym świetle. Jednak mimo tego, kiedy myślał nad tym wszystkim wówczas, gdy szedł spać, zrozumiał, że Francois jednak rozwiał jego obawy. Odpowiedział mu szczerze i uczciwie, a ponadto powiedział to, co Ludwik przyjął za bardzo dobrą monetę. Słowa przyjaciela mówiły mu wyraźnie, że jeżeli do Elodie czuje nie tylko uczucie platoniczne, ale i fizyczne, jest to zupełnie, ale to zupełnie normalne. A to, że od niedawna więcej myśli on o tej drugiej sferze uczuć niż o tej pierwszej, to nie oznacza niczego złego. Jak przecież można nie pragnąć takiej cudownej dziewczyny jak Elodie? Może rzeczywiście nie ma w tym nic, ale to nic złego, pod warunkiem, że nad tym uczuciem panuje i nie jest ono jedynym uczuciem do niej? Bo przecież nie jest. Niekiedy nachodziły go takie obawy w tej sprawie, ale rozmowa z Francois, choć nie wyznał mu całej prawdy i nie mówił z nim wprost, pomogła mu to zrozumieć.
Gdyby jednak pojawiły się jeszcze jakieś wątpliwości, a te mogą się jeszcze pojawić, to lepiej będzie, jeżeli będzie się trzymał tej pewności, jaką teraz zyskał i podtrzymywał ją dalszymi spotkaniami z Elodie. Wierzył, że dzięki nim na pewno jego uczucia do ukochanej rozwiną się w taki sposób, iż z czasem już nigdy więcej nie będzie żadnych wątpliwości w tym kierunku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 1:32, 06 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 3:29, 22 Mar 2023    Temat postu:

***

Następnego dnia Ludwik i Elodie wędrowali ulicami Paryża w towarzystwie Francois i Blanche, rozmawiając ze sobą wesoło na przyjemne dla nich tematy. W tej rozmowie przodował Ludwik, żartując i rozbawiając całą kompanię. Jego żarty były tak genialne, że wszyscy niemalże płakali ze śmiechu, kiedy je opowiadał.
- Och, Ludwiku! Jesteś naprawdę strasznie dowcipny - powiedziała Elodie, ocierając sobie palcem łzy wywołane śmiechem.
- Jeszcze chwila i zaraz tutaj pęknę - dodała Blanche, również ocierając sobie z oczu łzy śmiechu.
- Naprawdę, spotkania z naszym kochanym Ludwisiem są zawsze wspaniałe - rzekł Francois.
Ludwik uśmiechnął się serdecznie do przyjaciół i powiedział:
- Naprawdę bardzo wam dziękuję za tak miłe słowa. Jesteście niezwykle mili.
- I szczerzy, bo nasze komplementy są zawsze szczere - zauważyła Elodie.
- Nigdy w to nie wątpiłem - odpowiedział Ludwik, uśmiechając się do niej.
Nagle zauważyli idącą w ich kierunku Martę. Była ona ubrana skromnie, ale dość elegancko, a przynajmniej na tyle, na ile ją było stać. Pod nosem powtarzała sobie jakieś słowa, możliwe, że tekst piosenki i początkowo nie zwróciła uwagi na wesołą kompanię. Jednak kiedy zbliżyła się do nich, nagle ich dostrzegła, po czym uśmiechnęła się serdecznie na widok Ludwika i zawołała:
- Ludwik, to ty?! Miło mi cię znowu widzieć!
- Witaj, Marto. Ciebie też miło widzieć.
Książę bawarski serdecznie powitał dawną koleżankę z aktorskiej trupy, po czym przedstawił ją swoim przyjaciołom.
- Marto, to moi przyjaciele: Elodie, Francois i jego żona Blanche. A to Marta, artystka rewiowa. Kiedyś należała do trupy aktorskiej, w której ja, nie chwaląc się, występowałem i doskonale się bawiłem. Obecnie jednak trupa się rozpadła. To jest, nie tak do końca, bo jeszcze jej resztki podróżują po Europie i dają przedstawienia, ale niewielu już ich tam pozostało. Z prawie trzydziestoosobowej trupy zostało już tylko dziesięcioro.
- To z nimi występowałeś wtedy na placu w Wiedniu? - zapytała Elodie.
- Tak, zgadza się - odpowiedział Ludwik - I to oni dali przedstawienie na balu u cesarza Austrii, które tak ci się podobało.
- Przedstawienie, w którym notabene, sam wziąłeś udział jako Mefistofeles - zauważyła wesoło Blanche.
Marta spojrzała uważnie na Ludwika i zapytała:
- No proszę. Chcesz powiedzieć, że dalej występujesz na scenie?
- Teraz to tylko okazjonalnie, ale lubię to robić - odpowiedział Ludwik - To dla mnie prawdziwa przyjemność.
- To wspaniale, może kiedyś czasem coś zaprezentujesz na scenie? Nie będę ukrywać, chętnie bym cię znowu zobaczyła podczas jakiegoś występu.
Następnie spojrzała na Elodie, Francois i Blanche, po czym powiedziała:
- Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale naprawdę był wspaniałym artystą. Tak nas umiał rozśmieszyć, a publiczność porwać swoją grą, że czasami żałowaliśmy, iż jest on księciem, a nie prostym człowiekiem jak my, bo w grze chwilami nie miał sobie równych.
- Wiem, widziałyśmy z Blanche jego występ - odpowiedziała wesoło Elodie, patrząc przy tym na Ludwika z uśmiechem na twarzy - Przyznaję, że nie miał on sobie równych na scenie.
- Potwierdzam, grał ze wszystkich aktorów najlepiej - dodała Blanche.
- Już jako student, grywał czasami w naszym amatorskim teatrze studenckim - zauważył Francois - No i nie będę przed wami taił, był po prostu świetny.
- Wcale mnie to nie dziwi - odpowiedziała Marta z uśmiechem.
Ludwik zadowolony i ucieszony tak licznymi pochwałami, lekko skinął przed swoimi rozmówcami głową, po czym zapytał:
- A przy okazji, to mam takie małe pytanko. Dokąd się wybierasz, Marto?
- Ano właśnie, bo całkowicie bym zapomniała! - zawołała artystka, lekko się uderzając dłonią w czoło - Ja mam przecież ważną sprawę do załatwienia. Jestem na dzisiaj umówiona w miejscowym teatrze na rozmowę. Dyrektor szuka artystów do przedstawień i zamierza postawić na nowe twarze. Dlatego ja zamierzam się u niego zatrudnić. Jak dobrze wypadnę, to zacznę pracę w lepszym miejscu niż ten głupi kabaret. On nie jest zły, ale to dobre na jakiś czas. Poza tym, jaka klientela tam przychodzi i jakie przedstawienia możemy ludziom dawać my, artyści? O nie, w kabarecie nie ma stałego miejsca dla szanujących się aktorów. Teatr... O, teatr to co innego! To jest miejsce dla mnie. Dlatego chcę spróbować swoich sił na scenie teatru. I wierzę, że mi się uda.
- Wiara to połowa sukcesu - powiedział Francois.
Marta spojrzała na Ludwika i jego przyjaciół, zastanowiła się przez chwilę, po czym zaproponowała:
- Słuchajcie, a może pójdziecie tam ze mną? Na moją próbę?
- My? Na twoją próbę? - zapytał Ludwik.
- A to wolno tak sobie przychodzić na czyjąś próbę talentu? - spytała Elodie.
- Owszem, można. Teraz nie ma przedstawienia, można zatem przyjść i sobie popatrzeć - odpowiedziała Marta - Zwłaszcza, jeśli jest się znajomym aktora bądź aktorki. A przecież wy jesteście moimi znajomymi.
Ludwik chętnie przystał na tę propozycję, ale nie był pewien, co na to Elodie, Francois i Blanche, ponieważ nie chciał podejmować decyzje za nich, ani też nie chciał tam iść sam. Jednak widząc, że każde z nich uśmiecha się i kiwa delikatnie głową na znak, iż wyraża zgodę, zadowolony spojrzał na Martę i powiedział:
- A więc chodźmy.
Decyzja została podjęta i wszyscy udali się do teatru. Gdy tylko tam dotarli, to weszli do środka, a tam Marta powiedziała w recepcji, że jest artystką i ma tutaj umówione spotkanie z dyrektorem, a towarzyszą jej przyjaciele, którzy przyszli jej kibicować. Oczywiście wpuszczono ich bez żadnych ceregieli. Kiedy to nastąpiło, weszli na widownię, gdzie czekał już na nich dyrektor. Właściwie, nie czekał na nich, ponieważ siedział on właśnie w jednym z foteli w pierwszym rzędzie i z dużą uwagą przyglądał się występowali jakiegoś artysty wykonującego jakąś piosenkę. Nie chcąc przeszkadzać, Ludwik i jego przyjaciele odczekali cierpliwie, aż występ dobiegnie końca, a kiedy to już się stało, dyrektor zadowolony wstał z miejsca, po czym zawołał:
- Doskonale, proszę pana! Jest pan przyjęty!
Aktor zeskoczył ze sceny i zaczął dziękować, a dyrektor zadowolony uścisnął mu dłoń i dopiero wtedy dostrzegł Martę i jej kompanię. Powiedział więc artyście, aby następnego dnia przyszedł do teatru i wtedy podpiszą kontrakt. Następnie, gdy młody mężczyzna już wyszedł, zbliżył się do Marty i powiedział:
- Witam serdecznie, panno Marto. Miło mi, że pani przyszła. Rozumiem, że nadal chce pani pracować w naszym teatrze.
- Oczywiście, proszę pana - odpowiedziała mu Marta.
- Doskonale. Wiem, że pani dotychczas występowała w kabarecie, ale mówiła pani też, że prócz tego brała pani udział w teatrze objazdowym.
- To wszystko prawda.
- I dlatego uważam, że może się pani jak najbardziej nadawać do poważnych przedstawień, jak i do prostych występów dla mniej wymagającej widowni. Bo jak pani zapewne wie, w tym teatrze wystawiamy to i to. Nie grymasimy, bo publikę mamy różną i musimy być przygotowani na taką i na taką publiczność.
- Wiem o tym i jestem gotowa na różne przedstawienia.
- Doskonale. To bardzo dobrze, bo jak powiedziałem, różna tu bywa publika i do każdej z nich trzeba jakoś dotrzeć.
- Potrafię być dobrą aktorką i prostą komediantką.
- Nie wątpię w to. No cóż... Niech pani wejdzie na scenę i pokaże mi, co pani potrafi. A pani przyjaciół zapraszam na miejsca dla widzów. Mogą pani kibicować.
Ludwik, Elodie, Francois i Blanche usadowili się w najwygodniejszych dla siebie miejscach, a Marta weszła na scenę i zaczęła na polecenie dyrektora śpiewać jakąś francuską piosenkę. Gdy dyrektor przyklasnął jej występowi i zaproponował, aby zadeklamowała fragment jakieś sztuki. Na szczęście Marta, przebywając już od dawna we Francji, nauczyła się wielu ciekawych ustępów z Moliera i Szekspira na pamięć, oczywiście po francusku i dała sobie radę.
- Doskonale, bardzo mi się podoba - powiedział po chwili dyrektor, szczerze zachwycony - A w duecie coś pani potrafi wykonywać?
- Owszem, wiele razy pracowałam w duecie - odparła Marta - Mogę pokazać panu, tylko skąd wziąć kogoś do duetu?
- A może Ludwik? - zaproponowała Blanche wesołym tonem.
Ludwik delikatnie się zmieszał tą propozycją, nie wiedząc, czy powinien on to robić, ale zadowolona pomysłem Elodie, która bardzo chciała znowu zobaczyć ukochanego na scenie, powiedziała:
- To doskonały pomysł! Ludwiku, zaśpiewaj razem z Martą!
Książę spojrzał na dziewczynę nieco zdumiony, ale widząc jej radość, a także równie wielką wesołość u swoich przyjaciół, łatwo zrozumiał, że protestowanie w tej sprawie nie ma najmniejszego sensu i nawet tego nie próbował. Uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- No dobrze, skoro publiczność prosi, to się nie odmawia.
- Zasada każdego porządnego teatru - powiedział rozbawiony tym pomysłem dyrektor - Zapraszam pana na scenę, panie Ludwiku. Tylko niech się pan niczym nie przejmuje. W końcu to nie pan jest dzisiaj egzaminowany.
Ludwik odpowiedział na to uśmiechem, po czym spojrzał ponownie na swych przyjaciół, a widząc ich miny, które zachęcały ją do działania, wstał z miejsca, po czym wszedł na scenę i dołączył do Marty.
- To zaśpiewajcie państwo coś wspólnie - zaproponował dyrektor.
- Ale co konkretnie? - zapytała Marta.
- Wszystko jedno, byle ciekawego - odpowiedział mężczyzna.
- Ale ja znam tylko kilka piosenek po francusku - powiedział Ludwik - Bo ja jestem z Bawarii, proszę pana i francuski pamiętam jeszcze z czasów studenckich, z których to pamiętam jeszcze kilka piosenek.
- To proszę zaśpiewać jedną z nich - rzekł na to dyrektor.
- To może „Okładka łatwo cię może zwieść”? - zaproponował Ludwik.
- Znam to, świetna piosenka - stwierdziła Marta.
- Doskonale, a więc do dzieła! - zawołał dyrektor, zgadzając się.
Elodie, Blanche i Francois zaczęli z uwagą wpatrywać się w scenę, nie mogąc się już doczekać występu przyjaciela, po którym spodziewali się wręcz cudownej zabawy. Widok ich zadowolonych i radosnych twarzy sprawiał, że Ludwik poczuł się od razu jak w swoim żywiole i dał znak Marcie, iż mogą zaczynać. Dyrektor z radością wskazał palcem na pianistę, siedzącego przy swoim instrumencie z boku pod sceną, ten zaczął grać i muzyka powoli dotarła do uszy artystów. Ci zaś w ten sposób otrzymali znak, że już pora i rozpoczęli występ. Pierwsza zaczęła śpiewać Marta:

Stryjek Gutenberg wielbił księgi,
Mieszkał sobie w Paryżu
I milion tomów w gabinecie miał.
Nałogowo mi je czytał,
Bo w nałogu ciągle żył,
Lecz był światłym bibliofilem
Dobrze pewną on mądrość znał.


Zaraz potem Ludwik i Marta zaczęli razem śpiewać, wykonując przy tym w ciekawy i zarazem fantazyjny sposób wesoły taniec:

Okładka łatwo cię może zwieść,
Więc książkę otwieraj, wejdź w jej treść,
A z liter linijek wnet odkryjesz,
Że ten król to zwykły kmieć.
Tytuł to zaledwie znak,
Zachęta mała, coś na smak,
Lecz przekaz czasem złudny może nieść.
Bo okładka ma sznyt, który łatwo cię może zwieść.


Artyści wykonali na scenie kilka tanecznych fikołków, a zaraz potem Ludwik, bo na niego teraz przyszła kolej, zaśpiewał:

Baronowa Hiacytrasz kokosy skryła w żarze plaż.
Tam tylko uśmiech zdobił ją.
I dwa pióra oraz list.
Więc nikt jej nie chciał okraść,
Bo jaki miałby z tego zysk?
Bo kto Adama nosi strój,
Ten biedny zdaje się jak mysz.


Następnie ponownie Ludwik i Marta, wykonując jednocześnie wesoły taniec, zaśpiewali jednocześnie:

Okładka łatwo cię może zwieść,
Więc książkę otwieraj, wejdź w jej treść,
A z liter linijek wnet odkryjesz,
Że ten król to zwykły kmieć.
Tytuł to zaledwie znak,
Zachęta mała, coś na smak,
Lecz przekaz czasem złudny może nieść.
Bo okładka ma sznyt, który łatwo cię może zwieść.


Piosenka dobiegła końca, a wówczas z widowni posypały się brawa. Bił je nie tylko dyrektor, ale także Elodie, Francois i Blanche. Brawa bił również muzyk przy pianinie, będąc nie mniej zachwycony niż pozostali.
- Brawo, doskonale! - zawołał radośnie dyrektor teatru, wstając z miejsca, po czym podchodząc do Marty i Ludwika, którzy właśnie zeszli ze sceny.
Uściskał im obojgu dłonie, a dłoń Marty nawet ucałował z szacunkiem, zaś z jego ust poleciał potok pochwał.
- Była pani wspaniała, panno Marto. Jestem pod wrażeniem. Nie potrzeba mi więcej dowodów pani talentu. Jest pani przyjęta.
Marta pisnęła z radości i mocno uściskała Ludwika, a spojrzała na dyrektora, składając mu wielkie podziękowania za danie jej szansy i zaczęła obiecywać, że na pewno pan dyrektor nie będzie miał powodów do narzekania na nią, że doskonale sobie da radę, że udowodni wszystkim widzom swój talent i ludzie ją pokochają.
- Nie wątpię w to - odpowiedział na to dyrektor z zadowoleniem w głosie - A pan, panie Ludwiku? Pan też występował wspaniale. Czy nie myślał pan o pracy w naszym teatrze?
Elodie i Blanche parsknęły śmiechem, słysząc tę propozycję, a Francois lekko zachichotał, czekając z ciekawości na odpowiedź Ludwika. Ten zaś powiedział:
- Pana propozycja sprawia mi naprawdę olbrzymią przyjemność, ale niestety muszę panu odmówić. Nie jestem zawodowym aktorem, gram jedynie od czasu do czasu i dla przyjemności. Mam inną pracę i jej się muszę poświęcić.
Dyrektor posmutniał, kiedy to usłyszał, ponieważ oczami wyobraźni widział już ten genialny duet, zachwycający swoimi występami milionową publiczność w jego teatrze. Mimo wszystko, uścisnął znów dłoń Ludwika i powiedział:
- Rozumiem pana. Jest mi przykro, ale rozumiem. Widocznie ma pan zupełnie inne przedstawienie przed sobą.
- Sam bym tego lepiej nie ujął - powiedział Francois rozbawiony jak nigdy.
- Rozumiem i nie naciskam - odparł dyrektor - Jeśli jednak kiedyś zechce pan zagrać w moim teatrze, to może pan być pewien, że na pewno panu to umożliwię.
- Och, dziękuję panu - powiedział Ludwik wzruszony propozycją - Z wielką przyjemnością u pana wystąpię przy najbliższej okazji. Jeżeli tylko będzie taka.
- Wierzę, że będzie. Proszę pamiętać o tym, gdy znowu będzie pan w pobliżu. Ta scena jest po prostu dla pana stworzona. Albo pan dla tej sceny.
Po tych słowach, dyrektor ponownie uściskał dłoń Ludwika, który uśmiechnął się do niego życzliwie, życzył powodzenia Marcie i skierował się ku wyjściu wraz ze swoimi przyjaciółmi.
- Ludwiku, naprawdę byłeś doskonały - powiedziała Blanche.
- Doskonały, tak jak wtedy w Austrii - dodała z zachwytem w głosie Elodie.
Z całej grupy, to właśnie ona była najbardziej pełna podziwu dla Ludwika i jego talentu aktorskiego. Nie ukrywała i nie zamierzała ukrywać, że książę jest w jej oczach naprawdę wspaniałym artystą, a podziwianie go na scenie jest dla niej prawdziwą przyjemnością. Żałowała, że sama takiego talentu nie ma, ale uznała, że nie można mieć wszystkiego. Poza tym i tak oboje mieli o czym rozmawiać i jak spędzać ze sobą czas, żeby nie musieć żałować tego, iż nie musi z nim występować na scenie.
- Jak dla mnie, nasz drogi Ludwiczek zdecydowanie minął się z powołaniem - powiedział dowcipnym tonem Francois.
- A z tym się zgadzam, choć może nie tak radykalnie jak ty - dodała Blanche - Jak dla mnie, to dobrze, że jest on księciem. Jako książę może więcej zdziałać na tym świecie i więcej dobrego w ten świat przynieść. Ale uważam, zapewne tak jak i wy wszyscy, że gdyby nie był następcą tronu Bawarii, to mógłby być znanym na całym świecie znakomitym aktorem.
- Podpisuję się pod tym obiema rękami - powiedziała Elodie.
Ludwik zachichotał, rozbawiony i wzruszonymi tymi komplementami.
- Miło mi, że tak mówicie i doceniacie mój talent. Nie chcę się chwalić, ale moim zdaniem dobrze sobie radzę jako aktor.
- Nie chcesz się chwalić, ale właśnie to robisz - rzuciła zadziornie Elodie.
- Och, Elodie. Jak możesz? Przecież ja tylko stwierdzam oczywiste fakty. A te są takie, że kocham sztukę i scenę.
- Nikt tego nie neguje, Ludwisiu. Tylko odrobina więcej skromności w twoim stwierdzaniu faktów by nie zaszkodziła.
Ludwik uśmiechnął się do Elodie, patrzącej na niego z figlarnymi iskierkami w oczach i powiedział:
- No, ale tak czy inaczej, nie mogę zostać zawodowym aktorem. Marta mi raz powiedziała, że jej zdaniem aktorstwo to dla mnie przede wszystkim dobra zabawa i tym się od siebie różnimy, że dla niej to sposób na zarabianie na życie, a dla mnie jedynie przyjemna odskocznia od obowiązków. I wiecie co? Ma rację. Naprawdę w tej sprawie ma rację. Ja kocham sztukę i scenę, ale czy umiałbym żyć jako aktor i to jeszcze wędrowny? Czy umiałbym tak żyć na dłuższą metę? Czy ja, wychowany w luksusie i zbytku, umiałbym z tego tak całkowicie zrezygnować? No, może ze zbytku i luksusu tak, ale nie z wygody, jakie one dają. Poza tym, nie gnuśnieję. Ja naprawdę mogę wiele zrobić jako przyszły władca Bawarii i zamierzam to robić. W zasadzie już robię, ale nie będę tu zdradzać szczegółów, bo znowu ktoś powie, że się chwalę.
Elodie zrobiła do niego zadziorną minę, gdyż doskonale wiedziała, że do niej jest ta aluzja, a Ludwik ciągnął dalej:
- Tak czy inaczej, muszę być tym, do czego zostałem stworzony. Ale z bycia aktorem nie zamierzam całkowicie zrezygnować. Gdy tylko będę miał możliwość, zagram na scenie niejeden jeszcze raz. I będę promował artystów. Bawaria stanie się za naszych czasów kolebką kultury i sztuki.
- A król Bawarii będzie mecenasem tej kolebki oraz aktorem - powiedział na to żartobliwym tonem Francois - Nie boisz się, że to ostatnie sprawi, że ludzie cię wezmą na języki?
- Nie, a niby czemu? - odpowiedział na to Ludwik beztrosko - Ja mam do tego takie podejście, jak w tej piosence z czasów studenckich. Pamiętasz ją, Francois?
Następnie zaczął wesoło śpiewać:

Są tacy ludzie, co martwią się zawsze.
Wszędzie znajdują tragedie najłzawsze.
Muszą się smucić, jawnie czy też skrycie,
Choć każdy przyzna, że piękne jest życie.
Gdyby szli wszyscy za moim przykładem,
Mieliby humor, tak jak i ja mam!
Na splin recepta jest, nie kryję wcale.
Całkiem bez „ale”, wszystkim darmo dam!

Gwiżdżę na wszystko, śmieję się w słońce.
Woda jest zimna, usta gorące.
Niebo błękitne, oczy czarne,
Dni posrebrzane, noce parne.
Gwiżdżę na wszystko, śpiewam z humorem.
Maluję serca złotym kolorem,
A sekret tego jest wciąż ten sam,
Że ciebie, miła, tak blisko mam.


Francois zachichotał, ponieważ doskonale znał tę piosenkę i dla zabawy teraz on zaczął śpiewać kolejną zwrotkę:

Słonecznie było, gdy byliśmy razem.
Ja byłem dziadem, ty byłaś obrazem.
Słowa jak grochy, a ty jak ściana
I notabene też pomalowana.
Lecz dni mijają i to się skończyło.
Ty sobie poszłaś, ja zostałem sam
Ale to dziwnie jakoś się złożyło,
Że nie rozpaczam, no i humor mam!


Ludwik rozbawiony i zadowolony, że przyjaciel pamięta ten utwór, spojrzał z radością na Francois, po czym obaj zaśpiewali refren:

Gwiżdżę na wszystko, śmieję się w słońce.
Woda jest zimna, usta gorące.
Niebo błękitne, oczy czarne,
Dni posrebrzane, noce parne.
Gwiżdżę na wszystko, śpiewam z humorem.
Maluję serca złotym kolorem,
A sekret tego jest wciąż ten sam,
Że ciebie, miła, tak blisko mam.


Elodie i Blanche zaczęły wesoło bić brawo swoim ukochanym, rozbawione i to na całego ich występem.
- Widzę, że nie tylko Ludwik minął się z powołaniem - powiedziała Elodie.
- Zgadzam się. Mój mąż nie jest wcale gorszy jako artysta - dodała Blanche.
- Uznaję to za komplement - odparł na to Francois.
Ludwik nic nie powiedział. Przysłuchiwał się jedynie śmiechowi Elodie, tak uroczemu i słodkiemu, jak dźwięk tysiąca uroczych malutkich dzwoneczków, które przyjemnie pieszczą ucho słuchającego i sprawiają, że nawet jeżeli jest w niezbyt dobrym nastroju, to musi pod ich wpływem się uśmiechnąć, do czego ma jeszcze większą ochotę, kiedy jest w dobrym humorze, czyli w takim, w jakim Ludwik był w tamtej chwili.

***

Kolejny dzień przyniósł zupełnie inne atrakcje dla Ludwika i Elodie. Oboje z ciekawości obejrzeli bibliotekę cesarzowej Eugenii, ponieważ podczas rozmów na temat najnowszych książek ulubionych pisarzy nie byli pewni, czy aby wszystkie je posiada władczyni Francji. Ponieważ przebywali cały czas na terenie pałacu, to przyzwoitka nie była im potrzebna i mogli pozostać całkowicie sami. Wykorzystali tę możliwość, aby dokładnie i bez pośpiechu przejrzeć zbiory cesarzowej. Ludwik był nimi naprawdę zachwycony. Zobaczył w niej wiele znakomitych dzieł, jakie i on posiadał w swojej bibliotece, oczywiście przetłumaczone na język niemiecki, co wszakże w jego przypadku nie było konieczne, bo doskonale znał francuski i to nie tylko w mowie, ale i w piśmie, jednak Ludwikowi to nie przeszkadzało, ponieważ był zdania, że najprzyjemniej się wszakże czyta książki w swojej ojczystej mowie.
W bibliotece jednak znalazło się również kilka tytułów jeszcze księciu wcale nie znanych. Jedno z nich szczególnie przykuło uwagę Ludwika, a była to krótka powiastka Prospera Merimee „Carmen”. Opowieść o losach pewnej Cyganki o tak podłym charakterze, że doprowadza zakochanych w niej mężczyznach do zguby. Najpierw wiąże się z pewnym bandytą, potem podczas kłótni w fabryce cygar, w której pracuje, rani nożem koleżankę, za co zostaje aresztowana, ale uwodzi ona młodego sierżanta Don Josego, który puszcza ją wolno, za który to czyn sam trafia do aresztu. Carmen jednak, bo tak nazywa się nasza okrutna Cyganka, pomaga mu uciec i zabiera go do bandyckiej kryjówki, a tam Jose odkrywając, że Carmen ma męża, zabija go w pojedynku i sam zostaje mężem ukochanej. Ta jednak szybko się nim nudzi i zaczyna wzdychać za bożyszczem tłumów, młodym i przystojnym torreadorem Escamilio. Gdy Jose to odkrywa, zrozpaczony próbuje zachować przy sobie ukochaną, a kiedy mu się to nie udaje, przebija ją nożem, na zawsze w ten sposób pieczętując swój los.
Tak oto w skrócie przedstawiała się fabuła owej powiastki, którą Ludwik oraz Elodie we dwoje postanowili bliżej poznać. Słyszeli o niej już wcześniej, ale nigdy wcześniej nie mieli okazji, aby to zrobić, a teraz trafiła im się szansa i nie chcieli jej zmarnować. Dlatego zasiedli przy stoliku i zaczęli z uwagą czytać powieść. Nie obejrzeli się nawet, kiedy już przeczytali oboje całą książkę w około trzy godziny. Siedząc obok siebie i trzymając wspólnie powieść i razem czytając całą jej treść, tak doskonale się bawili, że nawet nie zauważyli, jak doskonale im minął czas i jak wspaniale się przy tym czuli.
Na dworze cesarskim dość szybko informacja o tym rozeszła się między nie tylko dworzanami, ale i dyplomatami, a nawet dotarła do samego Napoleona III, który nie omieszkał o wszystkim opowiedzieć swojej żonie, która z kolei nie kryła swego zadowolenia z powodu tego, co wielu innych uważało za co najmniej dość dziwaczny pomysł. Dworzanie żartowali, że książę Ludwik i księżniczka Elodie w kilka godzin, które mieli jedynie dla siebie, czytali książkę. Chociaż panował tutaj wielki szacunek do literatury, to jednak mole książkowe budziły w tym miejscu, co najmniej politowanie. Ludwik i Elodie jednak, idąc przykładem piosenki, którą to wczoraj śpiewał sobie książę bawarski i jego przyjaciel, gwizdali na to wszystko, choć głośno tego nie powiedzieli, poprzestając jedynie na ignorowaniu wszelkich w tej sprawie złośliwości, jakie na ten temat padały. Oni byli zadowoleni z tak dla siebie mile spędzonego czasu i nie zamierzali tego się wstydzić.
Innego dnia zostali zaś zaproszeni do domu Aleksandra Dumasa ojca, który to miał do nich naprawdę bardzo ciekawą wiadomość. Zaintrygowani bardzo z tego powodu Ludwik, Elodie, Francois i Blanche udali się do pisarza, w głowach sobie już układając różne ciekawe teorie na temat tego, z czym zostali wezwani. Jednak nawet najbardziej śmiałe pomysły w tej sprawie okazywały się całkowicie blade w porównaniu z tym, jaki był prawdziwy powód.
- Witajcie, moi kochani! - zawołał radośnie Aleksander Dumas ojciec, mocno ściskając Ludwika i Francoisa, a potem serdecznie całując w rękę Elodie i Blanche - Bardzo miło mi was widzieć. Cieszy mnie, że przyjęliście moje zaproszenie.
- Jak moglibyśmy nie przyjąć tak miłego zaproszenia? - zapytała Elodie.
- Jednak ciekawi mnie, co jest tego przyczyną - dodał Ludwik.
Dumas ojciec uśmiechnął się do nich ponownie, po czym poprowadził ich do salonu, gdzie czekał już, siedzący przy stoliku jego potomek, poznany już też przez naszych bohaterów Aleksander Dumas syn, znany tu od kilku lat pisarz romansów salonowych.
- Pamiętacie mojego syna, Aleksandra? - zapytał Dumas ojciec i zachichotał - Racja, jak moglibyście go nie pamiętać. Utalentowany chłopak i moja prawdziwa duma. Mój potomek, mój imiennik i zarazem mój dziedzic pod względem talentu. Z takiego syna każdy ojciec byłby dumny.
- Ojcze, nie przesadzaj - zaśmiał się lekko zmieszany tymi komplementami Aleksander Dumas syn.
- Widzicie, jaki skromny? To naprawdę wspaniały młody człowiek. I to lepszy nawet niż ja, bo skromny, czego o mnie powiedzieć się nie da - zażartował sobie Aleksander Dumas ojciec - A najlepszym dowodem jego wielkości jest to, że jego powieść została niedawno przerobiona na operę.
- O, to rzeczywiście wielki sukces - zgodził się Ludwik.
- I to nie byle jaką operę, ale włoską - dodał Dumas ojciec.
- Włoskie opery zawsze były najlepsze - powiedział Francois - Nie chcę tutaj bynajmniej odbierać splendoru operom naszym, jednak uważam, że włoskiej opery nic nie przebije.
- Zgadzam się, widziałam kilka włoskich oper. Są cudowne - dodała Blanche.
- Potwierdzam. One są po prostu cudowne i tworzone z taką pasją - rzekł na to Ludwik, nie kryjąc swojego zachwytu tą dziedziną sztuki - Zresztą wydaje mi się, że kto jak kto, ale Włosi wszystko robią z pasją.
- Nie inaczej i w tym wypadku też tak jest - powiedział Dumas ojciec - Ale ja chyba zaczynam mówić od końca, a nie od początku, jak należy. Chociaż mój syn czasami zaczyna tak swoje romanse salonowe. Najpierw znamy koniec, a dopiero potem stopniowo poznajemy wszystko, jak doszło do tego końca. Nie myślcie, że to jest zarzut. To bardzo dobry styl, choć ja wolę pisać inaczej.
- Każdy ma swój własny styl pisarski - zauważył Dumas syn.
Ojciec przyklasnął mu zadowolony i zawołał:
- Święte słowa, mój synu. Święte słowa! Ja tam wolę romanse przygodowe w swoich powieściach opisywać, ale zobacz, moje powieści jak dotąd nikt na operę nie przerobił. A tu proszę, twoja powieść ma zaledwie kilka lat i zobacz, już się na jej podstawie doczekałeś opery.
Następnie pisarz spojrzał uważnie na swoich gości i powiedział:
- Powiedzcie mi, proszę. Czy znacie powieść „Dama kameliowa”?
Cała czwórka doskonale ją znała. Od kilku lat ta opowieść o wielkiej miłości młodego arystokraty i uroczej kurtyzany o wielkich sercu i umierającej na gruźlicę, częściowo oparta na romansie samego Aleksandra Dumasa syna i kobiety bardzo podobnej do tej ukazanej na kartach powieści, która właśnie na gruźlicę zmarła, była opowieścią znaną powszechnie w całej Francji i kilku zagranicznych krajach. Dotarła ona także do Bawarii i Ludwik miał możliwość ją przeczytać. Widział też, kiedy Elodie przybyła do Wiednia, jak i ona czytała właśnie tę książkę. Powieść ta była naprawdę piękna pod wieloma względami, a do tego Ludwik częściowo się z bohaterem tej historii utożsamiał. Przecież jego ukochana Joanna zmarła właśnie na gruźlicę w kwiecie wieku i on sam mocno to przeżył. Oczywiście Joasia nigdy nie była kurtyzaną, ale damą z wyższych sfer i wykształconą, ale dla zakochanego człowieka nawet najmniejsze podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, wyczytane przez niego w książce, ma ogromne znaczenie i stanowi powód do smutku albo też radości, w zależności od tego, do czego on znajduje to podobieństwo.
- A więc, skoro ją znacie, to wiecie, że to naprawdę doskonałe dzieło - mówił dalej Aleksander Dumas ojciec - Nic więc w tym chyba dziwnego, że zostało ono docenione przez włoskiego kompozytora i wyprodukował on na jej podstawie tak wspaniałą operę, że nie płakać na niej jest chyba dowodem braku wrażliwości. Ta opera nazywa się „Traviata”, a jej kompozytorem jest, wiecie kto? Nie kto inny, tylko sam Giuseppe Verdi.
- Sam wielki Verdi? - zapytał zaintrygowany Ludwik, któremu to nazwisko nie było obce.
- Nie inaczej, on sam - odpowiedział Dumas ojciec - Sam wielki Verdi. I jak się tego zapewne domyślacie, stworzył po prostu wybitne dzieło. No, może nie tak wybitne, jak dzieło mojego syna, ale zawsze. No i wyobraźcie sobie, że pan Verdi przybył niedawno do Paryża i ma wystawiać jutro tę operę i zaprosił mnie i mego syna na premierę jako gości honorowych.
- A my z ojcem pomyśleliśmy, że szkoda by było iść tam samemu - dołączył do rozmowy Dumas syn - I dlatego pomyśleliśmy o was, abyście poszli z nami.
- No właśnie, moi kochani - przytaknął temu Dumas ojciec - W końcu, chyba możemy się nazwać nawzajem przyjaciółmi. A nie wyobrażam sobie, abym miał w jutrzejszym dniu świętować wielki sukces mojego syna bez moich przyjaciół.
- Których i ja mam nadzieję zaliczać do grona swoich przyjaciół - dodał na to Dumas syn.
Zaproszenie to było na tyle urocze, że trudno było mu odmówić. Z tego zatem powodu ani Ludwik, ani reszta kompanii nie byli w stanie dać inną odpowiedź niż tylko pozytywną.

***

Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią pana Dumasa, odbyła się premiera opery „Traviata”. Ludwik, Elodie, Francois i Blanche nie byliby w stanie odmówić sobie takiej wspaniałej atrakcji, tym bardziej, że zostali oni zaproszeni na nią przez swojego przyjaciela i idola literackiego zarazem, czyli Dumasa ojca. Tego rodzaju zaproszenie stanowiło prawdziwy zaszczyt dla całej czwórki, jak i też przyjemność najwyższego poziomu, dlatego z przyjemnością przybyli oni do opery, gdzie zaraz odnaleźli oni obu Dumasów: ojca i syna. Ci powitali ich serdecznie, uradowani z powodu ich obecności.
- Strasznie się cieszę, że tutaj przybyliście, moi kochani - powiedział do nich głosem pełnym serdeczności Dumas ojciec.
- Bardzo nam miło, że przyjęliście nasze zaproszenie - dodał Dumas syn, w którego głosie także można było wyczuć wiele serdeczności.
- No cóż... Tak uroczemu zaproszeniu nie wyobrażam sobie, abyśmy umieli odmówić - odpowiedział na to Ludwik.
- Urocze zaproszenia to przecież mają do siebie, że odmówić im nie sposób - dodał wesoło Francois.
- Zwłaszcza, jeśli prosi o to przyjaciel - rzekła serdecznie Elodie.
Obaj panowie Dumas z radością im jeszcze raz podziękowali za przybycie, po czym poprowadzili ich do swojej loży, w której wygodnie się usadowili.
- Przy okazji, po jakiemu będzie ta opera? - zapytała Blanche.
- Po włosku, oczywiście - odpowiedział jej Dumas syn.
- Czyli w języku wielkiej sztuki - dodał Dumas ojciec.
Blanche i Francois całkiem dobrze znali ten język, choć nie perfekcyjnie. Za to Ludwik i Elodie potrafili się nim doskonale posługiwać i ich wiedza o nim była na tyle duża, że umieli bez problemu zrozumieć, o czym śpiewają tenorzy. Gdyby jednak nie znali tego języka, to i tak bez trudu zrozumieliby treść opery z powodu znajomości pierwowzoru, jak i z powodu swojej wrażliwości, która sprawiała, że uważali oni muzykę, a już zwłaszcza muzykę klasyczną za język uniwersalny i tak bardzo łatwo zrozumiały dla każdego, kto potrafi ją pokochać, a oni potrafili. Oni ją kochali od swoich najmłodszych lat i dlatego zrozumienie jej języka nie byłoby dla nich niczym trudnym, nawet gdyby włoski był im obcy. Ale nie był, dlatego też bez żadnego trudu zrozumieli, o czym jest opera i zachwycili się tym, podobnie jak i niezwykle piękną muzyką i przepięknie wyśpiewanymi ariami. Te chwytały ich za serce i sprawiały, że mogli ich słuchać i słuchać i rozkoszować się tym, jak one są cudowne i jak bardzo trafiały do ich wrażliwych serc.
Po zakończeniu przedstawienia, zewsząd posypała się prawdziwa burza braw. Nikt z widzów nie żałował oklasków i zachwytów, bo i powodów ku temu było tak wiele, że gdyby chciano wszystkie wymienić, zajęłoby to dużo czasu, a i tak wszak nie dawało gwarancji, że się wymieniło wszystkie. Widzowie to wiedzieli i dlatego z przyjemnością bili brawo na dowód swego zachwytu operą. Najgłośniej chyba w tamtej chwili jednak oklaski dawali Ludwik i Elodie, wzruszeni i zachwyceni aż do granic możliwości. Elodie miała łzy w oczach, a Ludwik z trudem powstrzymywał się od płaczu. Do obojga z nich tak mocno przemówił spektakl i chcieli dać tego wyraz jak najbardziej wyraźnie, aby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości w tej kwestii, że opera ich zachwyciła, że chwyciła ich za serce i że na pewno jeszcze, przy najbliższej okazji, zobaczą kolejny jej spektakl. Nikt z osób siedzących wraz z nimi w loży nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Po jednym spojrzeniu na ich twarze, Francois i Blanche oraz obaj panowie Dumas byli w stanie stwierdzić, że opera ich zachwyciła i bardzo wzruszyła. Dlatego nawet nie pomyśleli o tym, aby zapytać o ten fakt. Był on dla nich wręcz oczywisty.
- I cóż powie autor pierwowzoru na temat opery? - zapytała Blanche, patrząc na Aleksandra Dumasa syna.
Pisarz uśmiechnął się zadowolony i odpowiedział:
- Lepszej opery na podstawie mojej powieści nie można było stworzyć.
Po tych słowach zaproponował, aby złożyć podziękowania oraz uszanowanie kompozytorowi, żeby mógł on wiedzieć, jak doskonałe dzieło stworzył. Kiedy zaś do niego szli, zauważyli, że z panem Verdim rozmawia właśnie jakiś młodzieniec. Miał on zaledwie szesnaście lat, ciemne włosy, średni wzrost i sympatyczną twarz.
- Bardzo pana przepraszam, mistrzu, że przeszkadzam, ale naprawdę jakoś nie byłem w stanie się powstrzymać od zrobienia tego - mówił młodzieniec głosem tak bardzo podnieconym, że z trudem panował nad wzruszeniem.
- Ależ nic się nie stało, młody człowieku - odpowiedział mu Verdi, na którego twarzy malował się serdeczny i przyjazny uśmiech.
- Pan zapewne się dziwi, czemu do pana przychodzę, ale widzi pan, ja jestem studentem muzyki i w przyszłości chcę być kompozytorem, jak pan.
- Rozumiem. I chciał pan poznać starszego kolegę po fachu.
- Raczej swojego mentora i wzór do naśladowania.
Verdi zachichotał, rozbawiony tymi słowami.
- Wolałbym raczej określenie „kolegę po fachu”. Uważam, że ono tu bardziej pasuje. Nie wiem, czy nadaję się na mentora, a tym bardziej jeszcze na wzór do naśladowania. Ale mimo wszystko, miło mi słyszeć tak przyjemne słowa.
Rozmawiali przez chwilę na temat komponowania oper, dlatego obaj panowie Dumas i ich przyjaciele odczekali cierpliwie, aby nie przeszkadzać. Poza tym, ten młodzieniec wydawał się im naprawdę sympatyczny i pełen pasji. Byli w stanie go zrozumieć, bo sami posiadali pasję do tego, co robią. Umieli też pojąć, że na widok swego idola ów młody człowiek nie był w stanie zapanować nad chęcią rozmowy z nim. Ludwik szczególnie to rozumiał, sam przecież niedawno miał podobnie, gdy miał możliwość poznać osobiście Aleksandra Dumasa ojca.
W końcu jednak rozmowa dobiegła końca. Verdi udzielił kilku rad swojemu młodemu wielbicielowi i potem go pożegnał, przepraszając bardzo, ale widzi, że z nim chcą rozmawiać jeszcze inni ludzie i musi znaleźć dla nich czas. Młodzieniec oczywiście to zrozumiał, ukłonił się uniżenie i opuścił lożę mistrza Verdiego. Po drodze minął obu panów Dumas, witając ich serdecznie i mówiąc:
- Naprawdę, wspaniała opera na podstawie wspaniałej powieści. To jest to, co ja nazywam operą stworzoną z pasji.
- Dziękuję w imieniu swoim i pana Verdiego - powiedział Dumas syn.
- Nie ma za co, to sama prawda - odparł na to młodzieniec - A przy okazji, to sam kiedyś zamierzam taką skomponować. Nawet już mam pierwowzór, z którego stworzę swoje wiekopomne dzieło. To będzie piękna francuska opowieść o miłości pewnego hiszpańskiego żołnierza do zmiennej Cyganki. Zapewne państwo znacie to dzieło, prawda?
- Oczywiście, że znamy - odpowiedział na to Ludwik - To przecież „Carmen”. Zgadzam się z panem. To naprawdę piękna opowieść. Będzie z tego piękna opera.
- Też jestem tego pewna - powiedziała całkowicie szczerze Elodie.
Młodzieniec uśmiechnął się do nich przyjaźnie i podziękował za ich słowa, po czym ruszył wesoło w kierunku wyjścia.
- Chwileczkę, proszę pana! - zawołał Ludwik.
Młody mężczyzna zatrzymał się na schodach i obejrzał się na księcia.
- Tak, proszę pana?
- Może pan powiedzieć mi, jak się pan nazywa? Może pana nazwisko będzie kiedyś znane i zobaczę je na afiszach. Miło mi będzie wtedy powiedzieć sobie, że pana poznałem wcześniej, jeszcze przed zdobyciem przez niego sławy. To jak się pan nazywa?
- Bizet. Georges Bizet.
Po tych słowach, młodzieniec uśmiechnął się przyjaźnie do Ludwika i powoli ruszył w stronę wyjścia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 1:41, 06 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pon 11:07, 27 Mar 2023    Temat postu: Paryska idylla

Podziwiam Sissi, że nauczyła się węgierskiego to bardzo trudny język.
Ciekawe są jej przemyślenia. Bo zmieniając się czy nie tracimy części siebie ?
Osoba o tak twardym i niezależnym charakterze chce być przede wszystkim wolna. A nie ładną laleczką na wystawie, trofeum, którym Franciszek Józef może się pochwalić.
Ciekawe jest ten fragment o Polsce. Bo gdyby nie anarchia szlachecka i brak reform nasz kraj nie padłby ofiarą zaborców. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.
Sissi obserwuje bawiące się beztrosko dzieci z pewną zazdrością, że ona już nie ma i nie będzie miała nigdy dawnej swobody.
Wychodząc za Franciszka zostanie zamknięta w złotej klatce.
Mąż Blance mnie zaskoczył pozytywnie. Wcześniej miałam go za takiego dowcipnisia w stylu Ricardo, teraz odkrywam jego drugą twarz. Że traktują on i Blance panienkę Eloidi jak członka rodziny i dlatego nie chcą by ktoś go skrzywdził.
Ciekawa była rozmowa jego i Ludwika.
Przyjaźnie między kobietą a mężczyzną bez erotycznej fascynacji, moim zdaniem zdarzają się bardzo rzadko.
Sympatyczne spotkanie z tą aktorką Martą koleżanką Ludwika. Aktor przed publicznością w teatrze codziennie przechodzi weryfikację swoich umiejętności.
Jednak żeby, naprawdę zmienić świat na lepsze trzeba zaistnieć na scenie politycznej. Ludwik ma właśnie możliwości, tego dokonać a aktorstwo jest dla niego tylko miłym i przyjemnym hobby, wspomnieniem studenckich beztroskich czasów. I nie powinien się tak przechwalać, bo to bywa irytujące dla słuchaczy.
Na co słusznie zwróciła mu uwagę jego ukochana dziewczyna.
Jestem pod wrażeniem, jaki wysoki poziom prezentują Ludwik i Eloidi jak są zafascynowani światem sztuki.
Obaj panowie o nazwisku Dumas przeszli do historii literatury. Ojciec jako autor trzech muszkieterów i hrabiego Monte Christo a syn wzruszającej romantycznej Damy Kameliowej.
Żaden styl nie jest lepszy ani gorszy, każdy jest inny. Choć syn w pewien sposób przebił ojca, bo na podstawie Damy kameliowej powstała znana opera.
A tu kolejny smaczek historyczny, że poznajemy przyszłego twórcę kolejnej słynnej opery Carmen.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Pon 13:09, 27 Mar 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:11, 03 Kwi 2023    Temat postu:

Rozdział XXII

Do gwiazd i z powrotem

Maksymilian podszedł do stolika, ostrożnie kładąc na nim dwa spore kufle piwa, z których to jeden postawił sobie, zaś drugi naprzeciw siedemnastoletniego młodzieńca, uśmiechającego się wesoło w kierunku dwójki dzieci siedzącej także przy stoliku i popijających właśnie lemoniadę przez słomkę. Jednym z tych dzieci był chłopiec w wieku tak około dwunastu lat, blondyn z nieco dłuższymi włosami, lekko pulchny i bardzo podobny do swego ojca. Drugim z dzieci była dziewczynka około pięcioletnia, posiadaczka ślicznej buzi, kształtnego noska oraz kasztanowych włosów. W oczach młodzieńca, do którego się uroczo uśmiechała, była najbardziej uroczą i słodką dziewczynką, jaką kiedykolwiek widział w swoim życiu.
- Smakuje wam lemoniada? - zapytał młodzieniec.
- Bardzo - odpowiedziała mu dziewczynka, uśmiechając się do niego.
- A tobie piwo? - zapytał młodzieńca jej starszy brat.
- Owszem, bardzo dobre, choć nie wiem, czy tak dobrze jak w Bawarii - rzekł na to zapytany, pociągając sobie z kufla porządnego łyka.
Kiedy odstawił naczynie na stół, chłopiec i dziewczynka zaczęli chichotać.
- No co? - zdziwił się ich zachowaniem młodzieniec.
- Ale masz fajne wąsy - odpowiedział mu chłopiec.
Maksymilian pokazał młodzieńcowi palcem na miejsce pod nosem, a ten od razu zrozumiał, o co chodzi. Widocznie piana z angielskiego piwa po części mu została nad ustami i to tak rozbawiło dzieciaki. Zachichotał więc i szybko przetarł sobie dolną część twarzy dłonią. Dziewczynka i chłopiec jednak, rozochoceni tym wszystkim, zaraz sięgnęli palcami do kufla z piwem ojca, po czym nabrali na nie pianę i posmarowali sobie nią miejsce nad górną wargą. W ten sposób i oni zyskali wąsy, co bardzo ich rozbawiło. Ojciec dzieci, widząc to, zachichotał i powiedział do młodzieńca:
- Mam najbardziej urocze dzieci na świecie. Nie sądzisz, Ludwiku?
Ludwik Wittelsbach, następca tronu Bawarii, bo to on był tym młodzieńcem, pokiwał głową na znak potwierdzenia i poczuł w sercu lekkie ukłucie zazdrości. Te dzieci były mu niesamowicie bliskie. Swe kochane kuzynostwo kochał jak własne rodzeństwo. Zwłaszcza mała Sissi była mu bliska, choć oczywiście jej starsi brat i siostra, czyli Ludwik Wilhelm zwany Wilhelmem lub Willym, jak i Helena zwana Nene również byli mu bliscy. Jednak nie tak bardzo jak mała Sissi, teraz co chwila zerkająca na niego i robiąca w jego kierunku zabawne miny, aby go rozbawić. Ona była po prostu cudowna. Jak można było jej nie kochać? Zazdrościł wujkowi, że ma takie urocze dzieci na co dzień i żałował, iż sam jest jedynakiem. Tak bardzo mu się marzyło rodzeństwo, a zwłaszcza młodsza siostrzyczka. Zawsze, odkąd tak sięgał pamięcią, marzył o tym, aby ją mieć. Aby mógł ją przytulać, rozbawiać, a także być dla niej autorytetem, wsparciem w trudnych chwilach i wszystkim tym, czym każdy kochający starszy brat jest dla swojej siostry. Niestety, to okazało się być niemożliwe, gdyż matka Ludwika w wyniku powikłań po narodzinach swego jedynego dziecka, nie była w stanie mieć więcej dzieci. Zapewne z tego powodu Ludwik tak bardzo uwielbiał rodzinę wujka Maksa i cioci Ludwiki, a ich dzieci pokochał jak swoje własne rodzeństwo, choć szczególną sympatią zdecydowanie darzył uroczą małą Sissi, a właściwie Elżbietę Amelię Eugenię von Wittelsbach, która przez swoich najbliższych nazywana była Sissi. Ona była szczególnie bliska Ludwikowi i to z nią najwięcej czasu spędzał i chwilami czuł się tak, że gdyby to było tylko możliwe, wtedy zabierałby ją ze sobą wszędzie.
Dziewczynka oczywiście, odwzajemniała uczucia kuzyna. Był on jej zawsze jak starszy brat, nawet bliższy niż rodzony brat. Oczywiście Wilhelma też bardzo kochała, tak samo jak Nene, ale mimo wszystko Ludwik był jej z jakiegoś powodu znacznie bliższy. Może wpływał na to fakt, że był starszy i mądrzejszy, że bardzo jej imponował swoją wiedzę i zdolnościami, a prócz tego też umiał rozbawić ją jak nikt inny na świecie, pomijając tatę? Nie wiedziała i nie analizowała tego w swojej uroczej główce. Dla niej ważne było, że Ludwik i ona bardzo mocno się kochają jak na brata i siostrę przystało i od zawsze byli sobie bliscy. I dlatego ucieszyło ją to, że tata zgodził się, aby na wycieczkę do Anglii zabrać nie tylko ją i Wilhelma, ale też i Ludwika. Żałowała jedynie, że nie mogła z nimi jechać Nene, ale jakiś zły traf sprawił, że zachorowała niedługo przed wyjazdem i nie mogła wyruszyć wraz z nimi do Anglii. Sissi wiedziała, że Nene będzie tego bardzo żałować, ponieważ też lubi poznawać nowe miejsca i nowe kraje. Dziewczynka jednak obiecała jej, że opowie jej wszystko ze szczegółami, co zobaczyli i jakie miejsca zwiedzili.
Ludwik chętnie skorzystał z okazji, aby poznać Londyn, o którym wcześniej tylko słyszał. Angielski znał doskonale, bo obok francuskiego i włoskiego był to język, którego uczono go od najmłodszych lat. Jego matka uważała, że dzieci są najbardziej bystrymi osobami na świecie i najlepiej uczyć je języków obcych jak najszybciej tylko się da, bo tylko wtedy zdołają one się go odpowiednio nauczyć. Bardzo tutaj pomógł fakt, że Ludwik posiadał prawdziwy talent do języków, tak jak i Sissi, która mimo pięciu lat mówiła już bardzo płynnie po angielsku, a potem rodzice planowali nauczyć ją francuskiego, do czego dziewczynka też się paliła, a w czym utrwalał ją także sam Ludwik.
- Może dzieciom też postawię szklaneczkę piwa? - zapytał żartobliwie Maks.
Ludwik oderwał się od swoich myśli i spojrzał ironicznie na wuja.
- Proszę cię, wujku. Piwo dzieciom? Ciocia Ludwika by cię zabiła, jakby się o tym dowiedziała.
- Och, mój chłopcze - żachnął się lekko Maksymilian - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jak się nie dowie, to nie zabije.
- Nie, wujku. Lepiej tego nie rób. Igrasz z ogniem, zobaczysz.
Maksymilian parsknął śmiechem i napił się nieco piwa ze swego kufla, a gdy to zrobił, powiedział wesoło:
- Och, Ludwiku. Musisz wszystko brać tak na poważnie? Przecież wiesz, że ja tylko żartowałem.
- Mam nadzieję, że to był tylko żart - odparł ironicznie Ludwik.
Wszyscy ponownie zajęli się swymi napitkami, rozmawiając na tematy lekkie i przyjemne dla nich wszystkich. Podczas niej Wilhelm i Sissi dalej żartowali sobie lub na zmianę robili dowcipne miny w kierunku Ludwika, który śmiał się wesoło z ich powodu. Po pewnym czasie usłyszeli, jak muzycy obecni w gospodzie, zaczęli nagle grać pewien bardzo skoczny utwór. Ludwik spojrzał radośnie na Sissi i jej brata, po czym zapytał:
- Sissi, poznajesz ten utwór?
- Tak, to „Wot Cher” - odpowiedziała dziewczynka.
- Znana też jako „Old Kent Road” - dodał Wilhelm.
Przebywając kilkanaście dni w Londynie i jego okolicach, dzieci zdążyły już poznać dobrze tę piosenkę, głównie dzięki Ludwikowi, który uwielbiał poznawać folklor miejsc odwiedzanych przez siebie, a pasję tę częściowo przekazał swojemu kuzynostwu.
Sissi nagle zerwała się wesoło z miejsca i zawołała do Ludwika:
- Zatańczymy?!
- To będzie dla mnie zaszczyt, panienko - odpowiedział na to jej kuzyn.
Następnie oboje wskoczyli do miejsca tuż przy orkiestrze, po czym zaczęli we dwoje śpiewać i tańczyć wesoło piosenkę, której melodię wygrywali muzycy. Ich taniec w dużej mierze był mocno improwizowany, ale za to niesamowicie uroczy i do tego bardzo przyjemny. Ich występ sprawił wszystkim gościom radość, a już szczególnie Maksymilianowi i Wilhelmowi, którzy najgłośniej ze wszystkich ludzi tam zebranych klaskali, kiedy występ dobiegł końca.

***

- I tak właśnie wyglądał mój pierwszy występ publiczny od czasu, kiedy już wróciłem z włóczęgi po Bawarii - zakończył swą opowieść Ludwik, uśmiechając się życzliwie do swojej rozmówczyni.
Wpatrująca się w niego z uwagą Elodie odwzajemniła mu uśmiech, po czym delikatnie pokręciła głową i zachichotała.
- Niesamowite. Naprawdę niesamowite - powiedziała rozbawiona - I chcesz mi powiedzieć, że to sprawiło, że zachowałeś w sercu miłość do występów?
- Wiem, to brzmi naprawdę zabawnie i dziwacznie, ale to prawda - odparł na to Ludwik - Ojciec liczył na to, że znudziły mi się występy na scenie i już się, jak to ujął, uspokoiłem. Powiedział do mnie: „Cudnie, wyszalałeś się w towarzystwie komediantów, to teraz czas zabrać się za poważne sprawy i przy nich pozostać”.
- A oczywiście synuś przekora zrobił tatusiowi na złość, tak? - zapytała nie bez zadziornego tonu w głosie Elodie.
- Nie ująłbym tego w taki sposób - zachichotał Ludwik, rozbawiony tym, w jaki zabawny sposób jego ukochana to ujęła.
- Doprawdy? A jakbyś to ujął?
- Ojciec oczekiwał, że dam już sobie raz na zawsze spokój z teatrem oraz z występami jako takimi. Ja zaś, załamany tym, że musiałem wrócić do domu i raz na zawsze zrezygnować z marzeń o zostaniu artystą, byłem gotów zaakceptować ten fakt. Ale potem wujek Maks zabrał mnie do Londynu na wycieczkę rodziną, co miało mi poprawić humor po ostatecznej rezygnacji z marzeń i wtedy właśnie tak się dobrze bawiłem z moją małą kuzyneczką. I proszę, mogłem znowu wystąpić, co prawda w gospodzie przy mieście, ale co z tego? Ważne, że to był występ i ten występ był dla mnie możliwy.
Elodie spojrzała uważnie na Ludwika. Widziała w jego oczach prawdziwą i w żaden sposób nieudawaną pasję. Dało jej to do zrozumienia, że ukochany mówi to wszystko całkowicie na poważnie. On naprawdę musiał kochać występy na scenie, czego miała dowody w postaci jego niedawnego występu z Martą, a wcześniej w Austrii, kiedy to tak doskonale skarykaturował Zottornika, jednak dowody te w tej chwili nabrały jeszcze większej mocy. Teraz dopiero Elodie zrozumiała, jak wielką miłością Ludwik darzył występy. To nie była zwykła miłość, a coś znacznie od niej silniejszego. Było to coś więcej niż zainteresowanie. To była prawdziwa pasja. To musiała być ona, bo jak inaczej wyjaśnić to, że Ludwik bez trudu, pomimo tego, iż na polecenie ojca porzucił swoje występy, znowu przy pierwszej okazji wziął w nich udział i odnalazł w tym prawdziwą, niekłamaną radość.
- I co zrobiłeś potem? - zapytała po chwili.
Ludwik uśmiechnął się do księżniczki w taki sposób, jakby odpowiedzieć na to pytanie było aż nadto oczywiste, po czym odparł:
- Postanowiłem, że z występów całkowicie nie zrezygnuję. Wtedy też miałem już zaplanowane studia w Paryżu. Wiedziałem jednak bardzo dobrze, iż zrobię, co tylko się da, aby móc, przynajmniej od czasu do czasu znowu wystąpić.
- I zgaduję, że to zrobiłeś.
- Bardzo dobrze zgadujesz. Bo tak właśnie było. Podczas studiów znalazłem dość czasu na naukę i na zabawę. A mówiąc o zabawie, mówię przede wszystkim o występach na scenie. Występowałem w studenckim amatorskim teatrze i możesz mi wierzyć, Elodie, to było po prostu cudowne. Odnalazłem wreszcie harmonię w moim życiu pomiędzy obowiązkami, a przyjemnościami. Dojrzałem wtedy do tej możliwości. Wcześniej, jak to typowy młodzieniec, patrzyłem na wszystko dosyć prosto. Albo tak, albo siak. Albo obowiązki, albo przyjemności. No, może nie tak znowu skrajnie to wyglądało, ale wiesz dobrze, jak to jest wtedy, kiedy masz tak szesnaście lub siedemnaście lat. Wydaje ci się, że masz już dość wiedzy, aby już o wszystkim wszystko wiedzieć i nie musisz niczego już się uczyć, nie potrzebujesz mądrych rad itd. No, może nie było ze mną aż tak źle, ale mimo wszystko czuję z perspektywy czasu, jak naiwnie wtedy patrzyłem na życie. Sądziłem, że miłość do sztuki jest u mnie tak wielka, iż powinienem porzucić tron i zostać aktorem. Potem jednak, podczas studiów zrozumiałem, jak bardzo potrzebny jestem jako książę i następca tronu Bawarii i jak wiele dobrego mogę dokonać i powinienem dokonać. Ale oczywiście moja miłość do aktorstwa wcale nie minęła, a jedynie po prostu się rozwinęła. Stała się dojrzalsza. Zacząłem lepiej rozumieć, jaką rolę ona odgrywa w moim życiu. Ta miłość znalazła swoje właściwe miejsce w moim życiu. I dalej to miejsce ma ona w moim sercu.
Elodie uśmiechnęła się serdecznie do Ludwika, po czym podeszła do niego i czule powiedziała:
- Podjąłeś bardzo dobrą decyzję. Na tronie bardziej przydasz się światu, no i oczywiście Bawarii. Ale słusznie robisz, że nie chcesz całkowicie rezygnować ze sztuki. Moim zdaniem, jesteś po prostu wspaniały jako aktor. Na scenie jesteś jak u siebie. Byłam zachwycona widząc cię w Wiedniu, gdy udawałeś Zottornika i nieco później, gdy grałeś Mefistofelesa. No, a teraz w Paryżu, kiedy wraz z Martą dałeś wspaniały występ. Jestem naprawdę pod wrażeniem. Ale masz rację, życie artysty nie jest dla ciebie. Ty jesteś księciem, a ja księżniczką, więc choć oboje kochamy sztukę, to obawiam się, że nie umielibyśmy żyć jako wędrowni komedianci i to zarówno ty, jak i ja. Poza tym, nie sądzisz, że posiadając władzę, możesz bardziej realizować liberalne reformy, o których nie tak dawno mi mówiłeś, a z którymi ja się zresztą całkowicie zgadzam?
- Owszem, tak właśnie sądzę i dlatego właśnie ostatecznie wybrałem to życie, które dla mnie wybrał los, sprawiając, że urodziłem się jako książę i następca tronu Bawarii - odpowiedział jej Ludwik.
- No właśnie, polityka jest twoim głównym zadaniem i celem do realizowania w życiu, a sztuka i występy na scenie to jedynie przyjemność, która daje ci wiele radości i która sprawia, że jesteś szczęśliwszy. I tak powinno pozostać. Bardzo mi się zatem podoba twoja decyzja.
- Cieszy mnie, że pochwalasz moje decyzje, Elodie. Mogę jeszcze dodać coś jeszcze, co mam nadzieję także ci się spodoba.
- A co takiego?
- Gdy już zostanę królem, zamierzam wspierać finansowo zdolnych artystów. Ale wiesz, tych naprawdę zdolnych i posiadających prawdziwy talent. Natomiast ci, którzy posiadają prawdziwy talent, ale nie mają dość pieniędzy, aby móc go w sobie rozwinąć, będą dostawać fundusz ze skarbu państwa. Gdy studiowałem, to byłem w wielu miejscach i widziałem w nich wielu ludzi, którzy mają talent, ale z powodu biedy nie mają szans na to, aby go rozwijać i żyć dzięki niemu. Bardzo mi było ich żal i wsparłem ich wtedy tak, jak tylko potrafiłem. Ale to była jedynie taka kropla w morzu. Młodzi zdolni powinni się rozwijać, bo tylko dzięki nim ten świat może się zmienić na lepsze i rozwinąć, iść do przodu zamiast stać w miejscu albo się cofać. Jako król będę ich wspierał.
- Wszystkim nie zdołasz pomóc, Ludwiku.
- Wiem, ale zamierzam pomóc tylu ludziom, ilu tylko zdołam.
- To bardzo szlachetna idea i jestem pewna, że ją zrealizujesz. Ale na razie już dosyć rozmów o obowiązkach i sprawach poważnych. Czas teraz na zabawę.
Ludwik spojrzał na księżniczkę zdumiony i zapytał:
- Jaką zabawę?
- Już nie pamiętasz? - zdziwiła się Elodie - Przecież George Sand zaprosiła nas dzisiaj do siebie. Będzie u niej cała paryska bohema artystyczna.
Ludwik od razu przypomniał sobie o tym wydarzeniu. Nie zareagował jednak na to radością, ponieważ zaproszenie na tego rodzaju zabawę nie sprawiało mu ani trochę przyjemności.
- Już pamiętam. Ale wiesz, niezbyt do mnie przemawiają takie zabawy, jakie ona nam proponuje.
- Wiem, mówiłeś mi o tym - odpowiedziała Elodie - Ja sama nie jestem jakąś wielbicielką spirytyzmu, ale skoro przyjaciółka nas zaprasza, nie wypada jej chyba odmówić. Poza tym, raz nie zawsze.
- Nawet nie wiem, czy choćby raz powinienem to robić. Jakoś nie uważam, aby wywoływanie duchów zmarłych było czymś zabawnym. Poza tym, nie wierzę w to, że ducha można na ten świat przywołać.
- Nie wierzysz w istnienie duszy, Ludwiku?
- Wierzę, chociaż uczciwie muszę powiedzieć, że dość książek przeczytałem, aby wiedzieć, że dusza to nauka z czasów starożytnych, którą Kościół na swoje potrzeby adoptował i przerobił. Czytałaś kiedyś Biblię? Tam nie ma nawet przez chwilę wzmianki o duszy. Istnienia duszy dowodził Platon na długo przed tym, zanim powstała Biblia.
Elodie spojrzała zainteresowana tymi słowami na ukochanego i odparła:
- A tego nie wiedziałam. Nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, aby czytać od tak sobie Biblię. Nigdy zresztą nie byłam specjalnie religijna.
- I bardzo słusznie, bo i ja nie jestem. Ale Biblię przeczytałem tak po prostu, jak każdą inną wartą przeczytania książkę. Bo to jest książka warta przeczytania, ale nie należy jej nigdy traktować dosłownie. Bo jeżeli zacznie się traktować to, co jest napisane w Biblii dosłownie, jako przekaz historyczny, jako spis prawdziwych wydarzeń napisanych przez proroków natchnionych przez Boga, to obawiam się, że łatwo popadną w fanatyzm. A tego należy się najbardziej strzec. Fanatyzmu, ale i moim zdaniem równie groźne są kuglarskie sztuczki wykorzystywane przez tego czy innego cwaniaczka do wmówienia ludziom, że to cuda. Dlatego właśnie jestem przeciwnikiem tego rodzaju zabaw. Swego czasu, łotry skończone używały takich sztuczek do swoich celów, aby ludziom wmawiać gniew Boga i dostosować ich do swojej woli i sprawić, aby chcieli ich słuchać i wierzyli we wszystko, co im się w chwili stosowania tych sztuczek mówi.
- Tak, ale wtedy sztuczki takie stosowali podstępni kapłani, wmawiający za ich pomocą ciemnemu ludowi, jaka jest rzekomo wola bogów.
- A teraz niby tego nie robią? Elodie, przecież te zabawy i sztuczki jasno nam pokazują, że mimo upływu wieków pewne rzeczy wciąż pozostają takie same. Bo jaka jest różnica, kiedy pogański kapłan wywołuje ducha zmarłego lub kiedy robi to samo katolicki ksiądz? Jaka jest różnica w modleniu się do pogańskiego bożka z kamienia, a w modleniu się do figurki Matki Boskiej? Dla mnie żadna. I to fetysz i to fetysz. A w Biblii jasno stoi, że nie będzie się tworzyć fetyszy i do nich modlić. Bóg sam jasno tego zabronił wiernym, a Kościół zlekceważył ten nakaz, aby się na sprzedaży tego rodzaju rzeczy dorobić. A ciemny lud to kupuje i nabija im w ten sposób kabzę.
- Ciemny lud tak. Ale oświeceni ludzie nie dają się na to nabrać.
- Elodie, a niby w czym my jesteśmy lepsi od tego ciemnego ludu? Może nie wierzymy w bożków z kamienia, ale za to wierzymy, że jedna baba z drugą babą na spółkę na moich oczach może nagle, tak na zawołanie wywołać ducha. Czy tego rodzaju wiara nie dowodzi, że tak naprawdę my, czyli tzw. elita intelektualna nie różnimy się tak wiele od ciemnych ludzi ze wsi, dla których deszcz lub też susza są nadal przejawem boskiej woli?
Elodie pomyślała nad słowami Ludwika. Trudno jej było odmówić słuszności argumentów ukochanego. Nigdy co prawda nie myślała o tym w ten sposób, ale on miał rację. Spirytyzm i wiara w to, że ducha można tak na zawołanie przywołać sobie z zaświatów, pokazywała ciemnotę elit, która nie była wcale lepsza pod tym względem od prostego ludu. Ale przecież Elodie nigdy nie wierzyła w takie rzeczy i nigdy nie pałała do tego wszystkiego jakąś sympatią. Jednak w odróżnieniu od Ludwika, to po prostu lekceważyła sobie tego rodzaju sprawy i nie traktowała ich nigdy na poważnie, jedynie jako dziwną, ale zawsze zabawę. Ludwik tymczasem sprawiał wrażenie oburzonego tego rodzaju praktykami. Czy słusznie? Tak, miał on wiele racji w tym wszystkim, co mówił, a w zasadzie we wszystkim, ale czy na serio miało sens traktowanie tego na poważnie? Czy mądre było brać to do siebie, jak osobistą zniewagę, co Ludwik wyraźnie robił? Nie lepiej po prostu takie rzeczy lekceważyć i traktować z przymrużeniem oka?
- Ludwiku, naprawdę jestem w stanie cię zrozumieć - powiedziała po chwili namysłu Elodie - Ale George nas zaprasza i obiecałam jej, że przyjdę. Nie chcę w tej sytuacji łamać danego słowa. Rozumiem, że to nie jest coś, co może cię bawić, zasadniczo i mnie to nie bawi, ale proszę, nie róbmy przykrości mojej przyjaciółce. To ostatecznie tylko rozrywka, ostatnio bardzo modna. Nie musisz przecież brać w niej udział. Tam będzie więcej atrakcji dla wszystkich gości.
Ludwik zastanowił się nad słowami ukochanej, po czym uśmiechnął się czule do księżniczki i powiedział:
- No dobrze, niech będzie. Ostatecznie raz, nie zawsze.

***

Po tej rozmowie, Ludwik i Elodie w towarzystwie Francois, Blanche i Lulu udali się do domu George Sand, do którego zostali zaproszeni. Kiedy tam przybyli, większość gości także zaproszonych już tam było. Sama gospodyni zaś, tym razem dla odmiany ubrana w suknię, a nie w swój szokujący wszystkich męski strój, stała na środku salonu i rozmawiała właśnie z jakąś parą, ale kiedy tylko zobaczyła, że oto przybyła Elodie i jej przyjaciele, natychmiast przeprosiła swoich rozmówców i podeszła z uśmiechem do księżniczki.
- Witaj, Elodie. Cieszę się, że przybyłaś. I to wraz z przyjaciółmi. Bałam się już, że nie przyjdziecie.
- Już obiecałam, że przyjdę, dlatego przyszłam - odpowiedziała jej Elodie.
- Trudno było odmówić tak uroczej gospodyni - stwierdził Lulu.
Ludwik zastanowił się, czy jego imiennik mówi uczciwie. Trudno mu było w to uwierzyć, bo przecież George Sand nie była zbyt urodziwa w jego oczach. Dość niska, może najwyżej średniego wzrostu, ciemnowłosa i z niezbyt przyjemną miną na twarzy. Niby próbowała się uśmiechać, ale ten jej uśmiech był dla Ludwika co najmniej dosyć fałszywy. Poza tym, książę bawarski nie zapomniał tego, jak ona okropnie wyglądała podczas premiery sztuki Aleksandra Dumasa ojca. Wówczas miała na sobie męski strój i paliła cygaro. Wyglądała wtedy okropnie i ten widok nie opuszczał pamięci Ludwika. Dlatego teraz, w sukni zdawała się być nieco taka nienaturalna i zdecydowanie nie umiała być urocza. I nie chodziło tu nawet o to, że ma już z pięćdziesiąt lat. Ludwik widział już kobiety w tym wieku, które potrafią mimo tego być piękne, urocze i subtelne. George Sand jednak do nich nie należała. Zatem, czy Lulu był szczery wobec niej? Czy po prostu się jej podlizywał? Tego już Ludwik nie wiedział, choć zdecydowanie on sam nie byłby aż tak rozkoszny wobec tej skandalistki, gdyby był na jego miejscu.
Pani Sand tymczasem zwróciła swoje oczy na przyjaciół Elodie i zaczęła ich wszystkich witać, jednego po drugim. Jako ostatniego zauważyła Ludwika, a gdy to zrobiła, uśmiechnęła się do niego serdecznie i powiedziała:
- Witam pana, drogi książę. Miło mi pana wreszcie poznać osobiście, bo o ile dobrze pamiętam, nie mieliśmy jeszcze możliwości rozmawiać ze sobą.
Ludwik pomyślał w duchu, że nie żałował tego i żałuje, iż teraz jest inaczej. Ta cała Sand nie budziła w nim sympatii. Wydawała mu się w tej pysznej sukni sztuczna i zdecydowanie nieprawdziwa. Na pewno lepiej czułaby się w spodniach, pomyślał sobie. Jednak przyzwoitość i fakt przyjmowania u siebie tak dostojnych gości sprawiał, że nawet ta skandalistka musiała się ubierać jak należy. Poza tym, Elodie dużo mu opowiedziała o George i o tym, jakie życie ona wiedzie. Ponoć nie tylko miała licznych kochanków, ale z powodu swoich romansów zaniedbała swoje dzieci, a zwłaszcza córkę Solange, która obecnie nieszczęśliwa z powodu jednego poronienia i śmierci na szkarlatynę drugiego swojego dziecka, była obecnie bardzo przygnębiona, a wręcz zamknięta w sobie, na co jej matka zareagowała całkowitą obojętnością, bo od dawna obie były w konflikcie. Ludwikowi nie mieściło się to wszystko w głowie. Wydawało mu się, że jego matka albo ciocia Ludwika by już raczej wolały odrzucić dumę niż pozostawić swoje dziecko samo w takiej sytuacji. Poza tym, ta kobieta lubiła spirytyzm, co przecież też nie budziło sympatii księcia bawarskiego.
- Rzeczywiście, nie mieliśmy oboje wcześniej możliwości ze sobą rozmawiać - odpowiedział po chwili Ludwik.
- Cieszę się więc, że teraz możemy to zmienić - powiedziała George Sand.
Następnie zaprosiła całą grupę Elodie na salony i przedstawiała im kolejno, jednego po drugim swoich gości. Wśród nich Ludwika szczególnie zaskoczyła tu obecność polskiej hrabiny, Eweliny Hańskiej, od kilku lat wdowy po słynnym na całym świecie francuskim pisarzu Honoriuszu Balzacu. Kobiecie towarzyszył jej obecny partner, z którym żyła, choć bez ślubu, jak wyjawiła mu Elodie. W gronie paryskiej bohemy jednak ten szczegół nie miał żadnego znaczenia, był całkowicie nieistotny i bez znaczenia, dlatego wszyscy partnerzy, żyjący ze sobą w związku nieformalnym byli w takich miejscach przyjmowani jako swoi i nikomu w żadnym razie nie wadziło to, że ich związek nie został ostatecznie poddany formalnościom. Bo zasadniczo, co im było do tego? Bo skoro zakochanym żyło się ze sobą dobrze, kim byli ich przyjaciele, aby ich za to krytykować?
George Sand zagadywała kolejno każdego z gości, a potem przedstawiła im wszystkim osobę, którą można było nazwać gościem honorowym, osobą specjalnie tutaj zaproszoną, aby przyjęcie zawierało więcej godnych poznania atrakcji.
- Panie i panowie, pozwólcie, że wam kogoś przedstawię! - powiedziała, w tej samej chwili podchodząc do jakieś całkiem ładnej rudowłosej kobiety mającej tak z około czterdzieści lat, ubranej w zieloną suknię z głębokim dekoltem.
Kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku kobiecie, pani Sand dodała:
- Oto pani Salomea Watton, znakomite i wyjątkowe pod każdym względem medium obdarzone talentem, jakiego państwo jeszcze nie widzieliście.
Wszyscy zaklaskali serdecznie na widok kobiety, tylko Ludwik i Elodie się od tego powstrzymali. Ludwik z powodu swoich poglądów na spirytyzm, Elodie zaś z powodu tego, że owe poglądy coraz mocniej ją przekonywały.
- Pani Salomea to osoba niezwykle utalentowana i zapewniam was, że jest też znakomitą gawędziarką. Ale przede wszystkim, posiada wspaniały i wyjątkowy dar przywoływania duchów z zaświatów.
- To prawda - potwierdziła kobieta - Kogo tylko zechcecie, ja wam go teraz przywołam. Tutaj, do tego salonu. Kogo mam wam przywołać?
- Może Juliusza Cezara? - zaproponował Francois.
- A może Jana Chrzciciela? - rzucił ironicznie Ludwik - Dla jednej Salomei już stracił on głowę, może dzięki kolejnej ją odzyska?
Kobieta spojrzała na Ludwika z wyraźną niechęcią w oczach, którą jednak za wszelką cenę chciała ukryć przed wszystkimi, po czym zapytała słodkim tonem:
- Jak widzę, mamy tutaj sceptyka, nieprawdaż?
- Prawda, jestem sceptycznie nastawiony do tego rodzaju zabaw i jakoś nie bardzo mi się chce to przed wami ukrywać - odpowiedział Ludwik.
Salomea zaśmiała się delikatnie, wyraźnie rozbawiona jego szczerością, pod którym to rozbawieniem ukrywała się, przynajmniej dla czujnego oka, niechęć i to największa z możliwych.
- Zakładam zatem, że nigdy nie brał pan udziału w seansach spirytystycznych, mam rację? - zapytała po chwili.
- Owszem, nigdy nie brałem w nich udziału - odpowiedział Ludwik.
- Dziwi mnie zatem pana sceptycyzm.
- Niby dlaczego?
- Bo jak można być sceptycznie nastawionym do czegoś, co pan w ogóle nie zna osobiście?
- Bo po prostu w to nie wierzę i tyle.
- Rozumiem. Ale skoro nigdy pan nie brał w tym udziału, to jak pan może w to wierzyć albo nie?
Dobór argumentów wydawał się być słuszny, ale Ludwik nie dał się kobiecie zbić z pantałyku. Popatrzył na nią ironicznie i odparł:
- Ciekawa logika rozumowania. O ile jednak wiem, tego rodzaju seanse nie są oparte na logice, tylko na wierze. A te dwa uczucia nie zawsze są ze sobą zgodne, co też jest przecież logiczne.
Wszyscy zachichotali, rozbawieni sposobem myślenia Ludwika, zaś Salomea ponownie się uśmiechnęła do księcia, będąc pod wrażeniem tego, jak dobrze on sobie radzi w ich potyczce słownej. Nagle odezwała się do nich George Sand:
- Moi drodzy, nie ma o co toczyć wojen. Pan Ludwik nie musi wierzyć, aby w tej naszej uroczej zabawie wziąć udział. Przecież udział w seansie do niczego nie zobowiązuje. Poza tym, warto spróbować czegoś nowego w życiu, aby potem być już pewnym tego, czy się naprawdę to lubi, czy nie.
Ludwik nie musiał brać udziału w proponowanej zabawie, aby wiedzieć, że komu jak komu, ale jemu zdecydowanie taki rodzaj zabaw nie odpowiada. Jednak ostatecznie uznał, że w sumie, to co mu szkodzi? Skoro już dał się namówić na to, aby tutaj przyjść, to czemu miałby teraz nie wziąć udziału, chociażby jeden jedyny raz w takiej dziwacznej zabawie? Bo skoro i tak do niczego to nie zobowiązywało, to czemu nie? Można było zatem w tym uczestniczyć. Ostatecznie raz, nie zawsze.
George Sand zebrała wszystkich swoich gości przy stole w salonie, a gdy już wszyscy przy nim usiedli, Salomea usadowiła się pośrodku, aby być widoczna dla każdego z obecnych. Następnie przyjęła niezwykle patetyczny wyraz twarzy, po czym powiedziała poważnym tonem:
- Proszę wszystkich, aby chwycili się za ręce i skupili się.
Gdy wszyscy zebrani przy stole wykonali polecenie, Salomea zaczęła mówić dalej tym samym tonem:
- A teraz skupcie się wszyscy na przywołaniu ducha. Skupcie wszyscy myśli na tej jednej jedynej myśli i czekajcie na przybycie zjawy.
Co za głupota, pomyślał w duchu Ludwik. Nie powiedział tego jednak na głos z obawy, że za chwilę wszyscy obecni go skrzyczą za psucie im dobrej zabawy. A poza tym uznał, iż skoro już tutaj jest, to trzeba się zachować. Ponadto sam był w tamtej chwili ciekawy, co też się stanie i jaką sztuczkę teraz pokaże pani Salomea.
- Duchu... Ty, który krążysz teraz wokół nas. Jeśli jesteś z nami, przemów do nas - zaczęła mówić Salomea - Powiedz nam, kim jesteś. Kim byłeś za życia? Kim lub czym byłeś? Jesteś istotą ludzką? Jesteś mężczyzną? Kobietą?
Przez ciało Salomei przeszły jakieś lekkie dreszcze, a ona sama wygięła się w pałąk, po czym prędko się wyprostowała i przyjęła niezwykle wzniosłą pozę.
- Co się dzieje? - zapytała zaintrygowana tym pani Hańska.
- Wpadł w trans i łączy się z duchem - odpowiedziała George Sand - Użyczy teraz swojego ciała duchowi, aby mógł on z nami porozmawiać.
Ludwik oczywiście wszystko to uważał za nie najlepszej jakości teatrzyk, ale musiał przyznać, że owo przedstawienie wydawało mu się coraz ciekawsze. Zatem był bardzo ciekaw, co potem z tego wszystkiego wyniknie.
Tymczasem Salomea popadła w znacznie większy trans, ponieważ zamknęła oczy i po chwili je otworzyła, ale przyjmując wzrok niezwykle zamglony, jakby z jakiegoś powodu nagle znalazła się w innym świecie, a tutaj była obecnie jedynie ciałem, po czym powiedziała ponurym głosem:
- Oto jestem tutaj z wami.
- Kim jesteś, duchu? - zapytała George Sand - Mężczyzną czy kobietą?
- Kobietą - padła odpowiedź.
- Jak umarłaś?
- Na suchoty.
Ludwik poruszył się niespokojnie na krześle. Poczuł, że zaraz stać się może coś niedobrego, co zdecydowanie mu nie przypadnie do gustu. Nie wiedział jednak w tamtej chwili, co to może być.
- Kim zatem jesteś, duchu?
- Jestem nieszczęśliwa w miłości.
- Dlaczego, duchu?
- Bo umarłam młodo i nie mogę powiedzieć temu, kogo kochałam, jak bardzo mi był bliski.
- Może więc teraz mu to powiesz? O ile oczywiście, on tu jest.
- Jest tutaj.
- To może przemów do niego?
Ludwik poczuł, że serce mu mocno bije w piersi, a w gardle go ściska. Miał już coraz gorsze przeczucia i domyślał się, co za chwilę nastąpi, ale miał nadzieję, że się myli w tej sprawie. Niestety, nie pomylił się. Ponieważ zgodnie z tym, co przewidywał, Salomea westchnęła głęboko i powiedziała:
- Ludwiku... Ludwiku... Tęsknię za tobą. Nie pamiętasz mnie? To ja, Joanna.
Książę bawarski poczuł, że ma już tego dosyć. Zerwał się wściekły ze swego miejsca, po czym groźnie spojrzał na George Sand i jej medium, mrucząc przy tym wściekłym tonem:
- Strasznie śmieszne, wiecie? Naprawdę, niesamowicie zabawne. Powiedz mi, pani fałszywe medium, ile ci płacą za zabawę ludzkimi uczuciami?
Po tych słowach, nie czekając nawet na odpowiedź, wyszedł z pokoju, a zaraz potem z domu.
Elodie spojrzała zdumiona na niego, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi, ale czując, że jej ukochany musiał wziąć to wszystko do siebie. Tylko z jakiego powodu? Tego nie rozumiała. Spojrzała na Francois i Blanche, który nie sprawiali wrażenia zbyt zadowolonych tym wszystkim, choć każde z nich posiadało wtedy na twarzy zupełnie inne emocje. Francois był oburzony, z kolei Blanche załamana. Księżniczka zrozumiała wówczas, że stało się coś strasznego, a widząc bardzo z siebie zadowoloną George Sand, zerkającą na powracającą z transu Salomeę, od razu pojęła, że jej przyjaciółka pisarka zakpiła sobie z jej ukochanego. Wściekła i z trudem pohamowując się, aby nie powiedzieć czegoś niekulturalnego lub nawet nie uderzyć pisarki, wyszła z pokoju. Z kolei Blanche wstała z miejsca i rzekła:
- George Sand, nie spodziewałam się tego po tobie.
Następnie dogoniła Elodie, która też wychodziła z domu, szukając Ludwika i zawołała do niej:
- Elodie, zaczekaj.
Kiedy księżniczka zatrzymała się i spojrzała na nią uważnie, pytając:
- O co chodzi, Blache? Nie mam teraz czasu, muszę znaleźć Ludwika. On się chyba obraził i coś mi mówi, że miał powód. Nie wiem tylko, co dokładniej tutaj się stało.
- A ja wiem - powiedziała Blanche załamanym tonem - Tylko proszę, nie bądź na mnie zła.
- A czemu miałabym być zła?
- Bo to wszystko moja wina.
- Nie rozumiem.
Nagle do kobiet podbiegł Francois. Był wyraźnie zdenerwowany.
- Naprawdę, nie spodziewałem się tego wszystkiego po George. Jest po prostu podła i okropna. Wiedziałem, że miewa swoje humorki i bywa wredna, ale teraz to już przekroczyła wszelkie granice. Ten numer z medium był obrzydliwy.
- Owszem, był po prostu straszny - zgodziła się z nim Blanche - Chyba zerwę z nią kontakt. Nie wiem, czy chcę się zadawać z tak małoduszną osobą.
- Ja też chyba to zrobię - dodał Francois.
- A ja bym chciała wiedzieć, co tu dokładniej się stało i dlaczego Ludwik tak zareagował na to, co się stało - powiedziała ze złością Elodie.
W głębi serca domyślała się tego, o co tu chodzi, jednakże nie miała ku temu takiej pewności, jaką chciała mieć i dlatego zażądała od przyjaciół wyjaśnień.

***

Ludwik siedział załamany na ławce w parku, wpatrując się ponuro w kamień tuż pod swoimi stopami. Nie wiedział, dlaczego to właśnie ten przedmiot przykuł tak mocno jego uwagę. Ostatecznie nie był to jakiś szczególny kamień. Był on po prostu zwyczajny. Szary, okrągły i niewielki. Taki jak setki kamieni wokół niego. Co wobec tego było w nim takiego nadzwyczajnego, że Ludwik nie umiał przestać się w niego patrzeć? Może to, że był kamieniem. Może to, że nie był człowiekiem, bo na nich chwilowo książę bawarski nie był w stanie patrzeć. Ludzie widnieli w jego oczach jako osoby egoistyczne, które bawią się bez wahania uczuciami osób wokół siebie i znajdują w tym przyjemność. Wiedział, że nie wszyscy są tacy, ale to zapewne z tego powodu Ludwik źle się czuł na dworze cesarskim i w ogóle w wielkim świecie elit. Bo czuł, że takie właśnie są elity. Przyjemność największą im daje krzywdzenie innych. Panuje w nim sztuczność, fałsz i obłuda. Udawanie w największym stopniu. Brak szczerości. Brak współczucia. Pozory. Wiecznie tylko gra pozorów. I bawienie się innymi, którzy choćby w najmniejszym stopniu mogą im się wydawać słabi. Bo przecież słabość dla nich jest bodźcem do krzywdzenia innych. W każdym razie dla ludzi.
Dlatego kamień jest lepszy. Kamień jest uczciwy. Jest bezdusznym i zimnym kamieniem, który nikogo i niczego nie udaje. Nikomu nie współczuje, nikogo nie kocha, ale też nigdy nie udaje, że kiedykolwiek kogoś kochał. W swojej okropnej bezduszności i szarości emocji jest całkowicie szczery. Nie tak, jak ludzie, którzy dla zabawy potrafią udawać kogoś, kim nie są, podejdą człowieka, a następnie bez litości wbiją osobie, którą podejdą nóż w plecy, wykorzystując do tego największe słabości, jakie wcześniej wydobyli od swojej ofiary. Kamień jest bezlitosny wobec człowieka. Może uderzyć go w głowę i rozbić mu ją, ale robi to uczciwie, robi to jako kamień. Rani, krzywdzi i powoduje smutek jako kamień. Nie jako człowiek, bo nigdy go nie udaje. Jest szczery. Może boleśnie, ale zawsze szczery. Poza tym, co chyba jest równie ważne, nigdy nie robi tego specjalnie. Kamień bowiem nie zdaje sobie z tego sprawy, że kogoś krzywdzi. Kamień nie czuje nic, bo jest tylko kamieniem. A zatem nie można mieć do niego pretensji, bo natura go już takim uczyniła. Ludzie są inni. Ich natura nie uczyniła bezdusznymi lub pozbawionymi uczuć. Oni, jeżeli są takimi, to na własne życzenie i z własnego wyboru.
Kiedyś rozmawiał o tym z Joanną. Kiedy oczywiście jeszcze żyła. Nigdy nie zapomniał tej rozmowy. Siedzieli wtedy na ławce, takiej jak ta i rozmawiali sobie o różnych sprawach. Z jakiegoś powodu naszła ich wtedy refleksja nad wszystkim. Może dlatego, że Joanna pod wpływem śmiechu zaczęła nagle kaszleć. Ludwik od razu zwrócił na to uwagę, ale dziewczyna zachichotała i powiedziała, żeby się nie przejmował niczym, bo po prostu się zakrztusiła i to nic takiego. Ludwik jakoś jej w to nie bardzo uwierzył, ale musiał przyjąć jej tłumaczenie, jeżeli nie chciał się z nią niepotrzebnie kłócić.
- Przykro mi, że mój kuzyn tak cię zranił swoimi słowami - powiedziała po chwili Joanna, chcąc zmienić temat.
- Daj spokój, ja już o tym zapomniałem - odpowiedział Ludwik.
- Ale ja nie zapomniałam. Zachował się po chamsku. Te jego sugestie, że jeśli jesteś następcą bawarskiego tronu, to na pewno masz wiele przyjaciółek było po prostu obrzydliwe. Po pierwsze, nie jesteś taki. A po drugie, nawet gdybyś kiedyś je miał, to jakie ma to znaczenie, skoro jesteśmy teraz razem?
- Naprawdę nie miałoby to dla ciebie żadnego znaczenia? - zapytał Ludwik.
- A czemu miałoby mieć znaczenie? - zdziwiła się Joanna - Przecież to było przede mną. Co przede mną, to się nie liczy. No... Chyba, że to by było aktualne.
Ludwik parsknął śmiechem i pokręcił przecząco głową.
- W żadnym razie. Zapewniam cię, że nie jest to ani trochę aktualne.
- Wobec tego w porządku. Chociaż, nie powiem, trochę w tobie uwodziciela jest, mój kochany.
- We mnie? Jak to?
- A tak to - zachichotała Joanna - A zapomniałeś, jak mnie uwodziłeś, kiedy w czasie jednej z naszych pierwszych rozmów śpiewałeś mi piosenkę o mnie? Jak to ona szła? Pamiętasz jeszcze?
Ludwik od razu zrozumiał, o co chodzi, po czym parsknął śmiechem, lekko zerwał się z ławki, stanął wesoło przed nią i zaśpiewał:

Czy potrafisz, Joanno, zagwizdać o tak?
Fiu-fiu-fiu-fiu! Fiu-fiu-fiu-fiu!
Ja tak lubię, gdy składasz usteczka na wspak.
Fiu-fiu-fiu-fiu! Fiu-fiu-fiu-fiu!
Twe usteczka szkarłatne
Tak zdobią twoją twarz.
Powiedz mi, dziewczyno,
Skąd tak cudne usta masz?
Czy potrafisz Joanno, zagwizdać o tak?
Fiu-fiu-fiu-fiu! Fiu-fiu-fiu-fiu!


Następnie wykonał przed ukochaną kilka zabawnych kroków tanecznych, a Joanna zareagowała na to radosnym śmiechem i głośnymi oklaskami. Ludwik zaś wesoło uśmiechnął się do ukochanej, po czym usiadł ponownie na ławce.
- Bałamut z ciebie, kochany - powiedziała żartobliwie Joanna.
- Ja? Bałamut? Nigdy w życiu. Tylko romantyk - odparł na to Ludwik.
- Niech będzie, że romantyk - odparła Joanna, delikatnie go trącając w ramię w czuły sposób - Uwielbiam cię takiego. Nie rozumiem, jak ktoś może cię za coś tak cudownego krytykować? Albo jeszcze doszukiwać się w twojej osobie złych nawyków, które nie masz?
- Ludzie bywają różni. Nie zawsze rozumieją to, co widzą wokół siebie i nie zawsze umieją tego odpowiednio interpretować.
- Ludzie są po prostu podli, kiedy tak robią. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się zachowują. A najgorsze jest to, że potrafią tak bardzo dobrze udawać. Ten mój kuzyn też udawał sympatycznego przed tobą, a potem obgadywał cię, kiedy sądził, że tego nie widzisz. Po prostu obrzydliwe.
Po tych słowach, spojrzała na ziemię i dostrzegła leżący na ziemi kamień.
- Czasami odnoszę wrażenie, że kamień jest uczciwy od ludzi.
- Dlaczego tak uważasz? - spytał Ludwik.
- Bo nigdy nikogo nie udaje - odpowiedziała Joanna - Jest szczery i uczciwy.
- A przy okazji bezduszny.
- A to prawda, ale przynajmniej szczery. Nigdy nie udaje, że kogoś kocha. To jest najgorsze w ludziach. Potrafią udawać miłość. Rozumiem potrzebę udawania czasami, bo nie zawsze można mówić całkowicie szczerze, ale... Nigdy się przed nikim nie powinno udawać miłości. To największa podłość na świecie.
Joanna podniosła kamień z ziemi, obejrzała go i powiedziała:
- Chciałeś kiedyś być kamieniem?
- Nie, a skąd to pytanie? - zapytał Ludwik.
- Sama nie wiem. Może dlatego, że kamień nie czuje bólu w piersiach.
Ludwik spojrzał niespokojnie na Joannę, ścisnął jej rękę i zapytał:
- Ty masz bóle w piersiach?
- Tak, ale to chyba nic takiego. Jest denerwujące, ale rodzice obiecali, że jak tylko będzie możliwość, zabiorą mnie do wód. Może to coś pomoże.
- Powinni zabrać cię już teraz.
- Nie mogą, ojciec ma swoje sprawy i interesy. Nie może ich wszystkich tak po prostu rzucić, bo ja kaszlę i mam bóle.
- Tego nie powinno się lekceważyć. Może ja cię tam zabiorę?
Joanna uśmiechnęła się delikatnie do Ludwika i dotknęła jego ręki.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze, kochany. Zobaczysz. Ty pojedziesz do Londynu dokończyć studia, ja pojadę do wód, a kiedy wrócimy, pobierzemy się, a wtedy już nic nas nigdy nie rozdzieli.
- Nic nas nigdy nie rozdzieli - powtórzył Ludwik i delikatnie ją przytulił.
Powoli wspomnienia zamazały się w jego oczach, a ich miejsce zajął obraz tej smutnej rzeczywistości, jaką właśnie miał przed sobą. Obraz tego, co go dzisiaj na oczach gromady ludzi spotkało. Ludwik nigdy nie uważał, że na świecie powinny być dogmaty czy inne świętości, jednak mimo wszystko jego wspomnienie Joanny tym właśnie było. Nie zamierzał pozwalać na to, aby ktoś bezkarnie sobie z tego szydził. Gdyby George była mężczyzną, zabiłby ją w pojedynku. A tak co może jej zrobić? Jedynie unikać jej towarzystwa, bo nawet napluć w twarz nie może i nawet nie powinien tego robić. Jej płeć czyniła ją bezkarną, z czego ona umiała korzystać i to bezwzględnie. Okropność. Swoją drogą, kto jej o tym powiedział? Bo przecież to ona musiała opowiedzieć o tym tej całej Salomei. Inaczej ta wiedźma o niczym by wiedzieć nie mogła. Ale skąd George o tym wie? Tego nie wiedział.
Nagle Ludwik poczuł, że ktoś go obserwuje. Obejrzał się więc, spoglądając w lewo i wtedy zauważył stojącą przy jego ławce Elodie. Na twarzy miała czuły oraz bardzo delikatny uśmiech, od którego robiło się mu cieplej na sercu.
- Elodie? - zapytał zdumiony.
- Domyślałam się, że tu poszedłeś - odpowiedziała księżniczka - Do miejsca, w którym niedawno siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Przy którym oboje tak dobrze się czuliśmy. No i które jest najbliżej domu Sand.
Ludwik uśmiechnął się delikatnie do ukochanej.
- Jesteś naprawdę bardzo bystra, Elodie. Nawet nie wiem, czy nie za bystra.
- A to można być za bystrym?
- Można, jeżeli ta bystrość obraca się przeciwko mnie.
Elodie parsknęła śmiechem, po czym usiadła obok niego na ławce i rzekła:
- O ile dobrze pamiętam, sam chciałeś poznać dziewczynę, która będzie nie tylko oczytana, ale i inteligentna, z którą będziesz mógł swobodnie rozmawiać. To nie moja wina, że twoje życzenie się spełniło. Widać trzeba lepiej precyzować swe życzenia, mój drogi.
Ludwik zachichotał, rozbawiony tymi słowami.
- I trzeba uważać, czego sobie człowiek życzy.
Elodie uśmiechnęła się delikatnie do ukochanego i czule dotknęła jego ręki, po czym powiedziała:
- Wiem już o wszystkim. Francois i Blanche mi powiedzieli.
- Wiesz już? - zapytał Ludwik, patrząc na nią - A więc wiesz o Joannie?
- Tak, wiem o niej. I wiem już, skąd George i jej medium o tym wiedziały. To Blanche niechcący wspomniała coś o tym podczas rozmowy z Sand. Francois jej o wszystkim opowiedział, a Blanche niechcący powiedziała nieco za dużo tej małpie i cóż... Mamy teraz taką sytuację, a nie inną.
- Rozumiem. A to całe przedstawienie, to zakładam, miał być żart?
- Tak. Żarcik za to, że jak powiedziała Sand, nie dajesz się innym bawić. Ale nie uznałeś tego za zabawne, co mnie wcale nie dziwi. Powiedziałam George, co ja o tym wszystkim myślę. I że nie chcę jej znać.
- Nie powinnaś tego robić. Nie powinnaś z mojego powodu odrzucać swoich przyjaciół.
- Przyjaciół? - prychnęła z kpiną Elodie - Czy przyjaciele tak postępują? Czy w taki sposób ranią naszych najbliższych i jeszcze nie rozumieją, o co mamy do nich potem żal? Nie, to nie jest moja przyjaciółka. Już nią nie jest. I zasadniczo, to chyba nigdy nią nie była.
Po tych słowach, siostrzenica cesarzowej Francji, dotknęła ramienia Ludwika i zapytała go:
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o Joannie?
- A co miałem ci opowiedzieć? - odparł ponuro Ludwik - O tym, że długo nie umiałem dojść do siebie, kiedy jej zabrakło? O tym, że byłem wrakiem i cieniem samego siebie? I że przez prawie dwa lata nie umiałem sobie z tym poradzić, ani wyjść do ludzi, a jeśli już, to w niewielkim stopniu? I że dopiero od roku jakoś tak odzyskałem równowagę psychiczną? To wszystko ci miałem opowiedzieć? Jakoś nie umiałem się na to zdobyć.
- Nie rozumiem, dlaczego. Przecież to nie jest nic wstydliwego.
- Ale bardzo smutnego. I bardzo przykrego. Nie wiedziałem, czy chcę do tego wracać. Jednak im więcej z tobą przebywam, tym bardziej wiem, że tak trzeba. Że muszę ci o tym opowiedzieć. Powinnaś znać prawdę.
Elodie spojrzała na niego uważnie, a Ludwik zaczął opowiadać. Wyznał teraz księżniczce wszystko, co dotychczas siedziało mocno w jego sercu i o czym tylko nieliczni dotąd wiedzieli.
- Joannę poznałem kilka lat temu, podczas jednego z przyjęć u wujka Maksa i cioci Ludwiki. Była ona córką ich znajomych. Była urocza, choć nie była może tak klasyczną pięknością jak ty.
Elodie zarumieniła się lekko, zachwycona słowami ukochanego.
- Miło mi, ale opowiadaj dalej, proszę - powiedziała.
- Zachwyciła mnie od początku. Była dobra, kochana i wrażliwa, a do tego też mogłem z nią rozmawiać na wiele tematów. To było coś cudownego. Pierwszy raz w życiu byłem taki szczęśliwy. Ale niestety, musiałem jechać na studia do Anglii, do których to studiów już wcześniej się zobowiązałem. Jednak obiecaliśmy sobie, że się spotkamy przy najbliższej okazji. Dotrzymałem słowa i przy każdym z nią spotkaniu wiedziałem, że ją kocham i chcę być z nią. Gdy miałem jechać na ostatni już rok studiów, obiecaliśmy sobie, że się pobierzemy. Niestety, już wtedy coś jej dokuczało. Mówiła mi o bólach w piersiach i często kaszlała. Jej rodzice jednak, którzy to byli zajęci niezwykle ważnymi sprawami, nie mieli czasu zabrać ją do wód. A do tego lekarze nie uważali tego za coś poważnego. Ot, zwykłe zaziębienie i tyle. Ale niestety, to było coś innego.
- Gruźlica, prawda? - zapytała Elodie.
- Zgadza się - potwierdził Ludwik - Za późno wykryta nie mogła już zostać w należyty sposób usunięta z jej ciała. Rodzice zabrali ją do wód. Trochę ją tam jakoś podleczyli, ale niestety, to było tylko chwilowe odwleczenie tego, co nieuniknione. Joanna ukrywała w listach przede mną swój stan, ale w końcu dowiedziałem się prawdy. Natychmiast przybyłem do niej, ale było już za późno. Nie mogłem jej w żaden sposób pomóc. Ona umierała. Spędziliśmy ostatnie tygodnie razem, a potem ona... A potem ona... Umarła.
Ostatnie słowa, Ludwik wypowiedział załamanym głosem. W oczach nagle zaiskrzyły mu się łzy, a on sam opuścił głowę, aby Elodie ich nie widziała. Chciał być twardy przy niej i nie ranić jej widokiem swojego cierpienia. Jednak nie był w stanie, wspominając to wszystko, całkowicie zapanować nad emocjami. W końcu nie wytrzymał i rozpłakał się. Łzy pociekły mu strumieniami po policzkach, kilka z nich wleciało mu do ust. Czując na wargach słonawy smak, szybko otarł sobie twarz dłońmi i spojrzał na Elodie, która ze smutkiem spoglądała na niego, nic nie mówiąc. Pomyślał, że musi wyglądać beznadziejnie w jej oczach.
- Wybacz, nie chciałem - powiedział Ludwik, próbując doprowadzić się jakoś do porządku - Naprawdę nie wiem, co mi się stało.
- Ja wiem, co - odparła Elodie - Wrócił dawny ból, który tłumiłeś w sobie już od bardzo dawna.
Następnie lekko niespokojnym głosem, zapytała:
- Wciąż ją kochasz?
- Część mnie zawsze będzie ją kochała, bo w końcu była pierwszą miłością w moim życiu. Potem zauroczyła mnie Sissi, ale to szybko przeszło.
Elodie uśmiechnęła się mimowolnie, choć czuła, że uśmiechanie się w takiej sytuacji nie jest zbyt taktowne, po czym zapytała:
- A teraz, jak wyglądają twoje uczucia?
- Pytasz ogólnie, czy o konkretną osobę? - zapytał Ludwik.
- O konkretną osobę. To znaczy, chciałabym wiedzieć, czy kogoś kochasz, ale wiesz... Nie jak siostrę czy przyjaciółkę.
Ludwik uśmiechnął się delikatnie do Elodie, powoli przetarł sobie ponownie swoją twarz dłońmi i powiedział:
- Widzisz, przez pewien czas nie byłem całkowicie pewien, czy moje uczucia wobec tej osoby są naprawdę szczere. Czy to aby nie jest jedynie coś prozaicznie prostego i niegodnego tej osoby. Ale upewniłem się, że tak nie jest. I wiem, że do tej osoby czuję coś więcej niż tylko przyjaźń. Tylko jeszcze nadal nie wiem, co ona do mnie czuje.
Elodie uśmiechnęła się do Ludwika i dotknęła delikatnie jego dłoni swoją.
- Wydaje mi się, że byłaby strasznie głupia, gdyby nie odwzajemniała twych uczuć, Ludwiku.
Książę uśmiechnął się delikatnie i zaczął gładzić palcem dłoń Elodie. Poczuł, że jest ona ciepła i przyjemna w dotyku, a jej skóra niesamowicie miękka i gładka. Bliskość tej cudownej skóry, jak i też możliwość czucia jej pod opuszkami palców sprawiała mu przyjemność. Wydawało mu się, że i jej to sprawia przyjemność.
- Nie chciałbym tylko, aby ona pomyślała, że jest chusteczką do otarcia łez - rzekł po chwili Ludwik.
- A nie jest? - zapytała Elodie.
Ludwik spojrzał dziewczynie prosto w oczy i powiedział:
- Nigdy nią nie była.
Księżniczka westchnęła głęboko, a serce zabiło jej w piersi bardzo mocno.
- A co z Joasią? Jej wspomnienie ci nie będzie przeszkadzać?
- Nie, w żadnym razie. Choć żałuję jej śmierci, ale nie dlatego, że nie umiem sobie wyobrazić życia z inną kobietą. Po prostu żałuję, że umarła tak młodo. Ona nie miała nawet trzydziestu lat. Nie umiera się w tym wieku. A w każdym razie, nie powinno się umierać.
- Daremne żale, próżny trud - powiedziała Elodie.
- Co mówisz? - zapytał Ludwik.
- Przypomniały mi się słowa, które kiedyś przypadkiem usłyszałam. Mówił je jeden poeta na wieczorku u Victora Hugo, oczywiście wtedy, gdy ten jeszcze nie wybrał się na dobrowolną emigrację w ramach protestu przeciwko II cesarstwu, bo jak wiesz, on tylko republikę uważa za idealny system.
- A tak, słyszałem to. Podobno zapowiedział, że powróci dopiero wtedy, kiedy we Francji zapanuje znowu jedyny słuszny system. Szkoda, Francja wiele traci na nieobecności takiego człowieka. A jak szedł ten wiersz?
Elodie zaczęła recytować:

Daremne żale, próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia.
Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia.

Świat wam nie odda, idąc wstecz,
Znikomych mar szeregu.
Nie zdoła ogień ani miecz
Powstrzymać myśli biegu.

Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe.
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę!

Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą!
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.


- Bardzo ładny wiersz - powiedział Ludwik - Znasz go na pamięć?
- Tak, ten poeta go zapisał i rozdał kilka kopii tekstu swoim przyjaciołom - wyjaśniła Elodie.
- A jak się nazywał ten poeta?
- Nie pamiętam. Chyba to był Polak, jeden z przyjaciół Mickiewicza. Ale nie jestem pewna. Za to wiem, że kiedyś zobaczymy ten wiersz w jakimś tomie poezji. Czego jak czego, ale tego jestem pewna.
Ludwik uśmiechnął się radośnie.
- Też jestem tego pewny. A jak mówimy o wierszach Mickiewicza, to mnie się podoba ten wiersz „Niepewność”. Pamiętasz go?
- Pamiętam. Recytowałeś mi go podczas balu u pana Dumasa.
- Owszem. To prawda.
Po tych słowach, Ludwik delikatnie ścisnął dłonie ukochanej i rzekł:
- A pamiętasz, co oprócz tego ci mówiłem?
- Tak, doskonale pamiętam. Takich rzeczy się nie zapomina.
Ludwik delikatnie dotknął jej policzka i zapytał:
- Czy zatem wiesz, o kim mówiłem z tobą, gdy pytałaś o moje uczucia?
- Domyślam się tego.
- I co na to odpowiesz?
- Żebyś mi teraz przeczytał ten wiersz Mickiewicza. Chciałabym go jeszcze raz posłuchać.
Ludwik zachichotał, widząc, że Elodie droczy się z nim.
- No dobrze, przeczytam ci go. Tylko skąd go wezmę?
- Był w tym tomiku poezji, który mi kupiłeś w Wiedniu.
- Ano racja, faktycznie. Masz go przy sobie?
- Ty go masz. Dałam ci go, kiedy wychodziliśmy do George Sand.
- Ano racja, poczekaj. Chyba go tu mam.
- Mam nadzieję. Jest mi on niezwykle bliski.
- Bliski, dlaczego?
- Bo jest od ciebie.
Ludwik uśmiechnął się, po czym sięgnął ręką za pazuchę i po bardzo krótkich poszukiwaniach wydobył z niej schowaną książkę. Uśmiechnął się zadowolony i poszukał w niej wyżej wspomniany wiersz. Udało mu się to już po kilku minutach. Zadowolony zaczął czytać go na głos:

Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę.
Nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę.
Jednakże, gdy cię długo nie oglądam,
Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam.
I tęskniąc sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?

Gdy z oczu znikniesz, nie mogę ni razu
W myśli twojego odnowić obrazu.
Jednakże nieraz czuję, mimo chęci,
Że on jest zawsze blisko mej pamięci.
I znowu sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?

Cierpiałem nieraz, nie myślałem wcale,
Abym przed tobą szedł wylewać żale.
Idąc bez celu, nie pilnując drogi,
Sam nie pojmuję, jak w twe zajdę progi.
I wchodząc sobie zadaję pytanie:
Co mnie tu wiodło? Przyjaźń czy kochanie?

Dla twego zdrowia życia bym nie skąpił.
Po twą spokojność do piekieł bym zstąpił.
Choć śmiałej żądzy nie ma w sercu mojem,
Bym był dla ciebie zdrowiem i pokojem.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?

Kiedy położysz rękę na me dłonie,
Lubia mnie jakaś spokojność owionie.
Zda się, że lekkim snem zakończę życie,
Lecz mnie przebudza żywsze serca bicie,
Które mi głośno zadaje pytanie:
Czy to jest przyjaźń, czyli też kochanie?

Kiedym dla ciebie tę piosenkę składał,
Wieszczy duch mymi ustami nie władał.
Pełen zdziwienia, sam się nie postrzegłem,
Skąd wziąłem myśli, jak na rymy wbiegłem.
I zapisałem na końcu pytanie:
Co mnie natchnęło? Przyjaźń czy kochanie?


Elodie uśmiechnęła się do Ludwika i dotknęła czule jego dłoni.
- Dziękuję. Naprawdę piękny jest ten wiersz. Czy czytałeś go Joannie?
- Nie. Ja ją uwodziłem piosenkami - odpowiedział żartobliwie Ludwik.
- A jakimi na przykład?
Ludwik zanucił piosenkę o Joannie, którą ukochany pyta, czy umie tak słodko zagwizdać, bo on kocha, jak ona składa wtedy swoje usta. Elodie zachichotała, gdy usłyszała te słowa.
- Zabawne. To piosenka z kabaretu?
- Tak. Pamiętam ją jeszcze z czasów, kiedy włóczyłem się po Bawarii z Martą i jej trupą aktorską. Jak teraz o tym pomyślę, to mi się wydają strasznie stare czasy. Stare i bardzo dawne. Obecnie jestem już innym człowiekiem, choć oczywiście we mnie jest wciąż wiele dawnego Ludwika. Ale już nie jestem tą samą osobą.
- Nic w tym dziwnego. Wszyscy się zmieniamy, gdy mijają lata. Choćby tylko w małym stopniu, ale zawsze. Jedni na lepsze, a drudzy na gorsze. Ważne jednak, aby coś w nas zawsze pozostałe. Coś dobrego, coś pięknego i coś, co sprawia, że umiemy czerpać radość życia. Czy ty umiesz czerpać radość z życia?
- Kiedy zmarła Joasia, nie umiałem. Potem stopniowo nauczyłem się znowu cieszyć tym, co mi przynosi życie. Nie było to proste. Długo nie umiałem zdobyć tej zdolności, którą posiadałem, gdy ona żyła i którą teraz znowu posiadam.
- Co to za zdolność?
- Cieszenie się z drobiazgów. Bo one są najważniejsze. Drobiazgi. Pozornie nie są one istotne, ale tylko pozornie. Bo tak naprawdę, jeżeli weźmie się razem te wszystkie piękne drobiazgi, które potrafią nas radować, to potem powstanie z nich coś wielkiego i wspaniałego. Człowiek, który umie cieszyć się drobiazgami, jest moim zdaniem szczęśliwy. Ja na długo straciłem tę zdolność, kiedy Joasia odeszła. Bardzo wtedy cierpiałem. Umiałem myśleć wtedy tylko o tym, co straciłem i czego już nie zdołam jej powiedzieć. Że już nigdy jej nie powiem, jak bardzo była mi bliska, jak uroczo wyglądała w okularach, jak zabawnie wzruszała ramionami, gdy się ze mną droczyła, jak słodka była, gdy raz niechcący upaćkała się lodami, kiedy byliśmy razem na wycieczce w Monachium. Tylko o tym umiałem wtedy myśleć. I o tym, że pewnie już nigdy nie będę szczęśliwy. Ale z czasem moje myśli wróciły na inny tor. Czas mijał, a ja powoli czułem coraz mniejszy ból. Aż w końcu znowu zacząłem dostrzegać to, co na świecie jest piękne. I przede wszystkim, znowu moje serce zabiło przy kimś mocniej.
To mówiąc, Ludwik spojrzał na Elodie z miłością i delikatnie ujął jej dłonie w swoje, po czym powiedział:
- Chyba domyślasz się, co chcę ci przez to powiedzieć?
- Chyba tak - odpowiedziała czule Elodie, nie odrywając wzroku od niego i od jego cudownie niebieskich oczu, tak podobnych do jej oczu, jakby były one ze sobą spokrewnione.
- Chcę ci powiedzieć, że ty nie jesteś i nigdy nie byłaś pociechą na skołatane serce. Nigdy nie byłaś i nie jesteś chusteczką do otarcia łez. I nie chcę, żebyś tak przypadkiem pomyślała.
- Nie pomyślałam tak, ale cieszę się, że to mówisz. Lepiej wiedzieć, po jakim gruncie się kroczy.
- No właśnie, a propos gruntu. Chcę ci też powiedzieć, że...
- Tak, Ludwiku?
- Że ja... Ciebie... Bardzo...
Nie zdążył jednak dokończyć, ponieważ nagle zagrzmiało i to bardzo mocno. Zakochani spojrzeli w górę i zobaczyli, że podczas ich rozmowy niebo przyćmiły czarne i nieprzyjemnie wyglądające chmury. Oboje zachichotali, rozbawieni całą tą sytuacją, po czym Elodie powiedziała:
- Chyba musimy wracać, zanim złapie nas deszcz.
- Racja - odpowiedział jej Ludwik - Ale zaraz, bo coś sobie przypomniałem. Gdzie są Francois i Blanche? Nie powinni być z nami, jak na przyzwoitki zresztą przystało?
Elodie parsknęła śmiechem, gdy to usłyszała.
- Co cię tak bawi? - zapytał Ludwik.
- Ty, mój miły - odpowiedziała Elodie - Ty i twoja spostrzegawczość. Dopiero teraz zauważyłeś, że ich nie ma?
Ludwik zachichotał. Rzeczywiście, to było dość zabawna sytuacja.
- Słuchaj, chyba powinniśmy już wracać do pałacu, bo inaczej zmokniemy - zaproponował po chwili.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 1:49, 06 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 9:11, 03 Kwi 2023    Temat postu:

***

Niestety, pomimo próby niedopuszczenia do tej sytuacji, Ludwik i Elodie nie zdążyli powrócić do pałacu, zanim zaczęło padać. Ledwie bowiem wyszli z parku, a już spadł na nich deszcz. Nie było gdzie się przed nim schować, a ponadto, do siedziby cesarza i cesarzowej Francji było niesamowicie daleko. Ludwik wiedział, że sytuacja, chociaż wydawała się romantyczna, grozi poważnym zapaleniem płuc i to dla nich obojga, jeżeli szybko nie znajdą schronienia. Dlatego szybko zerwał z siebie płaszcz i rozwiesił go nad głową swoją i Elodie, po czym zawołał, aby jakoś przekrzyczeć siłę ulewy:
- Tu niedaleko jest Hotel Lambert! Tam się ukryjemy!
Elodie skinęła potakująco głową na znak zgody. Chwilę potem oboje biegli już w kierunku tego miejsca i w ciągu kilku minut byli na miejscu. Gdy tylko się tam znaleźli, Ludwik zdjął płaszcz znad głowy ukochanej i lekko wytrzepał go z wody, mówiąc:
- Jak to dobrze, że hotel jest w pobliżu.
Elodie przyznała mu rację, ale zaraz potem kichnęła głośno. Ludwik przejął się jej stanem i uznał, że nie zostaje im nic innego, jak tylko coś z tym zrobić.
- Musimy przeczekać deszcz. Możemy weźmiemy pokój i poczekamy w nim, aż się wszystko uspokoi. Potem wrócimy do pałacu - zaproponował.
- Zgoda, ale niech mi w tym pokoju przygotują zaraz gorącą kąpiel. Muszę się jakoś doprowadzić do porządku - powiedziała Elodie.
Ludwik skinął głową na znak zgody, po czym podszedł do recepcji i poprosił w niej o pokój dla siebie i Elodie oraz przygotowanie w nim kąpieli. Widząc przy tym dość dwuznaczne miny recepcjonisty, popatrzył na niego poważnym i nieco też groźnym wzrokiem, po czym wyjął kilka banknotów i wręczył mu je, mówiąc:
- Nie wiem, jak długo tu zostaniemy, ale proszę pamiętać. Nas tu nie było. Jak ktoś będzie pytać, to pan o niczym nie wie. Najlepiej zaś by było, gdybyśmy się tak umówili, że nas tu w ogóle nie ma i nigdy nie było. Rozumiemy się?
- Oczywiście, proszę pana - odpowiedział mu recepcjonista, biorąc szybko do ręki banknoty i chowając je sobie do kieszeni - Proszę zatem śmiało mną i resztą personelu rozporządzać, póki jeszcze tu jesteście, a formalnie was tu nie ma.
- Doskonale. Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy.
Ludwik liczył na dyskrecję człowieka. Widział, że oczy aż mu się zaświeciły na widok pieniędzy i na pewno ich obecność przekona go do tego, aby nic nikomu o tym nie mówił. Nie przejmował się swoją reputacją, w końcu jak niby wizyta w hotelu z kobietą podejrzaną o bycie jego kochanką mogłaby mu zaszkodzić i to jeszcze w Paryżu, mieście miłości i romansów i większej swobody niż w Bawarii czy Austrii? Ale tu chodziło o Elodie. Nie chciał, aby ją wzięli na języki. Za bardzo mu na niej zależało, aby miał na to pozwolić.
Kiedy formalności zostały załatwione, recepcjonista wręczył księciu klucz, a ten natychmiast podszedł do Elodie i zabrał ją do pokoju im przydzielonego. Tam zaś zadowolony odetchnął z ulgą i rozejrzał się dookoła. Pokój był apartamentem z wielkim łóżkiem, sporym kominkiem, wielką szafą, kilkoma szafkami, ogromnym lustrem wiszącym na ścianie oraz dwoma fotelami ustawionymi przy kominku. To było bardzo przytulne miejsce. Ściany w nim były pomalowane na jasne i bardzo przyjemne kolory, a na suficie widniały malunki postaci z mitologii greckiej. Dość łatwo było tam dostrzec Helenę i Parysa, Afrodytę i Adonisa, a także wiele innych osób, w tym też ulubieńców Ludwika: Erosa i Psyche. Książę bawarski musiał sam przed sobą przyznać, że ten pokój sprawiał naprawdę przyjemne wrażenie i choć chwila z nim spędzona musiała być miła dla kogoś takiego jak on. Oczywiście, ani on, ani Elodie nie zamierzali tu nocować. Jedynie przeczekać deszcz i doprowadzić się jakoś do porządku.
- Przyjemny pokój, muszę powiedzieć - powiedział Ludwik do Elodie.
Następnie zdjął z siebie część górnej garderoby, która zdążyła trochę zmoknąć i założył na siebie szlafrok, po czym wziął ręcznik i zaczął się nim wycierać.
Po kilku minutach przyszły pokojówki, które przyniosły wannę oraz dzbanki z gorącą wodą i mydło. Nim się Elodie obejrzała, kobiety przygotowały jej kąpiel i czekały na dalsze polecenie. Księżniczka dała im po monecie, podziękowała, po czym powiedziała, że mogą odejść, bo sama sobie poradzi. Pokojówki dygnęły jak na zawołanie i wyszły.
- Ach, gorąca kąpiel! - powiedziała Elodie, wdychając zapach ciepłej wody - Tego mi właśnie trzeba.
Ludwik tymczasem dalej wycierał sobie ręcznikiem mokrą twarz, włosy oraz ręce. Udało mu się dzięki temu choć częściowo osuszyć. Początkowo nie zwracał większej uwagi na to, co się wokół niego dzieje, skupiony na tym, co robi, kiedy jednak Elodie powiedziała o kąpieli, zrozumiał szybko, że chyba nie powinien tu przebywać i rzekł zmieszany:
- Och, wybacz. To ja sobie pójdę i poczekam.
Elodie zachichotała i złapała go czule za rękę, mówiąc:
- Nie, zostań. Właściwie, bardzo mi pomożesz. Widzisz, zapomniałam o tym, ale sama nie rozwiążę sobie wiązań sukni. Pomożesz mi?
Ludwik zmieszał się, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć na tę propozycję. Tak bardzo była ona kusząca i tak bardzo podniecająca, że nie wiedział, czy wypada mu ją przyjąć. Elodie, chyba domyślając się tego, co on myśli, zachichotała lekko i powiedziała do niego:
- No co? Chyba nie zostawisz damy w opresji?
Na takie stwierdzenie, odpowiedź mogła być tylko jedna. Ludwik głośno oraz mocno przełknął ślinę, po czym stanął za Elodie i zaczął rozwiązywać jej suknię. To nie było dla niego trudne zadanie, niejeden raz już to robił, jednak nigdy nie czuł przy tym aż tak silnych emocji, jakie czuł w tamtej chwili. Powoli i stopniowo rozwiązał suknię Elodie i pomógł jej ją zdjąć. Chciał już, po wykonaniu tego dość niezwykłego zadania odejść, gdy nagle księżniczka powiedziała:
- A reszta? Mam się kąpać w bieliźnie?
Ludwik westchnął głęboko i kontynuował pomaganie Elodie. Choć serce mu w piersi waliło jak szalone, a ciało przechodziły spazmy podniecenia, zapanował w tamtej chwili nad sobą i profesjonalnie, jakby był garderobianym księżniczki, bez żadnych trudności pomógł jej rozpiąć i zdjąć bieliznę, a potem rozpiął jej kok. Gdy to zrobił, burza włosów barwy słońca opadła na dół, a Elodie odwróciła się powoli do niego przodem. Ludwik zamarł, gdy to zrobiła. Ukochana stała przed nim naga i taka piękna. Jej rozpuszczone włosy tylko potęgowały jej urodę i urok osobisty. A jej słodki uśmiech, którym go obdarzyła, był wprost zachwycający. Jej ciało było kształtne i tak wspaniale zbudowane, że musiał westchnąć na jego widok. Piersi zasłoniła sobie co prawda rękami przez dziewiczy wstyd, tak typowy dla istot, które nigdy nie pokazywały się tak żadnemu mężczyźnie, ale i tak ujrzał je przez chwilę. Były miękkie i krągłe, a on przez chwilę poczuł, że marzył o tym, aby je dotknąć. Tylko szacunek do Elodie i uczucie, jakie do niej żywił i strach, że może ją stracić, jeśli postąpi inaczej sprawiły, że zapanował nad tym pragnieniem.
- Dziękuję ci, Ludwiku - powiedziała Elodie, rumieniąc się na twarzy - Ale to nie jest jeszcze wszystko. Czy mogę mieć do ciebie jeszcze jedną prośbę?
- Jaką tylko zechcesz - odpowiedział Ludwik.
- Zapomniałam, że źle mi się samej myje plecy. Mógłbyś?
Ludwik poczuł, jak serce w piersi przyspiesza mu bicie, a on sam po prostu gotuje się z podniecenia. Elodie naprawdę go o to prosiła? Czy ona nie zdaje sobie sprawy z tego, czym to grozi? Czy nie widzi, jak na niego działa? Czy nie widzi, że on po prostu pragnie jej do szaleństwa? Że gdy tak stoi przed nim naga, to tak, jakby kusiła pszczołę miodem, a mysz słoniną? Jednak nie umiał jej odmówić. Nie umiał, a może nie chciał? A może jedno i drugie?
- No dobrze, pomogę ci. Tylko nie chcę, żebyś myślała, że ja tak każdej... Bo tak nie jest.
- Wcale tak nie myślę - odpowiedziała Elodie - To co? Pomożesz?
- Oczywiście. Tylko, czy to cię nie będzie krępować?
- Nie, skąd. No, może trochę, ale sama i tak nie zdołam się umyć.
- Jeśli to cię krępuje, zamknę oczy.
Elodie parsknęła śmiechem.
- I jak mnie wtedy umyjesz, gdy zamkniesz oczy? Aby myć, musisz widzieć.
- No tak, to oczywiste - odparł wesoło Ludwik.
Elodie uśmiechnęła się do niego i weszła powoli do wanny. Ciepła woda tak rozkosznie dotknęła jej ciała, a ona wygodnie rozłożyła się i wzięła do ręki mydło. Zaczęła powoli mydlić sobie ręce i myć je sobie oraz swoje zgrabne nogi. Ludwik ukląkł przy niej, a kiedy podała mu mydło, namydlił sobie dłonie i zaczął myć jej plecy. Poczuł, jak serce mu znowu zaczyna bić w piersi mocno i szybko, a on sam się przestraszył, że zaraz mu ono wyskoczy na zewnątrz. Dotyk pleców Elodie był mu cudowny. Te plecy były miękkie, delikatne, cudowne i słodkie. Jej skóra w tym miejscu była niczym atłas, przynajmniej dla jego dłoni.
Księżniczka tymczasem rozkoszowała się bliskością Ludwika, czując w sercu tak wielkie ciepło, jakiego nie czuła nigdy dotąd. Nie wiedziała przy tym, dlaczego to zrobiła. Dlaczego odesłała pokojówki, które mogły jej pomóc? Dlaczego prosiła Ludwika o to, aby ją mył? Dlaczego chciała, aby ujrzał ją nagą? Nie umiała sobie tego wyjaśnić. Wiedziała jednak, że on zachowuje się tak, jak tego oczekiwała. Bo choć mógł z nią uczynić, co tylko zechciał, nie zrobił tego. Jedynie spełnił jej dość niezwykłe życzenie i nic poza tym. Nie posuwał się za daleko. To oznaczało, że ją szanuje. Że ją traktuje poważnie. Gdyby był to test, zdałby go bez trudu. Chociaż, w zasadzie może był? Może podświadomie chciała go sprawdzić?
Rozmyślając o tym, nie zauważyła nawet, jak skończył jej myć plecy i nagle jego dłonie przeszły na przednie partie jej ciała. Mył teraz jej szyję, ramiona, ręce, piersi, brzuch, uda i to, co między nimi. Nie protestowała. Choć szybko poczuła, co on robi, nie umiała powiedzieć, aby przestał. Był za delikatny, za cudowny, za miły, za rozkoszny. Poza tym, przez jej ciało przechodziły tak przyjemne dreszcze, jakich nigdy dotąd nie czuła. Nie umiała powiedzieć mu „Nie”. A może raczej, nie chciała tego umieć? Bo i niby czemu miałaby chcieć mu odmówić? Był taki dobry, taki czuły i kochany, taki namiętny i taki wrażliwy zarazem. Do tego jeszcze, jakby tego było mało, jej ciało krzyczało, że chce więcej i więcej. Przechodziły przez nie dreszcze, ale jakże przyjemne i rozkoszne. Nigdy takich nie czuła. Nigdy nawet nie sądziła, że je poczuje. Ale teraz je czuła. Z nim. Ze swoim ukochanym.
Nagle jej ciało przeszły o wiele mocniejsze dreszcze. Zaczęły się one gdzieś w okolicy kręgosłupa, rozeszły po jej całej postaci, aż dotarły do jej ust, które to wydały z siebie słodki śmiech. Nie był to jednak śmiech taki jak zwykle, kiedy ją coś rozbawiły. Ten śmiech był inny. Był efektem szampańskiego nastroju. Uczucia nigdy dotąd nie doznanego. Ludwik zrozumiał jego przyczynę. Zrozumiał, że w tej realizacji swego niezwykłego zadania posunął się za daleko, dlatego cofnął ręce, wyjął je z wanny i zapytał:
- Czy wszystko dobrze, Elodie?
- Tak, Ludwiku. Bardzo dobrze - odpowiedziała księżniczka, spoglądając na niego z uśmiechem - Po prostu nigdy nie było mi tak dobrze, jak teraz z tobą.
- A ja nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak teraz z tobą - powiedział Ludwik.
Następnie przysunął jej twarz do swojej, a dłonią dotknął jej podbródka.
- Elodie, ja naprawdę nigdy nie byłem aż tak szczęśliwy. Nigdy przedtem.
- Nigdy? - zapytała Elodie.
- Nigdy, zapewniam cię.
Księżniczka spojrzała na niego swoimi cudownymi, błękitnymi oczami, lekko westchnęła i powiedziała:
- A co chciałeś mi powiedzieć wtedy, w parku, zanim złapała nas ulewa?
- Że... Elodie, że...
- Tak?
- Że cię kocham.
- Naprawdę, Ludwiku? Jesteś pewien tych uczuć?
- Całkowicie jestem ich pewien.
Elodie opuściła głowę na dół i rozpłakała się. Ludwik nie wiedział, dlaczego tak się stało. Bał się, że zranił ją w jakiś sposób, ale zanim zdążył coś powiedzieć, jego ukochana poniosła głowę, popatrzyła mu w oczy i rzekła:
- Ludwiku, ja ciebie też kocham. Tak bardzo chciałam usłyszeć te słowa, że ty czujesz do mnie coś więcej niż przyjaźń. Tak o tym marzyłam. I teraz wreszcie to słyszę. Mój ukochany... Mój jedyny...
Następnie dotknęła jego policzka i pocałowała go w usta. Ludwik oddał jej z miłością pocałunek, a ona objęła go za szyję i długo poddawała się tej cudownej, tak boskiej i długo wyczekiwanej chwili. Ich usta splotły się w jedno, ich serca w jednej chwili zaczęły bić w ten sam rytm, a ich ciała zapłonęły. Gdy oderwali się od siebie, bo zabrakło im powietrza w płucach, oddychali przez chwilę głęboko, ale radośnie.
- Ludwiku, woda robi się chłodna. Chyba już pora kończyć. Pomożesz mi?
Po tych słowach, Elodie wyciągnęła ręce w jego kierunku, a on ujął je czule i przytrzymał je, kiedy powoli i ostrożnie wychodziła z wanny na dywan. Kiedy zaś to się stało, owinęła się ręcznikiem i spojrzała na niego czule.
- Dziękuję ci. Tego mi było trzeba.
- Wybacz, jeśli podczas kąpieli posunąłem się za daleko - powiedział Ludwik.
- Nie gniewam się - odparła Elodie - To ty mi wybacz tę wstydliwość. Że się tak na początku zasłaniałam. To instynktowne. Widzisz, ja nigdy wcześniej... No wiesz, co mam na myśli. Żaden mężczyzna mnie takiej nie widział.
Serce Ludwika zabiło jeszcze mocniej. A więc była niewinna. Nigdy jeszcze nie miała ukochanego. Nie umiał zrozumieć, dlaczego, ale ucieszyło go to. Bardzo go to ucieszyło. Nie chciał tego jednak mówić na głos. Po prostu skinął głową na znak zrozumienia i powiedział:
- Powinnaś wypocząć przed drogą.
Elodie skinęła głową, ale ledwie zrobiła krok w stronę łóżka, potknęła się o własną nogę. Poleciała gwałtownie do przodu, ale Ludwik złapał ją w ramiona. To wtedy to nastąpiło. Ich spojrzenia spotkały się, ich serca zabiły jednym rytmem, a ich ciała zaczęły krzyczeć i domagać się tego, czego oboje chcieli i potrzebowali. I co ważniejsze, oboje nie umieli dłużej z tym walczyć. W kąt poszły obowiązki czy też reputacja. Teraz liczyli się dla nich tylko oni.
- Elodie - szepnął Ludwik, dotykając jej twarzy.
- Ludwiku - szepnęła Elodie.
Ponownie się pocałowali. Księżniczka objęła go za szyję, ręcznik opadł więc na podłogę, odsłaniając jej cudowne ciało. Tym razem go nie zasłaniała. Chciała, aby ją obejmował, aby ją dotykał, aby ją całował i aby ją kochał. Chciała tego i też dobrze wiedziała, że nie będzie tego żałować.
Nawet nie zauważyli, kiedy opadli na łóżko. Ani kiedy Ludwik zdjął z siebie ubranie. Ani kiedy zaczął obsypywać jej ciało pocałunkami. Ani kiedy ich ciała się ze sobą splotły w jedno, a ich dusze połączyła wyjątkowa harmonia. Kiedy zaczęli lecieć do gwiazd i z powrotem. Kiedy Elodie zaczęła odczuwać to samo, co czuła podczas kąpieli, ale dużo intensywniejsze. Po prostu to robili, zapominając przy tym o całym świecie. Nic się dla nich nie liczyło. Tylko oni sami, będący w tamtej chwili jednością. Idealną, jak Eros i Psyche widniejący na suficie nad nimi. To, co poznali bóg miłości i jego ukochana, odkrywali teraz oni. Ludwik nigdy nie czuł jeszcze takiej przyjemności, jak w tamtej chwili. A Elodie czuła, że to jest jeszcze cudowniejsze doznanie niż sobie wyobrażała. Czuła, jakby pływała naga w oceanie i co chwila zalewały ją wielkie fale, oblewające jej całe ciało i dające jej tak boskie i cudowne doznanie, jakiego nawet nie marzyła, aby zaznać. Za każdym razem, jak ta fala ją zalewała, czuła się, jakby leciała do gwiazd i dotykała ich ręką. Kiedy to się działo, płakała ze szczęścia i śmiała się na zmianę. A gdy nadeszła ostatnia fala, przycisnęła Ludwika do siebie i wyszeptała w wargi jego imię, składając na nich ostatni cudowny pocałunek. Potem zabłyszczało jej w oczach, straciła świadomość tego, co się wokół niej dzieje i zmęczona, ale w cudowny sposób opadła na łóżko, jak przez mgłę tylko widząc, jak Ludwik w podobnym stanie świadomości kładzie się obok niej i wyciąga ku niej ręce. Poczuła wtedy przemożną ochotę, aby mocno się wtulić w jego ramiona, co oczywiście natychmiast zrobiła. Tak bardzo ich teraz potrzebowała. Tak bardzo chciała czuć je wokół siebie. Tak bardzo był on jej bliski i tak bardzo się cieszyła, że tu jest. I że może zasnąć naga i bezbronna, a zarazem też bezpieczna i szczęśliwa, wtulona w jego tors i ramiona.

***

Obudziła się kilka godzin później. Burza na zewnątrz przestała już szaleć, a ich ubrania, rozwieszone na kracie przed kominkiem zdążyły już wyschnąć. Ale jej nie chciało się wstawać. Chciała leżeć jeszcze w jego ramionach, chociażby tylko przez krótką chwilę, bo każda chwila miała dla niej wielkie znaczenie. Wiedziała, że wstąpiła na nową drogę, że ich miłość wzniosła się na nowy poziom, a ona nie zamierzała tego ani przez chwilę tego żałować.
On też już nie spał. Leżał i wpatrywał się w nią uważnie, zachwycony jej tak bardzo smukłą sylwetką, zgrabną oraz uroczą, a do tego o odpowiednich kształtach godnych prawdziwej kobiety z krwi i kości. Świadomość, że nikt nie widział tego, co on teraz może widzieć, była dla niego oszałamiająca. Przypomniał sobie wtedy słowa Cyganki, która jakiś czas temu wróżyła mu w karczmie. Że spotka miłość swego życia, że będzie dla niej pierwszy we wszystkim. Już zrozumiał, o co wtedy chodziło tej kobiecie. Już wiedział, co miała ona na myśli. Przypomniało mu to też słowa pewnego wiersza, który kiedyś dawno temu czytał, a który wydawał mu się w tamtej chwili idealnie pasujący do nich i ich uczucia.

Tak, to ja, ja, ja, ja.
Dla ciebie jestem królem,
Bo ty wybrałaś właśnie mnie.
Tak, to ja, ja, ja, ja.
Dla ciebie ten jedyny.
Niech cała ziemia o tym wie.


- O czym tak myślisz? - zapytała Elodie.
- O tym, co zrobiliśmy i jak cudownie się przy tobie czuję - odpowiedział jej Ludwik z uśmiechem na twarzy - I zastanawia mnie, co czujesz, gdy jesteś teraz ze mną, w moich ramionach.
- Co czuję, najdroższy? Rozkosz, szczęście, radość i ciepło.
- Ciepło?
- Tak i poczucie bezpieczeństwa.
- Chcę ci je dawać już zawsze, Elodie. Proszę, wyjdź za mnie.
Elodie spojrzała na niego zdumiona.
- Ludwiku, co ty mówisz?
- O tym, że pragnę pójść do twojego wuja i prosić o twoją rękę. Chyba sama rozumiesz, iż po tym, co między nami zaszło, nie może być inaczej.
Elodie odsunęła się od niego i usiadła na łóżku ze złością.
- Rozumiem. Przespałeś się ze mną i z poczucia obowiązku chcesz mnie teraz poślubić, aby ludzie nie plotkowali na nasz temat. Wiesz, to jest bardzo szlachetne z twojej strony, ale niestety, muszę powiedzieć, że póki mam coś do powiedzenia w tej sprawie, nigdy nie zgodzę się na taki upokarzający związek.
- Upokarzający? Nie rozumiem cię, Elodie - zapytał Ludwik, także siadając na łóżku - Co w nim takiego upokarzającego?
- Że prosisz mnie o rękę z przyzwoitości. A nie z miłości. Nie wiesz, że to nie są tożsame sprawy?
- Kto ci, u licha powiedział, że ja to robię z przyzwoitości?
- Ty sam, przed chwilą.
Ludwik dotknął czule policzka Elodie i powiedział:
- Najdroższa, to nie tak. Źle mnie zrozumiałaś. Ja cię kocham i pragnę być z tobą już na zawsze. To, co zrobiliśmy tylko mnie w tym utwierdziło. Dlatego chcę iść do twojego wuja i prosić go o twoją rękę.
Elodie spojrzała mu uważnie w oczy. Nie kłamał. Mówił prawdę. Odetchnęła więc z ulgą. A więc on naprawdę ją kochał.
- O ile oczywiście ty mnie też kochasz, Elodie - dokończył Ludwik - Kochasz i mi ufasz na tyle, aby wiedzieć, że traktuję cię poważnie.
Księżniczka uśmiechnęła się do niego czule i powiedziała:
- Ludwiku, czy rozebrałabym się przed tobą, gdybym ci nie ufała? A czy potem poszłabym z tobą do łóżka, gdybym cię nie kochała? Czy siedziałabym tutaj naga z tobą, gdybym nie wiedziała, że traktujesz mnie poważnie?
Następnie Elodie pocałowała delikatnie Ludwika w usta i dodała:
- Jesteś cudowny i bardzo cię kocham. Ale proszę, nie spieszmy się z niczym.
- Co to znaczy? - zapytał Ludwik.
- Nie proś wuja o moją rękę. Jeszcze nie teraz.
- Dlaczego?
- Bo za krótko się znamy, abyśmy mieli się żenić. Chcę, żebyśmy oboje lepiej się poznali. Wiem, że jestem z tobą szczęśliwa, ale nie chcę, aby to minęło przez zbytni pośpiech. Wszystko powinno nadejść w swoim czasie. Poznawajmy się, we dwoje spędzajmy dużo czasu i odkryjmy, czy to, co nas łączy jest na pewno trwałe, jak myślimy. A potem się pobierzemy, jeżeli nadal będziesz mnie chciał.
Ludwika zdziwiło to, co powiedziała, ale nie mógł jej odmówić racji. Elodie mówiła o wiele nowocześniej niż wiele kobiet, które znał. Nie budowała zamków na lodzie. Chciała mieć pewność, że uczucie, jakie ich łączy, nie przestanie istnieć i z czasem jedynie się wzmocni. Rozumiał ją i nie chciał jej poganiać. Choć on o swoich uczuciach mógł śmiało powiedzieć, że są szczere i uczciwe. Jeśli jednak w to wszystko trzeba było dodać fundament w postaci czasu oraz cierpliwości, był gotowy go jej ofiarować.
- Dobrze, Elodie. Mogę zrobić tak, jak o to prosisz, choć jestem pewien tego, że w przyszłości nadal będę cię chciał.
Elodie zachichotała i powiedziała czule:
- Ludwiku, o przyszłość pomówimy w przyszłości. Na razie cieszmy się tym, co mamy, mój kochany.
Po tych słowach, pocałowała go w usta i wstała z łóżka.
- Chyba powinniśmy już iść. Ściemnia się, a powinniśmy powrócić do pałacu, zanim zapadnie zmrok i zaczną nas szukać. Wolałabym, żeby nas tu nie znaleziono i to jeszcze w takich strojach. Czy raczej, bez nich.
To mówiąc, zachichotała wesoło i dodała:
- Nie, żebym wstydziła się tego, co nas łączy, ale po co cały świat ma znać wszystkie szczegóły naszych relacji? Pewne rzeczy powinny być tylko dla nas. A przynajmniej na razie.
- Masz rację - zgodził się Ludwik - Nie musimy ukrywać naszej miłości, ale nie musimy też wszystkim mówić, co nas właśnie połączyło.
- Dokładnie tak - odparła Elodie i spojrzała w lustro, po czym jęknęła głośno: - O Boże! Jak ja wyglądam? Włosy sterczą mi na wszystkie strony!
- Wyglądasz cudownie.
- Może dla ciebie. Świat nie powinien mnie taką widzieć. Uczeszesz mnie? W końcu, bądź co bądź, to twoja sprawka, że wyglądam teraz jak straszydło.
- Och, wielkie mi straszydło. Wyglądasz naturalnie. Ale uczeszę cię.
Elodie usiadła na łóżku, a Ludwik skrupulatnie i z miłością, za pomocą sporej szczotki doprowadził jej włosy do porządku. Jednocześnie zerkał na wiszące na ścianie lustro, w którym oboje się odbijali i podziwiał jej piękne, nagie ciało, które tak go zachwycało. Elodie szybko to zauważyła i zachichotała rozbawiona.
- Ludwisiu, co tak zerkasz? Mało się już napatrzyłeś?
- No, troszkę mało - odpowiedział zalotnie Ludwik.
- Lepiej byś patrzył na to, co robisz.
- Przecież patrzę.
Na tym droczeniu się oraz doprowadzaniu jej włosów do porządku minęło im jeszcze kilka minut. Kiedy w końcu Elodie uznała, że wygląda wreszcie jak ktoś z przyzwoitego domu, kogo nie można posądzić o nic niemoralnego, zaczęła powoli się ubierać. Ludwik ze smutkiem również nałożył na siebie ubrania, przy okazji też pomagając ukochanej założyć bieliznę i suknię oraz zawiązać ich wiązania.
- Dziękuję, najdroższy - powiedziała Elodie, kiedy skończył.
- Nie ma za co, ale szczerze mówiąc, wolę cię rozbierać niż ubierać - odparł na to Ludwik.
Elodie zachichotała i pocałowała go w usta jeszcze raz.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - zapytała wesoło.
Gdy zobaczyła, że jego wzrok ucieka na jej dekolt, trąciła go lekko w ramię.
- Ludwiku! Oczy mam na górze, wiesz o tym? Może tu się patrz?
To mówiąc, wskazała palcami na oczy. Ludwik wówczas spłonął rumieńcem i powiedziała do niej przepraszająco:
- Ja niechcący. To mimowolnie. Po prostu, to taki piękny widok. A nie wiem, kiedy go znowu zobaczę.
- Jak będziesz grzeczny, to szybciej niż myślisz - odparła Elodie.
- Przecież ja jestem cały czas grzeczny.
- Powiedzmy, że jesteś.

***

Szybko opuścili hotel i powrócili do pałacu cesarskiego. Na szczęście, nikt na dworze nie pomyślał nawet o tym, aby zadawać im pytania o to, co robili przez ten cały czas, kiedy ich nie było i kiedy rozstali się z Francois i Blanche. Nikt tego nie zrobił, dzięki czemu mogli swobodnie powrócić do swoich pokoi i rozmyślać o tej cudownej chwili, gdy oboje nadzy przytulali się do siebie w łóżku, nie musząc się przejmować tym, co inni o tym pomyślą. Obojgu bardzo brakowało tej bliskości i nie wiedzieli, jakim cudem spędzili noc osobno, wspominając to, co ich połączyło ze sobą najmocniej ze wszystkiego, co ze sobą dzielili.
Następnego dnia spotkali się na śniadaniu i zjedli je wspólnie z przyjaciółmi oraz cesarską parą. Nie kryli swojej sympatii do siebie, bo przecież i tak wszyscy już o niej wiedzieli i nie było powodu, aby ich przekonywać, że się mylą. I chociaż ciągnęło ich do siebie, panowali nad sobą z obawy, że dwór odkryje to, co odkryć nie powinien. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Ludwik i Elodie zgodnie brzydzili się fałszem, ale wiedzieli, że w tym wypadku muszą zachować pozory przyzwoitości w jej tradycyjnym postrzeganiu. Jeśli chcesz wszystko przeprowadzić po swojemu, musieli to zrobić, aby mieć większą swobodę działania.
Potem oboje asystowali w malowaniu portretu cesarzowej Eugenii. Kobieta na prośbę swego męża, zgodziła się na to, aby uwiecznić jej wizerunek na płótnie, aby ten już po wiek wieków zdobił ściany pałacu cesarskiego. Do tego niezwykle odpowiedzialnego i zaszczytnego zarazem zadania został wybrany nie byle kto, ale malarz o wielkim talencie, Franz Xavier Winterhalter. Od kilku dni malował on już portret cesarzowej Eugenii, a dzisiaj miał go dokończyć. Cesarzowa Francji z tego powodu musiała jeszcze tego dnia pozować mu niemalże w bezruchu, a zakochani otrzymali możliwość obserwowania dokańczania portretu i dopinania wszystkiego na ostatni guzik, a dzieło było jak najlepsze.
- Muszę panu powiedzieć, że udał się panu portret mojej ciotki - powiedziała Elodie, nie kryjąc swego zachwytu.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. To dla mnie zaszczyt, słyszeć takie słowa z ust tak uroczej osoby - odpowiedział na to malarz, kłaniając się nisko.
- A może namalowałby pan też Elodie? - zaproponował Ludwik.
Malarz uśmiechnął się do niego serdecznie i przepraszająco zarazem.
- Proszę mi wybaczyć, ale chwilowo jest to niemożliwe.
- O! A to czemu? - zapytał Ludwik.
- Ponieważ mam już zamówienie na kolejny obraz i w tym celu będę musiał wyjechać z tak uroczego kraju, jakim niewątpliwie jest Francja, ale niestety, praca czasami zobowiązuje.
- Rozumiem. A wolno wiedzieć, jakie to zamówienie?
- Och, ależ to żadna tajemnica, Wasza Wysokość. Cesarz Austrii, Franciszek Józef I chce, aby stworzył dla niego portret jego narzeczonej, Elżbiety. Już wysłał mi w tym celu zaproszeni do Austrii. Dlatego, gdy tylko tu skończę, ruszam dalej do nowego zlecenia.
Ludwik uśmiechnął się wesoło. To go zaskoczyło, oczywiście w pozytywny sposób. A więc Franciszek Józef chciał, aby namalowano dla niego portret Sissi? To brzmi bardzo romantycznie. Nie wiedział, że cesarz Austrii umie być taki. A do tego, biorąc pod uwagę fakt, że portret cesarzowej Francji naprawdę udał się panu Winterhalterowi, to można było być pewnym, iż portret Sissi nie będzie gorszy, a może nawet przebije on obecne dzieło mistrza?
Rozmyślania te przerwała Ludwikowi wieść, że jest do niego telegram. Jego treść nie była radosna dla księcia bawarskiego, który to, gdy tylko zdołał się z nią zapoznać, westchnął przerażony, spojrzał na Elodie, bardzo tym wszystkim zresztą zainteresowaną i powiedział:
- Elodie, chyba będę musiał wracać i to jak najszybciej.
- A co się stało? - zapytała księżniczka niespokojnym tonem.
- To od Franciszka Józefa. Pisze, że Sissi miała wypadek. Spadła z konia. Co prawda żyje, ale najadł się o nią ogromnego strachu. A ponadto podejrzewa, że nie był to wypadek.
Elodie westchnęła przerażona. Już sama depesza i reakcja Ludwika na nią ją zaniepokoiła, ale teraz dopiero miała ku temu powody. Tak bardzo polubiła Sissi w czasie, kiedy obie przebywały w Wiedniu. Można powiedzieć, że wręcz obie się ze sobą zaprzyjaźniły. Jakby mogła teraz nie być zaniepokojona jej losem i to nawet w takiej sytuacji, gdyby to był wypadek. A przecież w telegramie pisze, że wcale to nie był wypadek. Co prawda, brakowało na to dowodów, ale czy można ryzykować i lekceważyć sobie tak poważny problem?
- Sama chyba rozumiesz, Elodie - mówił dalej Ludwik - Czas spędzony z tobą był dla mnie czymś cudownym, ale muszę wracać do Austrii. Jeżeli ktoś celowo próbuje wykończyć moją kuzynkę, powinienem o tym wiedzieć i mu przeszkodzić.
Elodie spojrzała na niego ze zrozumieniem, pomyślała przez chwilę, po czym dodała stanowczo i dobitnie:
- Wobec tego, ja jadę z tobą.
Gdy Ludwik próbował protestować, że to nie wypada, a poza tym, w Wiedniu nie ma krewnych ani innych bliskich, aby musieć tam jechać i być może narażać się na gniew tych, co odpowiadali za atak na Sissi, Elodie odparła mu na to:
- Na nic się zdadzą twoje protesty, Ludwiku. Jadę z tobą i koniec. Zapominasz chyba, że Sissi jest też i moją przyjaciółką. Nie mogłabym spojrzeć jej w oczy po tym wszystkim, gdybym teraz nie pojechała do niej.
Elodie oczywiście bardzo niepokoiła się o Sissi i o jej zdrowie. Jednak nie z tego tylko powodu chciała pojechać do Austrii z Ludwikiem. Również fakt, że na chwilę chociaż mogła opuścić Paryż, który incydentem z udziałem George Sand jej ostatnio mocno obrzydł, a także więcej czasu spędzić z Ludwikiem i poznać bliskie jego sercu miejsca też miał tutaj ogromne znaczenie. Dlatego od razu powiedziała o wszystkim cioci, która domyśliwszy się wszystkich przyczyn jej decyzji, dała jej swoje błogosławieństwo na drogę. Elodie podziękowała jej serdecznie, po czym od razu poszła się spakować. W głowie zaś brzmiały jej słowa pewnej sympatycznej piosenki, którą kiedyś śpiewała jej mama, gdy jeszcze żyła:

Ze mną rusz!
Gdy wstanie słońcem, srebrem
Błyśnie wielki świat pod nami.
Ze mną rusz! Ze mną nuć!
Co nam nowy dzień przyniesie
Nie wie nikt, więc najlepiej
Ze mną nuć.

Czy to źle,
Że marzenia stale mamy?
Że trzeba nam odmiany?
Chyba nie.
Czy to źle?
Z osobą bardzo sercu bliską
Dzień po dniu przeżywać wszystko.
Och, czy to źle?

Rzućmy na chmury
Tęczowej barwy blask.
Niech czarny ustąpi cień.
Nadzieję da nam nowy dzień.
Lepszy dzień.

Och! A dziś,
Choć słońce znów się chowa,
Powraca wiara nowa,
Że wróci tu.
Wróci tu.
Pod nami cała ziemia
Będzie mieć się w promieniach.
W kolorach stu.

Już jutro wstanie nowy dzień.
Z tobą go przywitać chcę.


Elodie uśmiechnęła się, przypominając sobie słowa tej piosenki. I przy okazji też rozumiejąc, że jadąc z Ludwikiem przyczyniała się do tego, iż mogła razem z nim wspólnie witać kolejne dni. A w tamtej chwili nie marzyła o niczym innym.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 1:56, 06 Paź 2023, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 8:54, 07 Kwi 2023    Temat postu: SISSI - DROGA DO MIŁOŚCI".

Precyzyjnie prowadzisz akcję, wiesz kiedy zwolnić, a kiedy docisnąć gaz do dechy a przede wszystkim pamiętasz o tym, by postaci z trzeciego planu miały swój charakter, dialogi brzmiały dobrze a realia były wiarygodne.
To proza, która niczego nie udaje, lekkostrawna, ale świetnie przyrządzona.
Jednocześnie w kontekście pamięci o zmarłej Joannie dostajemy opowieść o tym, że w życiu wiele rzeczy po prostu się zdarza, nie zawsze jest tak, że kształtujemy nasz los według własnego planu.
Wszystko zależy, które motywy tutaj będą dla nas najważniejsze. Jest o czym myśleć po skończeniu lektury i jest to bardzo dobry stan.
Sissi -Droga do miłości to przede wszystkim wciągająca fabuła i nieustanna radość lektury.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 10:59, 17 Kwi 2023    Temat postu:

Rozdział XXIII

W cygańskim taborze

Aby zrozumieć treść telegramu, który otrzymał Ludwik od Franciszka Józefa, musimy cofnąć się nieco w czasie do wydarzeń będących przyczyną tego, iż cesarz Austrii postanowił wezwać swojego kuzyna do siebie, aby razem mogli podjąć w tej sprawie odpowiednie kroki.
Wszystko zaczęło się kilka dni wcześniej, kiedy to Franciszek Józef siedział w swoim gabinecie przy biurku, przeglądając niezwykle ważne papiery dotyczące spraw państwowych. Wciąż pamiętał o sytuacji, jakiej był świadkiem w sierocińcu i na rynku, kiedy wraz z Sissi wybrał się tam incognito. To, co wtedy zobaczył, tak bardzo go poruszyło, że podjął w głowie wiele decyzji na temat zmiany tego stanu rzeczy. Wiedział oczywiście, iż całkowicie biedy nie wypleni z cesarstwa ani też nie usunie z niego niesprawiedliwości, jednak wiedział też, że powinien zrobić, co tylko w jego mocy, aby te wszystkie anomalie zmniejszyły się do minimum. Rzecz jasna, wcześniej czytał o potrzebie zmian w książce, którą dostał od Ludwika, ale co innego było czytać o problemach w cesarstwie, a co innego zobaczyć je i to na własne oczy. Ujrzenie tego wszystkiego zmuszało do myślenia i było poruszające do tego stopnia, że nie umiał o tym zapomnieć, a co za tym idzie, refleksje i chęć wprowadzenia zmian pojawiała się u niego automatycznie. Dlatego teraz zamierzał o wiele lepiej prowadzić politykę cesarstwa i mniej ufać swoim urzędnikom, kiedy ci mu mówią, że wszystko jest w porządku. Oczywiście nie podejrzewał Zottornika ani Radetzky’ego, ani nikogo ze swoich podwładnych o złe zamiary. Jedyne, co o nich myślał w tej sprawie, to podejrzenia o to, że jako osoby starej daty nie mogły one widzieć potrzeby reform. Funkcjonowali długo w starym systemie, przywykli do zasad panujących w Austrii od lat. Nie umieli przyjąć do wiadomości, że to, co funkcjonowało w czasach ich młodości, niekoniecznie musi funkcjonować teraz. Mimo tego byli bardzo wierni cesarstwu, dlatego Franciszek Józef postanowił, że zrobi wszystko, co możliwe, aby ich przekonać do potrzeby zmian. Ostatecznie nie chciał ich pozbawiać stanowisk, byłaby to niepowetowana strata dla Austrii. Poza tym, kogo by miał powołać na ich miejsce? Tego nie wiedział, dlatego wolał, aby oni pozostali na służbie cesarstwu, ale zmienili podejście do polityki i dalej służyli swoimi talentami Austrii i jemu.
Przy okazji kwestii reform, nie zapomniał też o tym, że Radetzky i częściowo też Zottornik pozwolili na represje wobec Węgrów jako karę za powstanie, a wina za ten czyn i potępienie z tego powodu spadły na jego ojca. Tego Franciszek nie był w stanie zapomnieć i dlatego poważnie zbadał tę sprawę w sposób dokładny, a kiedy już wszystkiego się dowiedział, natychmiast wezwał do siebie feldmarszałka i gdy tylko on przybył, bez ogródek powiedział mu, co odkrył i jak bardzo jest z tego niezadowolony.
- Pragnę powiedzieć panu, feldmarszałku, że tego rodzaju poczynania nie są na rękę ani mnie, ani cesarstwu - rzekł stanowczym tonem - Dlatego też nie życzę sobie podobnych działań na przyszłość.
Radetzky był w niemałym szoku, kiedy usłyszał oskarżenia cesarza. Przecież ta sprawa miała miejsce ładne kilka lat temu. Franciszek Józef wtedy jeszcze nie zasiadał na tronie. Jak niby zatem mógł się o tym dowiedzieć? A poza tym, nawet skoro już się dowiedział, to po co teraz to rozgrzebuje? Przecież on nie zrobił nic złego. Tak od lat karano przejawy buntu wobec władzy cesarza i nikt jakoś z tego powodu nie robił problemu. No, może tylko prześladowani, których represje za ich własną głupotę spotkały, ale ich zdaniem nikt porządny się nie przejmował. Czemu więc teraz nagle ktoś to robi i to jeszcze sam cesarz?
- Wasza Cesarska Mość, pozwolę w swojej obronie powiedzieć, że wszystko to miało miejsce kilka lat temu, za rządów ojca Waszej Cesarskiej Mości i takie też było wtedy w cesarstwie prawo. Zresztą prawo to obowiązuje do dzisiaj i trudno jest oczekiwać ode mnie, wiernego sługi cesarstwa, abym miał w imię sentymentu łamać obowiązujące prawo i nie ukarać ludzi występujących przeciwko władzy.
Franciszek Józef popatrzył ze złością na Radetzky’ego i odparł:
- Barbarzyństwo, jakim wykazali się pańscy żołnierze, to coś bardzo od prawa obowiązującego w cesarstwie odległe. Represje dotknęły także niewinnych ludzi.
- Pozwolę sobie zauważyć, Wasza Cesarska Mość, że w polityce nie ma ludzi niewinnych. Za powstanie, które wywołują ojcowie, dzieci ponosić winę muszą. I odwrotnie także. Sama Biblia wszak mówi, że dzieci ponosić będą winy ojców, jak i dziedziczyć ich grzechy. Kim my zatem jesteśmy, aby łamać boskie prawo? Jakie my mamy ku temu prawo?
- Takie, że ta sama Biblia pisze też o wybaczaniu i miłosierdziu. I ja chcę to właśnie prawo wprowadzić. Prawo do wybaczenia.
- Wasza Cesarska Mość jak najbardziej ma do tego prawo, ale pragnę rzec, że w takich sprawach nie wolno okazywać litości. Wszelka litość jest odbierana przez poddanych jako słabość.
- Ja uważam wręcz przeciwnie. Ludzie będą nas kochać za nasze miłosierdzie i litość wobec nich.
- Wasza Cesarska Mość ma prawo wprowadzić, jakie tylko zasady zechce. A ja, jako wierny sługa, nie zamierzam tego negować. Jedyne co, to muszę rzec, że to nie jest moim zdaniem właściwe podejście i może ono zakończyć się poważnymi konsekwencjami. Chcę jednak w tej sprawie bardzo się mylić i wierzę, że tak jest.
- Na pewno tak jest, panie feldmarszałku i cieszy mnie, iż przyjmuje pan do siebie taką możliwość. Nie ukarzę pana za represje wobec Węgier przed laty, bo to wszystko było, jak pan powiedział, zgodne z prawem. Zamierzam jednak zmienić owo prawo i liczę na to, że pan mi w tym pomoże.
- Jak Wasza Cesarska Mość sobie życzy - odpowiedział na to Radetzky, stając przed cesarzem na baczność.
Jako wojskowy, nie zamierzał kwestionować rozkazów swojego władcy, bo aż za dobrze wiedział, jak ważny jest rozkaz i jak wielkie posiada on znaczenie. To na rozkazach przecież opiera się wojsko i opiera się wszystko, co ma jakikolwiek sens i jedynie wierne wykonywanie tych rozkazów może zapewnić całemu cesarstwu stabilność. Oczywiście musiał zwrócić uwagę cesarzowi, że jego rozkazy nie są, przynajmniej jego zdaniem nazbyt rozsądne, ale przyjmował też do wiadomości, iż może się mylić w tej sprawie i wyciągać błędne wnioski. Co prawda, wątpił w to i był pewien, że to on, zwolennik twardej ręki wobec poddanych lepiej wiedział, jak zapewnić w cesarstwu stabilizację. Ale oczywiście była mimo to możliwość, że to on, a nie cesarz się mylił. Poza tym, Radetzky jako wojskowy szanował niezwykle przełożonych, nawet jeśli ci byli w błędzie. Nauczony tego, że stojących od siebie wyżej zawsze, ale to zawsze się szanuje, zamierzał okazywać cesarzowi należyty szacunek. Choć jego zdaniem mylił się on w kwestii podejścia do poddanych, nie mógł podważać nawet w najmniejszym stopniu jego autorytetu. Bo to przecież była jedna z tych rzeczy, na której opierała się ciągłość cesarstwa. Aby wszystko w Austrii funkcjonowało jak należy, osoba cesarza musi być szanowana. Nawet przez jego urzędników, a może raczej szczególnie przez nich. Bo jak niby poddani mają szanować swojego władcę, jeśli urzędnicy tego nie robią? Zatem urzędnicy muszą mieć szacunek do cesarza i to nawet wtedy, kiedy ten tkwi w błędzie. Z czasem bowiem, oczywiście z pomocą swoich wiernych sług, z pewnością zrozumie to i wróci na właściwą drogą. Poza tym, nigdy nie wiadomo, co będzie dalej. Może to właśnie polityka cesarza przyniesie owoce, choć Radetzky w to wątpił. Nie mógł jednak, jak na wojskowego przystało, odrzucić i taką możliwość i musiał być na nią przygotowany. Ostatecznie przecież na placu boju nie zawsze wszystko da się przewidzieć i trzeba, planując bitwę, ustalać wiele scenariuszy naraz. W przypadku polityki było podobnie. Choć feldmarszałek był zdania, że posiada w tej sprawie rację, to nie wykluczał, że jest inaczej i to młody cesarz ma rację. A jeśli tak, to trzeba być i na to gotowym i okazać cesarzowi w tej sprawie wsparcie. Ostatecznie przecież to nie o nich obu tu chodzi, ale o Austrię. To ona była najważniejsza i to jej oboje powinni wiernie służyć.
Franciszek Józef oczywiście nie wiedział o tym, co myśli jego feldmarszałek, ale liczył na to, że rozmowa, jaką z nim odbył, zmusi go do myślenia i będzie także początkiem zmian na lepsze w wielkiej polityce, jaką mieli wspólnie prowadzić. W tej sprawie miał wielkie nadzieje, bo nie chciał wymieniać swoich urzędników na kogoś nowego, kto jeszcze nie sprawdził się na równie poważnym stanowisku i ta zamiana nie mogłaby koniecznie na dobre wyjść Austrii. Wolał po prostu zmusić do myślenia swoich urzędników i przekonać ich do zmiany swojej działalności, w ten sposób pozyskując ich sobie w sprawie reform i zachowując naprawdę zdolne i bystre umysły dla cesarstwa.
Po rozmowie z Radetzkym, Franciszek Józef zaczął ponownie przeglądać na swoim biurku ważne papiery i zamierzał się tym zająć, jednak niespodziewanie mu coś w tym przeszkodziło. Ktoś bowiem zapukał do drzwi, a kiedy Franciszek rzekł krótko i stanowczo: „Wejść”, do gabinetu wkroczył jego wierny sługa, jak zawsze stojący pod drzwiami i zapowiadający przybywających.
- O co chodzi? - zapytał cesarz.
- Poseł od księżniczki Elżbiety von Wittelsbach do Waszej Cesarskiej Mości - oznajmił wierny sługa.
Franciszek spojrzał na niego uważnie i uradowany zarazem. Poseł od Sissi? A więc jego ukochana przysłała mu jakiś list? To wspaniale! Musiał oczywiście od razu go przyjąć u siebie, to konieczne. Zachwycony zawołał, aby natychmiast go wpuścić do środka. Sługa skłonił się i wyszedł, po czym wpuścił zapowiedzianego gościa. Był to jakiś wysoki młody mężczyzna w stroju podróżnym, w kapeluszu niemal na oczy naciągniętym i z kopertą w dłoni.
- Witaj, mój drogi Hermesie! - zawołał radośnie do posłańca cesarz - Czy to list od mojej ukochanej Sissi?
- Tak, Wasza Cesarska Mość - odpowiedział młodzieniec i wyciągnął w jego kierunku dłoń z listem - Do rąk własnych, oczywiście.
Zadowolony Franciszek Józef wziął od niego list, po czym otworzył go, ale w tej samej chwili doznał niesamowitego zdumienia. Wyjął bowiem z koperty jakąś niewielką kartkę złożoną na dwoje, a gdy ją rozłożył, przeczytał na niej tylko dwa słowa, które brzmiały tak:

KOCHAM CIĘ.

Zaintrygowany spojrzał w kierunku posłańca, nie wiedząc, czy to jakiś żart i co powinien o nim myśleć. Wówczas jednak tajemniczy młodzieniec zdjął z głowy kapelusz, spod którego nagle posypała się burza długich, puszystych i pięknych kasztanowych włosów, tak lekko opadających na plecy nieznajomego, który potem podniósł głowę w górę i ukazał Franciszkowi twarz tak doskonale mu znaną: czułą, słodką i delikatną, ozdobioną niebieskimi oczami, delikatnym nosem i zmysłowo rozkosznymi ustami. Franciszek Józef od razu rozpoznał, kogo ma przed sobą.
- Sissi! - zawołał radośnie.
Następnie parsknął wesołym śmiechem ubawiony dowcipem, który to właśnie spłatała mu ukochana. Ta zaś zachichotała jak małe dziecko, po czym rzuciła mu się na szyję i mocno go uściskała i ucałowała go w usta.
- Franz, mój ukochany! - zawołała do niego radośnie - Nie poznałeś mnie?
- Wybacz, nie przyjrzałem ci się za dobrze - odpowiedział Franciszek - Chyba za mocno byłem skupiony na tym, że miałem dostać list od ciebie. Wiesz przecież bardzo dobrze, jak strasznie za tobą tęskniłem.
- A ja za tobą, Franz. I dlatego właśnie musiałam do ciebie przyjechać. Wiem, to szaleństwo, ale czy miłość sama w sobie nie jest szaleństwem?
Franciszek uśmiechnął się radośnie do ukochanej, objął ją mocno w pasie, po czym pocałował ją czule w usta, a zaraz potem podniósł w górę i okręcił dookoła własnej osi. Patrzył na nią szczęśliwym wzrokiem, zachwycony i szczęśliwy, że oto znowu może ją do siebie przytulić, może czuć jej bliskość, jej zapach, smak jej ust i miękkość jej włosów. Tak strasznie mu tego wszystkiego brakowało, kiedy to wszystko było daleko od niego. Zdążył się za nią bardzo stęsknić i to tak mocno, że gdyby tylko mógł, to by po prostu nie wypuszczał jej z ramion. Niestety, było to niemożliwe, bo musiał w końcu ją postawić na podłodze i wypuścić, ale wzroku od niej nie odrywał jeszcze długo, chcąc zaspokoić swoje oczy stęsknione widokiem cudownej postaci ukochanej.
- Sissi, moja najmilsza. Tak bardzo za tobą tęskniłem - powiedział po chwili Franciszek Józef - Ale muszę zauważyć, że twoja obecność tutaj mnie zaskoczyła. Powiedz mi, jakim cudem przyjechałaś tutaj i to całkowicie sama?
Sissi zachichotała jak mała dziewczynka, przyłapana na figlu i odparła:
- Spokojnie, najdroższy. Nikogo przy tym nie skrzywdziłam. Po prostu rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, przebrałam się w ten strój i zabrałam ze stajni Pioruna i proszę, przyjechałam na nim do ciebie.
- I tak po prostu to zrobiłaś?
- A co? Sądzisz, że nie potrafiłabym tego dokonać?
- Jak widzę, potrafisz - zachichotał Franciszek, po czym mocno przytulił do siebie swoją ukochaną - Ale wiesz, to było naprawdę nierozważne z twojej strony. Przecież coś mogło ci się stać podczas tej wycieczki do mnie. Ktoś przecież mógł cię napaść i skrzywdzić. Ktoś przecież...
Sissi uśmiechnęła się delikatnie do Franciszka Józefa. Próbowała dać mu do zrozumienia, że nic jej nie groziło, że wszystko było w porządku, czego to chyba najlepszym dowodem jest fakt, iż stoi tu teraz przed nim cała i zdrowa. Szybko jej jednak przyszło do głowy, jak bardzo jej ukochany ma rację. Ona przecież bardzo ryzykowała, jadąc sama z Possenhofen do Wiednia. Kiedy to robiła, nie brała tego pod uwagę. Tęsknota za Franciszkiem była u niej zbyt wielka, ale mimo wszystko teraz, gdy na spokojnie o tym wszystkim myślała, szybko pojęła, jak lekkomyślne to było z jej strony. Poczuła się wtedy okropnie. Opuściła głowę w dół i rzekła:
- Wybacz, Franciszku. Masz rację, to było głupie. Ale zrozum mnie. Ja już nie mogłam wytrzymać. Musiałam cię zobaczyć. Tak bardzo tęskniłam.
- I ja tęskniłem za tobą, Sissi. Ale proszę, nie rób tego więcej. Jeżeli zechcesz znowu mnie odwiedzić, to weź kogoś ze sobą ze służby, aby cię tutaj eskortował, a najlepiej weź kilka osób, tak dla pewności.
To mówiąc, Franciszek ujął jej ręce w swoje i czule je ucałował.
- Sissi, zrozum to. Ja nie chcę, by coś ci się stało. Gdyby, nie daj Boże... Ja... Ja nie wiem, co bym zrobił. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Sissi uśmiechnęła się do niego czule, pogłaskała jego włosy dłonią i rzekła:
- Obiecuję ci, Franciszku, że więcej tego nie zrobię. Tylko proszę, nie odsyłaj mnie do domu. Chcę chociaż kilka dni spędzić z tobą.
- Dobrze, Sissi. Zostań w pałacu, ale muszę powiadomić twoich rodziców o tym, gdzie jesteś - odpowiedział jej Franciszek.
- Oni już wiedzą. Zostawiłam im list w swoim pokoju, aby się nie martwili.
- Rozumiem, dobre chociaż i to. Ale mimo wszystko lepiej będzie potwierdzić im, że jesteś u mnie. Dlatego właśnie zaraz im wyślę telegram, żeby się nie musieli martwić o ciebie. A ty musisz iść się przebrać. Lepiej, aby moja matka ani nikt na dworze nie zobaczył cię w tym stroju. Do twarzy ci w nim, ale wolę cię w sukni.
Sissi zachichotała rozpromienia, ciesząc się, że ukochany to powiedział. Jak i z tego, że oto kupiła sobie kilka dni wakacji od nudnych lekcji z baronową Helgą von Tauler i spędzi je z ukochanym Franciszkiem. Nawet jeżeli potem miałaby za to wszystko zapłacić solidną reprymendą od rodziców. To nie miało teraz żadnego znaczenia. Liczyło się jedynie to, że Franciszek jest tu z nią i może spędzić z nim czas. Nic innego nie miało dla niej chwilowo znaczenia. Wiedziała, że za te cudne chwile u jego boku przyjmie każdą karę, jaką ewentualnie zechcą jej wymierzyć rodzice. Miłość była warta tej ceny.

***

Sissi udała się do swojego pokoju, który zajmowała, kiedy poprzednim razem przebywała w pałacu Schonbrunn. Miała tam na stałe część garderoby, która stale tam na nią czekała, gdyby znowu przybyła z wizytą i miała jednocześnie pewien problem z ubiorem. Dlatego też nie musiała się obawiać, że przyjechała tutaj bez niczego, jedynie w tym, co miała na sobie. W szafie już czekały na nią suknie i to naprawdę eleganckie i pasujące do damy, takiej jak ona. Sissi wybrała jedną z nich o kolorze błękitnym, po czym szybko się w nią przebrała z pomocą pokojówki, którą Franciszek posłał jej na pomoc.
Przez ten czas cesarz Austrii, nadal rozbawiony całą tą sytuacją, poszedł do matki i brata, aby oznajmić im, że Sissi wpadła z wizytą do nich, dodając przy tym, iż jest to mu bardzo miła niespodzianka. Jego brat i jego matka zareagowali na tę wiadomość w różnoraki sposób. Karol był nią niesamowicie ubawiony, z kolei zaś Zofia oburzona.
- Mój drogi Franciszku, chcesz mi powiedzieć, że Sissi tak po prostu, nawet słowa nie mówiąc swoim rodzicom, wsiadła na konia i przyjechała tutaj prosto z Bawarii? - zapytała zdumiona i zła jednocześnie.
Franciszek potwierdził to, szybko jednak dodając:
- Muszę powiedzieć, matko, że i mnie niespecjalnie się to spodobało. Chociaż Sissi sprawiła mi w ten sposób miłą niespodziankę, to zdecydowanie wolałbym, aby sytuacje tego rodzaju nie powtarzały się więcej.
- I bardzo słusznie - stwierdziła Zofia - Kto to widział, aby księżniczka i do tego jeszcze przyszła cesarzowa Austrii sama i to bez eskorty jeździła sobie aż tak daleko? Przecież mogło jej się coś stać.
- Ależ matko, ale się nie stało i to chyba powinno być najważniejsze - odparł w obronie Sissi Karol.
- Mylisz się, synu - odpowiedziała mu Zofia - Twój brat kocha Sissi i nie chcę sobie nawet wyobrażać, jakby się poczuł, gdyby jego ukochanej coś się stało, a to wszystko dlatego, że chciała mu zrobić niespodziankę. Uważam, że postąpiła ona bardzo lekkomyślnie.
- Nie przeczę, to nie było rozsądne, ale proszę, matko, nie karajmy jej za to - powiedział Karol proszącym tonem - W końcu wystarczy tylko jej to powiedzieć, że nie życzymy sobie podobnych ekscesów na przyszłość, a na pewno to zrozumie.
- Już jej to powiedziałem - rzekł Franciszek.
- I bardzo dobrze - powiedziała Zofia - Cieszę się, że z waszej dwójki, to ty w głowie masz więcej rozumu. Sissi to dobra dziewczyna i przyznaję, że zyskuje po bliższym poznaniu, ale nadal niestety widzę, iż nie rozumie jeszcze w pełni tego, na czym ma polegać jej rola przyszłej cesarzowej Austrii. Przykro mi to mówić, ale nadal uważam, że Nene byłaby lepszą kandydatką na twoją żonę, Franciszku.
- Matko, chyba już o tym rozmawialiśmy - odparł na to cesarz lekko urażony - Nene i ja nie pasujemy do siebie i nic do siebie nie czujemy poza sympatią i nic tego nie zmieni. To Sissi pokochałem i to ją chcę za żonę.
Zofia zrozumiała, że zagalopowała się za bardzo w swoim karcącym tonie. Już przecież zaakceptowała wybór swojego syna i po ostrej rozmowie z Karolem, która to rozmowa wiele pomogła jej zrozumieć, zaczęła patrzeć na Sissi inaczej i dostrzegać w niej więcej pozytywów. Ponadto widziała, jak Franciszek bardzo ją kocha, a ona kocha jego, dlatego postanowiła nie stać im na drodze do szczęścia, choć początkowo to robiła i nawet kazała baronowej von Tauler przyciskać mocno Sissi swoimi naukami dworskiej etykiety. Ale owa pamiętna rozmowa z Karolem, który uświadomił jej, że zachowuje się ona teraz jak jej własna teściowa przed laty i że krzywdzi swoim zachowaniem wszystkich bliskich, łącznie z Franciszkiem i że w ten sposób tylko odsuwa ich od siebie, co może skończyć się dla niej życiem w samotności, uświadomiła jej, że musi ona zaakceptować wybór syna i poszukać w nim plusów, a tych znalazła dość dużo. Dlatego teraz przywoływanie Nene jako przykładu idealnej żony dla Franciszka było już czymś nieodpowiednim, co tylko mogło rozdrażnić cesarza i zranić jego uczucia, a przecież tego Zofia nie chciała.
Zrozumiawszy to wszystko, arcyksiężna westchnęła głęboko i powiedziała:
- Wybacz mi, synu. Nie powinnam była tego mówić. Jakkolwiek nie podoba mi się lekkomyślne zachowanie Sissi, nie mam prawa tak mówić i porównywać jej do Nene. Ostatecznie to twoje życie i twoje decyzje. Ty sam musisz wybrać sobie żonę i skoro wybrałeś na nią Sissi, ja muszę to zaakceptować. Poza tym, to nie jest wcale zła dziewczyna. Po prostu zdenerwowała mnie tą „niespodzianką”, którą dla ciebie zrobiła. Musisz przyznać, że to było lekkomyślne z jej strony.
- Wiem i przyznaję to - odpowiedział matce Franciszek - I dlatego udzieliłem już Sissi reprymendy w tej sprawie. Obiecała mi, że więcej tak nie postąpi. Wierzę jej, nie mam zresztą powodów, aby jej nie wierzyć. Dlatego chcę cię prosić, matko, abyś nie karciła Sissi za jej zachowanie. Ja już to sam zrobiłem.
- Obiecuję ci, synu, że nie będę jej karcić - odpowiedziała Zofia - Zresztą, to nie do mnie należy. Maks i Ludwika są rodzicami Sissi i to do nich należy nauczyć ją odpowiedniego zachowania, nie do mnie. Dlatego nie musisz się niepokoić, bo z mojej strony nie spotka jej żadna kara.
- Dziękuję ci, matko - powiedział Franciszek, uśmiechając się do rodzicielki - Tak czy inaczej, Sissi zostanie u nas przez kilka dni. Bardzo za nią tęskniłem przez ten cały czas, dlatego chciałbym się nią teraz nacieszyć.
- To zrozumiałe, ale co z jej rodzicami? Chyba powiadomisz ich o tym, co się stało? - zapytał Karol.
- Oczywiście, nie może być inaczej - odparł Franciszek - Natychmiast każę do nich wysłać telegram, aby wiedzieli o tym, że Sissi jest u nas i żeby nie musieli się niepokoić o nią.
Po tych słowach, cesarz wyszedł z pokoju, aby natychmiast udać się do osoby odpowiedzialnej za telegraf. Tam natychmiast nadał wiadomość do rodziców Sissi z informacją, że ich córka jest u niego cała i zdrowa i nie muszą się o nią niepokoić oraz to, iż zostanie ona w pałacu cesarskim jeszcze kilka dni. Miał nadzieję, że ta informacja dotrze do księcia Maksa i księżnej Ludwiki w porę i nie będą oni zbyt długo umierać z niepokoju o swoją niesforną córeczkę. Co prawda, Sissi zostawiła im list z wyjaśnieniem, dokąd jedzie, ale jaką mieli mieć pewność, że dotarła na miejsce i to bez szwanku? Tę pewność mogli uzyskać jedynie dzięki Franciszkowi, dlatego też zaraz po rozmowie z matką i bratem, których postanowił uprzedzić o obecności Sissi, od razu poszedł on wysłać telegram do rodziców ukochanej.
Kiedy to zrobił, zadowolony powrócił do pałacu, gdzie w gabinecie czekała już na niego Sissi. Przebrana była ona w suknię. Franciszek uśmiechnął się do niej delikatnie i powiedział:
- Powiadomiłem już twoich rodziców o tym, że jesteś u mnie i zostaniesz tu na kilka dni. Mam nadzieję, że szybko odbiorą telegram.
- I że znaleźli mój list - dodała Sissi i opuściła smutno głowę - Teraz dopiero rozumiem, jak głupio postąpiłam. Tata złoi mi skórę.
- Nie obraź się, ale zasłużyłaś sobie na to.
- Wiem i naprawdę żałuję, że tak się zachowałam. To znaczy, nie żałuję, że tu do ciebie przyjechałam, ale żałuję, że zrobiłam to w taki sposób. Jeżeli tata zechce mnie zbić, nie będę się bronić.
Franciszek uśmiechnął się delikatnie do ukochanej, czując, że jest mu jej żal, bo naprawdę oboje bardzo się za sobą stęsknili i jest w stanie zrozumieć to, co tego dnia zrobiła. Oczywiście nie pochwalał jej zachowania, ale nie umiał jej potępić. Z tego też powodu podszedł do niej z uśmiechem, delikatnie dotknął jej policzka i powiedział z miłością:
- Spokojnie, najdroższa. Nie pozwolę, że rodzice cię zbili. Wiem, postąpiłaś bardzo lekkomyślnie, ale szczerze tego żałujesz i dlatego nie możesz zostać za to ukarana. No i nie zapominajmy o tym, że dzięki temu jesteś tu teraz ze mną. A za ten fakt nie mógłbym cię w żaden sposób ukarać.
Po tych słowach, Franciszek objął mocno ukochaną i pocałował ją delikatnie w usta, a ona objęła go za szyję i oddała mu pocałunek z miłością oraz radością. Serce biło jej wówczas w piersi jak szalone, a duszę ogarnęła ogromne poczucie szczęścia wywołane tym, co powiedział jej ukochany. Cieszył się, że ona tu jest i nie chciał tej radości przed nią ukrywać. To była świadomość dająca jej ogromną satysfakcję. I ta oto świadomość sprawiała, że nawet jeżeli rodzice chcieliby ją ukarać, byłaby gotowa to przyjąć z pokorą. Franciszek był tego wart.

***

Jeszcze tego samego dnia przybył telegram od księcia Maksa z informacją, że on i jego żona otrzymali wiadomość od cesarza i dziękują za opiekę nad córką. A już następnego przybyli oni osobiście wraz z baronową von Tauler i Idą Ferenczy, aby zobaczyć Sissi i upewnić się, że wszystko z nią dobrze. Rodzice mocno i czule uściskali córkę, nie kryjąc swojej radości pomieszanej ze złością.
- Sissi, kochanie. Jak to dobrze, że nic ci nie jest - mówiła Ludwika, niemalże płaszcząc ze wzruszenia.
Widok jej łez sprawił, że Sissi poczuła się okropnie głupio. Wiedziała, jak się musieli o nią niepokoić rodzice, ale mimo wszystko nie rozumiała, jak mocny był ten niepokój i dopiero teraz pojęła w pełni jego siłę. To sprawiło, iż poczuła się po prostu okropnie. Zwłaszcza, kiedy ojciec ją przytulił i powiedział:
- Co ty najlepszego narobiłaś, córeczko? Czy wiesz, jak strasznie się o ciebie z mamą baliśmy?
- Wiem, tatusiu i bardzo was za to przepraszam - odpowiedziała Sissi, mocno opuszczając głowę w dół - Nawet nie wiecie, jak strasznie mi teraz głupio.
- I powinno być ci głupio - rzekł ojciec stanowczym tonem - Naprawdę razem z twoją mamą umieraliśmy z niepokoju, kiedy w twoim pokoju zastaliśmy jedynie list od ciebie z wyjaśnieniem, dokąd pojechałaś. Strasznie się martwiliśmy, że coś ci się stało po drodze. Snuliśmy już najgorsze scenariusze.
- Bardzo was przepraszam - powiedziała Sissi ze szczerą skruchą w głosie - Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Chyba tylko to, że strasznie stęskniłam się za Franciszkiem i nie byłam w stanie już dłużej wytrzymać bez niego. Poza tym też, chciałam mu zrobić niespodziankę.
- I zrobiłaś i to jeszcze jaką - mruknęła ze złością w głosie Ludwika - Zresztą, nie tylko jemu. Nam wszystkim przy okazji też.
- Obiecuję wam, że to się nie powtórzy - odparła Sissi.
- Liczymy na to - powiedział Maks - Ale cóż... Skoro twój narzeczony chce, abyś tu została na kilka dni, to niech tak będzie. Niewykluczone jednak, że twoja obecność tutaj się przedłuży i z tego powodu baronowa von Tauler i Ida Ferenczy z tobą zostaną. Będą dalej ci pomagać w oswojeniu dworskich zasad.
- Ponadto też, jako dama, nie możesz tutaj pozostać sama, bez opieki - dodała Ludwika - Dlatego one zostaną tu z tobą. Potem wrócisz razem z nimi do domu. I na przyszłość, nie rób tego więcej, bardzo cię proszę.
Sissi solennie obiecała rodzicom, że więcej się tak nie zachowa. Rodzice zaś udzielili jej ostatecznej reprymendy, po czym jeszcze raz uściskali córkę i dodali ostatnie porady, co ma zrobić i jak się zachować, aby nie przynosić im wstydu. A gdy już to zrobili, przeszli do tej bardziej przyjemnej części i porozmawiali z Sissi na bardziej przyjemne tematy, nie wracając już do jej ekscesu, gdyż zostało to z nią wyjaśnione i nie trzeba było ponownie o tym rozmawiać.
Książę Maks i księżna Ludwika spędzili z córką oraz przyszłym zięciem cały dzień, a następnego powrócili do Bawarii. Sissi została zatem w pałacu pod czułą i troskliwą opieką ukochanego, a także pod czujnym okiem baronowej von Tauler, jak i też Idy Ferenczy, w tej drugiej wciąż mając wierną przyjaciółkę i oddanego sojusznika. Potajemnie dalej kontynuowała z nią lekcje węgierskiego, ucząc się od swojej damy dworu jej ojczystej mowy, która coraz mocniej ją fascynowała.
- Wasza Wysokość z każdym dniem radzi sobie coraz lepiej - powiedziała Ida Ferenczy do swej dostojnej uczennicy w czasie jednej lekcji - Naprawdę nie znam drugiej osoby, która tak szybko by umiała robić postępy w nauce węgierskiego. Bo przecież nie jest to język łatwy, a w każdym razie, nie dla cudzoziemców.
- To prawda, ma trudną gramatykę, ale za to piękne słowa - odparła Sissi z uśmiechem na twarzy - Szczególnie mi się podobają imiona po węgiersku. Brzmią one bardzo uroczo. Chociażby moje imię. Erzibet. To naprawdę urocze określenie Elżbiety. To brzmi naprawdę wdzięcznie.
- Zgadza się. Męskie imiona też są bardzo dobre. Chociażby Gyula.
To mówiąc, Ida uśmiechnęła się nostalgicznie na samo wspomnienie bliskiej jej osoby, która nosi to imię.
- Gyula? Bardzo ładnie to brzmi - powiedziała Sissi - A jakie to jest imię? To znaczy, jakie to imię po niemiecku?
- Juliusz, Wasza Wysokość.
- Juliusz. Jak Juliusz Cezar. Bardzo ładne imię. Imię godne dowódcy i wodza. Wielkiego wodza, który prowadzi innych do zwycięstwa i sukcesów.
Ida skinęła delikatnie głową na znak, że się zgadza z tym stwierdzeniem, po czym uśmiechnęła się ponownie, wspominając osobę, która nosi to imię i która od dawna była jej niezmiernie bliska.
Oczywiście, pobyt Sissi nie mijał jedynie na nauce węgierskiego. Musiała ona dalej kontynuować lekcje etykiety, którymi kierowała baronowa von Tauler i jak to poprzednio bywało, tak i teraz lekcje te nie budziły w niej zachwytu. Baronowa w końcu nie nauczyła się niczego ze swoich poprzednich zajęć z Sissi nie zrozumiała, iż prowadząc swoje lekcje w taki sposób, w jaki dotychczas to robiła niczego nie osiągnie. Nie wiedziała, czy może raczej nie chciała wiedzieć, że Sissi nie jest nią i co za tym idzie, lekcje prowadzone w taki sposób, w jaki ona to robiła, bynajmniej nie uczynią z niej kobiety podobnej do swojej nauczycielki. Baronowa jednak, jak przystało zresztą na każdego przymusowego nauczyciela, pracującego wyłącznie z obowiązku, nie zaś z powołania, nie przykładała większego znaczenia do tego, czy jej lekcje się podobają uczniowi, czy też nie. Zasadniczo nawet, to nie przykładała nawet wagi do tego, czy Sissi wyciągnie z jej lekcji odpowiednie wnioski i czy ta wiedza uczyni z niej lepszą osobę, czy też nie. To wszystko dla baronowej nie było istotne. Jedyne, co ją obchodziło, to przekazanie Sissi całej wiedzy, jaką miała jej przekazać i zadbanie o to, aby stała się ona damą godną salonów. Natomiast to, czy Sissi zostałaby nią z przymusu, czy z własnej chęci i czy umiałaby odpowiednio tę wiedzę wykorzystać, aby być dzięki niej szczęśliwszą, nic jej nie obchodziło, bo wszak nie należało to do jej obowiązków. Do nich należało jedynie przekazywanie wiedzy i to zamierzała robić, natomiast to, jak tą wiedzę potem wykorzysta Sissi w przyszłym życiu, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Z tego też właśnie powodu, Sissi niechętnie pobierała nauki u baronowej von Tauler i niechętnie uczyła się od niej tego, co miała obowiązek opanować. Traktowała to jak zło konieczne, zresztą tak samo jak baronowa traktowała nauczanie jej etykiety. Pod tym oto względem zarówno nauczycielka, jak i jej uczennica były są równe. Obie traktowała te lekcje jako niemiły obowiązek, któremu muszą sprostać i jak najszybciej go zakończyć.
Oczywiście, nie samymi obowiązkami człowiek żyje i nawet w pałacu ma się nie tylko zadania do wykonania, ale też i czas na przyjemności. Sissi znalazła go tam w bardzo dużym stopniu, bo praktycznie poza nudnymi lekcjami u baronowej nie musiała niczego ważnego robić. Mogła zatem pozwolić sobie na bardzo wiele przyjemności, chociażby w postaci nauki węgierskiego u Idy Ferenczy. Ale chyba najbardziej miłym je sposobem spędzania wolnego czasu, były spotkania z drogim jej sercu Franciszkiem. Co prawda ten, jako cesarz Austrii codziennie miał wiele obowiązków do wykonania, ale mimo wszystko nie były one na tyle absorbujące, aby miał nie znaleźć czasu dla ukochanej. A znajdował go każdego dnia, odkąd do niego przyjechała bardzo wiele. Dzięki temu pobyt Sissi w Schonbrunnie nie stał się dla niej nieprzyjemny, bo codziennie mogła widywać swojego ukochanego, z którym to oddawała się najbardziej miłym dla nich obojga rozrywkom, takim jak spacery we dwoje po cesarskim ogrodach, rozmowy na ulubione tematy, wspólna jazda konna po okolicy i wiele innych rzeczy, jakie mogli robić zakochani w sobie młodzi ludzie, znający się zasadniczo od zawsze.
Sissi z powodu tego wszystkiego uległa niesamowitej radości i euforii, której nie były w stanie przyćmić żadne obowiązki, jakie wciąż posiadała. Jednak miało to swoje minusy, ponieważ księżniczka niestety nie była należycie czujna wtedy, gdy należało nią być. Szybko zresztą miała ponieść konsekwencje takiego właśnie podejścia do życia. Konsekwencje, o których poinformował potem Ludwika cesarz Austrii, a które teraz należy omówić, aby w pełni zrozumieć zaistniałą sytuację, co jest o tyle istotne, że będzie ona miała wpływ na dalszy rozwój opowieści.
Wszystko zaczęło się tydzień po przyjeździe Sissi do Wiednia. Franciszek z Sissi chcieli porozmawiać z Zottornikiem na temat sierocińca, który oboje wzięli pod opiekę. Ponieważ pod nieobecność ukochanej cesarz zajął się tą sprawą i już wysłał w tym celu swojego osobistego krawca, który pobrał miarę od dzieci i teraz szył wraz ze swoimi pomocnikami dodatkowe ubranka dla małych podopiecznych swojego władcy. Jednakże Franciszek Józef, osobiście zaangażowany w tę sprawę, wiedział doskonale, że jest to jedynie kropla w morzu potrzeb sierot i dlatego nie może tylko na tym poprzestać. Zamierzał wesprzeć finansowo sierociniec, a nawet rozważał zbudowanie nowego. Nie chciał jednak podejmować lekkomyślnie w tej sprawie decyzji i wolał w tej sprawie naradzić się z Zottornikiem, który jako jego zaufany sługa oraz kanclerz zdecydowanie najlepiej wiedział, jak się sprawy mają w kwestii finansów cesarskich.
- Kanclerzu, jak zapewne pan wie, pragnę wesprzeć finansowo sierociniec w Wiedniu, nad którym niedawno objąłem oficjalnie patronat - powiedział cesarz, jak tylko Zottornik przybył do jego gabinetu.
- Tak, Wasza Cesarska Mość. Doskonale o tym pamiętam - odparł kanclerz, z pokorą nisko się kłaniając swojemu władcy.
Gdyby Franciszek mniej ufał swojemu kanclerzowi i był wobec niej bardziej czujnym, na pewno od razu wyczułby w jego tonie wyraźne niezadowolenie z tego powodu, że powierzono mu zadanie sprawdzenia stanu finansów, ponieważ cesarz chce wesprzeć sieroty. Jednak Franciszek nie uważał, aby musiał być ostrożny w przypadku Zottornika, nie podejrzewając go o złe zamiary, choć wiedział o tym, że jest to konserwatysta i wszelkie nowinki nie będzie witał zbyt chętnie. Dlatego też, choć co prawda wyczuł pewne niezadowolenie w zachowaniu kanclerza, to jednak nie wziął mu tego za złe, składając to na karb jego poglądów i konserwatywnego podejścia do wielu spraw, czym się bynajmniej nie przejmował, uważając, że to mu wcale nie przeszkadza być wiernym sługą cesarstwa i wykorzystywać talenty dla dobra Austrii i swojego władcy.
- Cieszę się, że pan o tym pamięta, kanclerzu - powiedział Franciszek Józef - A więc liczę na to, iż przekaże mi pan informację o tym, że stan finansów pozwala nam na wsparcie sierocińca tak, jak tego chcemy.
Zottornik spojrzał na cesarza wzrokiem pełnym pokory, a potem rzucił krótkie i pełne niechęci spojrzenie na stojącą u boku jego władcy Sissi i powiedział:
- Wasza Cesarska Mość, czy mam mówić zgodnie z prawdą, czy też po myśli mojego władcy?
Franciszek i Sissi nie zrozumieli za bardzo, o co mu chodzi, choć Sissi czuła w głębi serca, że Zottornik w ten sposób planuje coś niedobrego i zapewne żadne z nich nie powinno się spodziewać niczego dobrego po takim pytaniu.
- Oczywiście, że zgodnie z prawdą - odpowiedział cesarz - Choć przyznać się muszę, iż nie rozumiem, do czego to pytanie zmierza.
- Już wyjaśniam - odparł Zottornik, wyprostowując się i przybierając bardzo poważny, choć nadal uniżony ton - Wasza Cesarska Mość, osobiście sprawdziłem wszystkie raporty dotyczące skarbu państwa, jak i też zaplanowanych inwestycji. I niestety, jednakże z żalem muszę zawiadomić Waszą Cesarską Mość, że raporty te bardzo wyraźnie mówią, iż nie stać nas na taką inwestycję.
Franciszek i Sissi spojrzeli zdumieni na Zottornika. Nie spodziewali się od niego takiej wiadomości. Liczyli na to, że może i będą problemy, ale mimo to pan kanclerz wykorzysta swoją bystrość umysłu, aby odnaleźć dość pieniędzy na to, by sierociniec został wsparty finansowo. Nie wiedzieli oczywiście, że kanclerz uważał dotację dla sierot za zbędny wydatek i dlatego robił wszystko, aby przedstawić ją jako niemożliwą do zrealizowania. Co prawda, raporty rzeczywiście nie były w tej kwestii pozytywne, o czym cesarz i jego narzeczona mogli się łatwo przekonać w chwili, w której tylko kanclerz podał im owe raporty do ręki, aby zapoznali się z nimi. Jednak nie zmienia to faktu, że było to wszystko na rękę Zottornikowi. W jego oczach bowiem sieroty nie zasługiwały na najmniejsze zainteresowanie Jego Cesarskiej Mości i zasadniczo nikogo, kto by się na tym świecie liczył. Gdyby tak od niego to zależało, to wszystkie sieroty powinno się posłać do fabryk lub na pola i zmusić do pracy, ponieważ w jego oczach dzieci te były jedynie pasożytami, a ich istnienie uwłaczało godności instytucji państwowych. Zasadniczo, to wszystkie te bękarty powinno się dusić poduszką zaraz po narodzinach, a nie oddawać do domu sierot i zmuszać państwo, aby je utrzymywało, a jeśli już muszą one żyć, bo cesarz i papież uważali te bandę bastardów za dzieci Boże zasługujące na życie, to niech chociaż pracują na siebie i zasłużą na to, aby państwo im cokolwiek dawało, bo co to za pomysł, aby ich wspierać tak po prostu z powodu szkodliwego miłosierdzia? Zottornik tak właśnie uważał, ponieważ nigdy nie był wierzący, religię uważając jedynie za narzędzie polityczne, pożyteczne w rękach skutecznych ludzi. Ponadto nie wierzył, aby duchowni, afiszujący się swoją wiarą, myśleli inaczej niż on, choć oficjalnie nigdy by się do tego nie przyznali. W jego oczach byli oni w tej kwestii tak samo fałszywi jak on, chociaż udawali, że jest inaczej. Nie miał co do tego ani odrobiny wątpliwości. Uważał, iż wszyscy biskupi, kardynałowie, a także papież mieli religię za skuteczne narzędzie religijne, a za wzniosłymi hasłami o miłości do bliźniego kryła się jedynie żądza władzy. Oczywiście z tego powodu szanował on bardzo takich ludzi, gardząc z kolei tymi, którzy naprawdę wierzyli w te brednie o tym, jakoby wszyscy ludzie byli równi w oczach Boga i wszyscy zasługiwali na to, aby okazywać wobec nich miłosierdzie. Równość dla niego nie istniała, co zaś do miłosierdzia, uważał je za szkodliwe w każdym znaczeniu. Dlatego z dumą, którą próbował oczywiście ukryć, przekazywał on teraz cesarzowi wiadomość o tym, że nie ma szans na to, aby wesprzeć wiedeński sierociniec ze skarbu państwa.
- Te raporty, które to właśnie przedłożyłem Waszej Cesarskiej Mości i Waszej Wysokości, jasno dowodzą, że mówię prawdę - powiedział Zottornik, kiedy Sissi i Franciszek zaczęli uważnie czytać podane im przez niego papiery - Proszę mi w to uwierzyć, z serca bym dał, gdyby tylko było to możliwe, dość pieniędzy ze skarbu, ale niestety... Same Wasze Wysokości widzą, że jest to niemożliwe.
Jego słowa jednak nie do końca trafiały do Franciszka i Sissi, którzy wyraźnie niechętnie patrzyli na te raporty, jakby próbując się doszukać w nich czegoś, czego można by się uczepić i w ten sposób zyskać choć trochę funduszy na cel, który ich tak absorbował. Sissi jednak była na tyle w tej sprawie zdeterminowana, że szybko taki punkt w raportach odnalazła.
- Zobacz, Franz - powiedziała, wskazując dłonią na jedną linijkę na drugiej z kilku podanych im kartek - Pieniądze przeznaczona bal z okazji nominacji księdza biskupa na kardynała.
Franciszek przyjrzał się wskazanej mu linijce i uśmiechnął się zadowolony:
- Rzeczywiście, to bardzo dobry pomysł. Niezbyt lubię Jego Ekscelencję i nie sądzę, aby jego nominacja musiała zostać uczczona balem.
- Pozwolę sobie mieć inne zdanie w tej sprawie - powiedział Zottornik - Ten człowiek jest wysoko postawioną osobą i dodatkowo krewnym Waszej Cesarskiej Mości. Co prawda dalszym, ale wpływowym. Nie byłoby mądrze, zrażać go sobie.
- A czy Jego Ekscelencja z powodu swojej nominacji, która jak rozumiem, ma niedługo nastąpić, nie powinien sam urządzić bal z tej okazji? - zapytała Sissi.
- Przyznam, że to bardzo dobre pytanie - powiedział Franciszek.
Zottornik uśmiechnął się ironicznie i odparł:
- To oczywiście byłoby możliwe, ale w tej sprawie już zobowiązaliśmy się i to byłoby nie w porządku, gdyby tak nagle wycofać się z tego. W końcu, czym w oczach poddanych jest cesarz, który nie dotrzymuje swoich zobowiązań?
- Przypominam panu, że cesarz zobowiązał się również wspierać sierociniec - odpowiedziała ze złością Sissi - Czy słowo dane biskupowi jest więcej warte niż słowo dane dzieciom? Obietnice im złożone już nic nie znaczą i nie mają wartości?
Zottornik zachichotał, rozbawiony tą argumentacją i odparł:
- W żadnym razie tego nie sugeruję, Wasza Wysokość. Po prostu... Obietnice dane dzieciom są nieoficjalne, a zatem nie mają one takiej mocy i takiej wagi jak obietnice oficjalne.
- Dla mnie wszystkie moje obietnice są równie ważne - rzekł Franciszek - I nie ma dla mnie znaczenia, czy są one oficjalne, czy też nie.
Sissi spojrzała na ukochanego z wdzięcznością, delikatnie ściskając mu ramię i obdarzając go czułym uśmiechem. Zottornik jednak niezadowolony zazgrzytał ze złości zębami, z trudem zachowując spokój i rzekł:
- Doceniam honorowość Waszej Cesarskiej Mości, ale mimo wszystko pragnę zauważyć, że pierwszeństwo zawsze mają obietnice dane jako pierwsze. A przecież pierwsze było słowo dane Jego Ekscelencji.
- Rozumiem więc, że przyjęcie na cześć biskupa jest ważniejsze niż wsparcie finansowe dla biednych dzieci? - zapytała z irytacją w głosie Sissi.
- Wasza Wysokość źle interpretuje moje słowa - odparł Zottornik - Ja jedynie chcę powiedzieć, że trzeba być słownym w każdej sprawie. Autorytet władzy tego oczekuje. Ponadto, choć może zabrzmi to okrutnie, ale określmy sprawę uczciwie. Wsparcie Jego Ekscelencji, a niedługo Jego Eminencji bardzo pomoże Austrii, bo Jego Ekscelencja zna osobiście samego papieża i może pozyskać dla nas w wielu sprawach jego poparcie, co jest przecież niezwykle potrzebne Austrii. Wszak nasze cesarstwo opiera swoją siłę również na wielkim wsparciu Rzymu.
- Wydawało mi się, że wielkość królestw i cesarstw opiera się raczej na tym, jak ono jest silne wewnątrz - odrzekła Sissi, dosłownie cytując zapamiętane przez siebie słowa z jednej z książek, jakie niedawno przeczytała w bibliotece taty.
Zottornik lekko się uśmiechnął, będąc pod wrażeniem bystrości umysłu Sissi. Łatwo się jednak domyślił, że księżniczka sama tego nie wymyśliła, tylko musiała gdzieś o tym przeczytać. Dlatego skinął lekko głową i powiedział:
- Oczywiście, to wszystko prawda, nie wolno jednak zaniedbywać żadnych zobowiązań, na jakich opierała się przez lata siła cesarstwa.
- Czy to oznacza, że wsparcie dla dzieci jest nieistotne? - spytała Sissi.
- Zależy, o jakie dzieci chodzi.
- Słucham?
- Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, ale niestety, muszę to powiedzieć. Na tym świecie są rzeczy ważne i ważniejsze. Jedne mają wagę wielką, inne nie. A przecież okazanie naszej życzliwości Jego Ekscelencji może owocować wieloma bardzo pożytecznymi korzyściami. Czy takie korzyści przynieść może wsparcie w jakikolwiek sposób sierot, których nikt nie kocha i za którymi nikt nie płacze?
Sissi spojrzała wściekle na Zottornika. Jej oczy ciskały błyskawice w jego kierunku, jej zaś wargi zacisnęły się mocno, tworząc w ten sposób nieprzyjemny grymas. Słowa kanclerza rozdrażniły ją do tego stopnia, że nie była w stanie nad sobą zapanować i musiała powiedzieć, co jej leży na sercu. A raczej wykrzyczeć:
- Słucham?! Nikt nie kocha?! Nikt nie płacze?! Myli się pan, kanclerzu! Mnie wystarczyło zaledwie kilka minut, aby te dzieci pokochać i rozpłakać się nad ich losem! Jestem pewna, że wiele osób, gdyby tylko je poznało, zrobiłoby to samo! I nie jest to takie trudne! Wystarczy tylko je lepiej poznać!
Zottornik uśmiechnął się ironicznie i odparł:
- Oczywiście, Wasza Wysokość. Też jestem tego pewien. Ale niestety, muszę też zwrócić uwagę, że polityka nie jest oparta na sentymentach. Nie można w niej oczekiwać, że cesarz i jego urzędnicy będą roztkliwiać się nad każdym biednym i rozdeptanym kwiatkiem lub każdym umierającym motylkiem.
- Te dzieci nie są ani kwiatkami, ani motylkami. Dzieci są przyszłością tego świata i musimy o nie dbać tak, jak o siebie. Leży to w interesie cesarstwa.
- Zgadzam się, ale zależy, o jakich dzieciach mówimy. Jeśli o naszych, czyli o dzieciach mających przyszłość przed sobą, to oczywiście Wasza Wysokość ma w tym, co mówi rację. Jeśli jednak chodzi o te sieroty, to choć ubolewam wielce nad ich losem, to...
- To co? To one nie są przyszłością i nie należy o nie dbać?
- Można o nie dbać, ale nie należy robić tego kosztem poważniejszych spraw. Jakie bowiem sojusze zapewnią nam te dzieci? Jakie profity zapewnią Austrii te oto niewinne duszyczki, tak bronione przez Waszą Wysokość?
- A miejsce w niebie, zyskane poprzez dobroć im ofiarowaną? To mało?
Zottornik parsknął śmiechem.
- Wasza Wysokość, nie jestem duchownym. Nie mnie rozstrzygać, czy dobroć ofiarowana dzieciom zapewnia nam miejsce w niebie, czy też nie. Jako urzędnik i to urzędnik osobisty Jego Cesarskiej Mości mam obowiązek dbać o interesy tego państwa i to właśnie czynię. Być może więc moje słowa brzmią bezlitośnie, ale ja po prostu muszę tak mówić, ponieważ jako kanclerz mam obowiązek dbać przede wszystkim o materialną i polityczną stronę działalności cesarza.
- Rozumiem. A że los dzieci z sierocińca nie zapewnia dochodów cesarstwu, to nie jest on naszą sprawą i nie musimy się nimi zajmować? - zapytała Sissi - Ale bez naszej pomocy one zostaną pozostawione same sobie.
- Doceniam dobre serce Waszej Wysokości, ale przypominam, że ani cesarz, ani jego urzędnicy nie tworzą instytucji charytatywnej - odrzekł Zottornik, mając już serdecznie dosyć tej rozmowy i z trudem to ukrywając.
- Więc mamy zostawić ich bez pomocy? Przecież to tak, jakbyśmy podpisali na nich wyrok śmierci. Byłby pan w stanie to zrobić, kanclerzu? Wydać w imię tej wyższej racji, o której pan mówi, wyrok na te niewinne istoty?
- Jeżeli wyższa racja by tego wymagała, tak.
Sissi spojrzała na kanclerza w szoku. Spodziewała się po nim egoizmu, jak i też zatwardziałego konserwatyzmu, ale bezduszności? Nawet wobec dzieci? Ileż to osób pozornie wydawało się twardych w stosunku do dorosłych ludzi, ale wobec dzieci potrafiło zmięknąć i nie być w stanie ich skrzywdzić? Sissi, choć nie miała o Zottorniku najlepszego zdania, liczyła na to, że ten okaże się właśnie kimś takim. Jak widać, pomyliła się.
- Więc co mam powiedzieć tym dzieciom, którym już obiecałam pomoc? I nie tylko ja, ale i sam cesarz? - zapytała z rozpaczą w głosie Sissi.
- Że są w cesarstwie ważniejsze sprawy niż niańczenie ich - odparł Zottornik z coraz trudniej ukrywaną złością.
- Jak pan może, kanclerzu? Naprawdę ich los pana w ogóle nie obchodzi? To przecież niewinne dzieci! Zostawione same sobie mogą nawet umrzeć!
- Więc niech sobie zdychają z Bogiem.
Sissi złapała się za serce, czując, jakby ugodził w nie miecz, tak zabolały ją te okrutne słowa wypowiedziane przez kanclerza. Nigdy jeszcze nie usłyszała takich boleśnie podłych słów, nawet w ustach Arkasa, który to jak dotąd był w jej oczach najbardziej obrzydliwą ze wszystkich osób na świecie. Teraz zrozumiała, że w tej ocenie bardzo się pomyliła. Zottornik bił Arkasa na głowę pod względem podłości i bezduszności. Nawet ten podły bawarski hrabia, gdy bił swojego konia, zanim jej tata go od niego odkupił, nie wykazywał się tak kamiennym sercem, jak ten podły człowiek, który piastował stanowisko kanclerza. Poczuła, że z szoku, w jaki po tak przerażającym odkryciu popadła, o mało nie mdleje, jednak Franciszek w niemalże ostatniej chwili łapie ją w ramiona i sadza na krześle od swojego biurka, po czym upewnia się, że nic jej nie jest.
- Kanclerzu, te słowa nie są godne człowieka o pana pozycji - powiedział po chwili cesarz, kiedy się już upewnił, że Sissi nic nie jest.
Zottornik zrozumiał, iż zagalopował się w swojej szczerości wobec cesarza i jego narzeczonej, dlatego nisko skłonił się obojgu i rzekł przepraszająco:
- Najpokorniej proszę o wybaczenie, Wasza Cesarska Mość. Nie chciałem w żaden sposób urazić ani was, ani waszej narzeczonej. Jedynie to, iż nie mamy dość pieniędzy w skarbcu cesarskim, jak i fakt, że posiadamy niemożliwe do obejścia zobowiązania sprawia, iż myślę tak, a nie inaczej. Zapewniam, że w innej sytuacji na pewno pomógłbym Waszej Cesarskiej Mości znaleźć dość pieniędzy w skarbie państwa na tę jakże szlachetną ideę. Jednak muszę mówić jak polityk, do czego to zresztą Wasza Cesarska Mość sam mnie zobowiązał, każąc mi mówić ze sobą jak najbardziej szczerze.
- Rozumiem to, jednak wszystko musi mieć swoje granice, nawet szczerość - odpowiedział mu Franciszek Józef, z trudem hamując wściekłość.
- Wasza Cesarska Mość, pozwolę sobie zauważyć, że jestem urzędnikiem i ja muszę myśleć jak urzędnik dbający o dobro cesarstwa.
- Barbarzyństwo, którym się pan wykazał podczas swojej wypowiedzi jest od dbania o dobro cesarstwa bardzo dalekie.
- To prawda - powiedziała Sissi, powoli otwierając oczy i odzyskując siły, a co za tym idzie, zdolność mówienia - Nie wiem, jak można być człowiekiem i móc wypuścić z ust tak obrzydliwe słowa. Wie pan co, kanclerzu? Powiem panu, że nie spodziewałam się tego po zaufanym urzędniku cesarza. Dodam też, iż nie ma, a w każdym razie moim zdaniem, w słowniku ludzi kulturalnych słów, które w sposób dostatecznie obelżywy oceniłyby to, co pan właśnie zrobił.
Zottornik zadrżał ze złości. Jak ta smarkula ośmielała się tak do niego mówić i to jeszcze w obecności cesarza? I co gorsza, jak cesarz mógł na to pozwolić?
- Wasza Wysokość! - zawołał oburzony.
- Radzę panu nie podnosić głosu w mojej obecności, kanclerzu - powiedział z oburzeniem i złością Franciszek Józef - A już na pewno nie na moją narzeczoną. W sprawie skarbu cesarstwa na pewno ma pan rację, ale nie daje to panu prawa, aby wypowiadać takie okrutne słowa w obecności księżniczki Elżbiety. Ani też mojej. Ani tym bardziej podnosić na nas głosu.
- Pokornie proszę o wybaczenie, Wasza Cesarska Mość - powiedział kanclerz, gotując się w duchu ze złości i z trudem zachowując spokój.
- Wybaczam panu, ale proszę już zostawić nas w spokoju. Skoro twierdzi pan, że w skarbcu nie ma pieniędzy na nasz cel, proszę je zdobyć. Na pewno ma pan na to jakieś swoje sposoby. Proszę dokładnie przejrzeć te rachunki i jeszcze raz się nad nimi zastanowić. Może znajdzie pan sposób na to, aby znaleźć potrzebną nam sumę do wybudowania nowego, lepszego sierocińca. To wszystko. Żegnam pana.
Kanclerz skłonił się nisko obojgu i wyszedł z gabinetu. Oczywiście zabrał ze sobą papiery dotyczące stanu finansów, jednak nie udał się z nimi do siebie, ale do swego tajnego gabinetu, w którym zwykle rozmyślał i knuł swoje plany. Tam zaś zastał jednego ze swych wiernych sług, karmiącego właśnie jego psa, Demona. Ten na widok swego pana zaskowyczał serdecznie i podbiegł, aby się do niego połasić. Zottornik nie miał ochoty na tego rodzaju zabawy, ale pogłaskał psa po łbie, a po tej czynności skierował swój wzrok na służącego.
- Co się gapisz? - warknął na niego - Zrobiłeś swoje, to się wynoś! I wezwij mi tu baronową von Tauler!
- Tak jest, Ekscelencjo! - zawołał sługa i natychmiast opuścił pokój.
Widział, że kanclerz jest zdenerwowany, zatem pozostawanie dłużej z nim w jednym pokoju było niebezpieczne. Prędko więc odszedł, czy może raczej uciekł, a po jakieś pół godzinie w pokoju zjawiła się baronowa von Tauler.
- Wzywał mnie pan, kanclerzu? - zapytała.
- Tak - odpowiedział Zottornik, siadając przy biurku - Mam dla pani zadanie. Musimy coś zrobić z pewnym naszym wspólnym problemem.
- Kogo pan ma na myśli?
- Mówię o tej parszywej kmiotce, która ma założyć wkrótce koronę cesarstwa Austrii.
- O księżniczce Elżbiecie?
- Zgadza się, o niej. Parszywa, podła kreatura. Obraziła mnie i to jeszcze na oczach cesarza, który jej w tym wtórował.
Baronowa spojrzała zdumiona na kanclerza. A zatem ta mała idiotka była aż tak głupia, żeby ryzykować gniew Zottornika? Naprawdę to zrobiła? Musiała więc być jeszcze głupsza, niż baronowa sądziła. Zasadniczo, nie powinno jej to dziwić. Za to bardzo ją dziwił fakt, że cesarz stanął po jej stronie w tej sprawie. To nie wróżyło niczego dobrego.
- Zatem księżniczka obraziła pana przy cesarzu? - zapytała Helga von Tauler.
- Dokładnie tak - potwierdził Zottornik, cały gotując się ze złości - To jednak byłbym w stanie wytrzymać, gdyby nie to, że cesarz wyraźnie stanął po jej stronie i pozwolił na to, aby ta wieśniaczka mnie obrażała. Tego darować im nie mogę.
- Im, proszę pana?
- Tak, oboje bowiem mi za to zapłacą. Najpierw jedno, potem drugie.
- Ekscelencjo, ja rozumiem pana złość, ale czy to rozsądne?
Zottornik popatrzył na nią groźnym wzrokiem i odpowiedział ze złością:
- Rozsądnym było posłuchanie pani, kiedy mnie pani przed nią ostrzegała. To, co pani mi wcześniej o niej mówiła, było słuszne. Ta mała flądra jest głupia, ale też ma ogromny wpływ na cesarza. Jest w stanie skazać mnie na banicję, więzienie lub nawet śmierć. Dzisiaj przekonałem się o tym dostatecznie. Nie mogę ryzykować, że zrealizuje jedną z tych możliwości. Zbyt wiele mam do stracenia, pani zresztą też. Bo przecież, jeżeli ja upadnę, pani tym bardziej.
Baronowa nie mogła temu zaprzeczyć, choć w głębi serca uśmiechała się, bo widok rozeźlonego kanclerza był jej niezwykle miły. Nie widziała jeszcze, aby mu ktoś nadepnął na odcisk aż tak mocno, aby go zabolało. Jeżeli Sissi to zrobiła, to w takiej sytuacji trudno było nie poczuć do niej sympatii. Oczywiście księżniczka musiała za tę swoją chwilę triumfu zapłacić najwyższą cenę, ale trudno było nie zachwycić się tym, co ona spowodowała, czyli rozwścieczeniem Zottornika.
- Co zatem pan planuje? - zapytała baronowa.
- Ja? - uśmiechnął się Zottornik - Ja nic nie planuję. Zdaję się jedynie na łaskę Boga i będę modlił się tego wieczoru, aby naszą księżniczkę z tak niewyparzonym językiem spotkał jakiś niemiły wypadek. Niemiły dla niej, rzecz jasna, bo dla nas i owszem, bardzo miły.
Baronowa doskonale wiedziała, co słowa o modlitwie oznaczają. Już przecież nazbyt długo siedziała na cesarskim dworze, aby nie umieć zrozumieć tych słów.
- Czy modlić się pan będzie o wypadek konkretny, czy szczegóły pana wcale nie interesują?
- Zasadniczo, nie miałbym nic przeciwko, gdyby Pan Bóg pokarał ją karzącą swą prawicą podczas jednej z jej konnych przejażdżek. Ostatecznie podczas jazdy konnej zdarzały się już wypadki. Czemu jej miałby się nie zdarzyć? W końcu ta nasza urocza, mała księżniczka bawarska uwielbia konne przejażdżki. Gdyby więc dobry Bóg okazał swe miłosierdzie, a ona w wyniku tego spadłaby i skręciła sobie kark, nikt by nie mógł pretensji do nas i kogokolwiek innego. Wypadki przecież na tym świecie się zdarzają. Zwłaszcza, kiedy ktoś lekkomyślnie jeździ na złamanie karku po okolicy.
Baronowa wszystko zrozumiała. Kanclerz nie musiał jej niczego tłumaczyć. I choć w tamtej chwili poczuła do Sissi sympatię, bo stała się ona przyczyną do tego tak uroczego widoku, jakim był zirytowany Zottornik, to musiała postawić krzyżyk na tej niezbyt bystrej księżniczce, która swoim zachowaniem rozdrażniła osobę tak wysoko postawioną i zarazem tak mściwą, jak kanclerz. Dlatego westchnęła lekko i powiedziała:
- Jeszcze dzisiaj udam się do kaplicy i każę na tę intencję zapalić świecę.
- Liczę na to, baronowo - odparł Zottornik - I jeszcze jedno. Radzę pani, żeby w razie niepowodzenia, to jest w razie niespełnienia się naszych modlitw, szybko pani zapomniała o tej rozmowie, bo ja sobie na pewno o niej nie przypomnę.
- Rozumiem, proszę pana. Tak oczywiście zrobię.
- Doskonale. Może pani odejść.
Baronowa dygnęła przed kanclerzem i wyszła. Gdy to robiła, Demon nagle z jakiegoś powodu chwycił w zęby jeden z urzędowych papierów swego pana. Jakoś tak chwilę później, gdy kobieta zamknęła za sobą drzwi od tajnego gabinetu swego pryncypała, usłyszała jego głoś ryk oraz odgłosy uderzeń pomieszane z dzikim, jak i okropnie brzmiącym skowytem psa. Zasyczała wówczas z przerażenia, czując w tamtej chwili ogromną ulgę, że nie dane jej było tego oglądać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 9:54, 08 Paź 2023, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 12, 13, 14  Następny
Strona 13 z 14

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin