Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Wto 7:14, 13 Paź 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Jest już bliżej rozwiązania zagadki, a może się mylę ? Czy kronikarz zacznie się już domyślać, że hrabia Monte Christo i Edmund Dantes to jedna i ta sama osoba?
Ojcu chrzestnemu chyba się Martusia spodobała.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Wto 7:26, 13 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 3:07, 14 Paź 2020    Temat postu:

Owszem, spodobała mu się Martusia, czemu się chyba trudno dziwić, czyż nie? Smile Jeżeli chodzi o domyślanie się, to jeszcze się nie domyśla. Ten sekret bowiem, że Dantes i Monte Christo to jedna i ta sama osoba, może wyjawić tylko jedna osoba na świecie. I ta właśnie to uczyni w swoim czasie Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:45, 14 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XXXII

Opowieść Walentyny Morrel

Jestem córką prokuratora generalnego, pana Gerarda de Villefort i jego pierwszej żony, Renaty de Villefort z domu de Saint-Meran. Świat nie znał równie piękniej i wspaniałej kobiety. Niestety, zmarła młodo, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem i nie zdołałam jej poznać. Moje wspomnienia na temat matki mają kształt jedynie samych obrazów, w których to przypomina ona anioła. Na całe szczęście ojciec i dziadek dużo mi o niej opowiadali, zwłaszcza dziadek, który kochał ją jak własną córkę. Ponoć jestem do niej podobna. Niewykluczone, że w dużej mierze dlatego mój dziadek pokochał mnie tak mocno.
Po śmierci mojej matki, ojciec dość długo nie mógł się otrząsnąć, lecz jego żałoba trwała krócej aniżeli mogłam się tego spodziewać, a po jakimś czasie, który w moim mniemaniu był stanowczo za krótki, ożenił się on ponownie. Niestety, wybrał najgorszą z możliwych kobiet na świecie. Jego żoną została bowiem panna Heloiza z domu... Niestety, nie pamiętam już, jak się ona nazywała z domu. Zresztą, to nie jest ważne. Kobieta ta nigdy nie zdobyła w najmniejszym nawet stopniu mojej sympatii. Z jej bowiem oczu biła wyraźna niechęć do mnie, pomieszana wręcz z nienawiścią. Co prawda, Heloiza nigdy nie okazała mi jawnie swojej niechęci, a wręcz przeciwnie, robiła wszystko, aby cały świat myślał, iż kocha mnie jak własną córkę. Była to jednak jedynie doskonale zaplanowana gra pozorów. Nie było mi z nią źle, ale też nie byłam szczęśliwa. Na ojca nie mogłam liczyć, ponieważ zaślepiony swoją nową małżonką uważał, że jestem zwyczajnie zazdrosna o to, iż zdołał ułożyć sobie życie na nowo, a ja wciąż jestem panną. Jedyną osobą, która mnie wspierała, był mój dziadek (czyli ojciec mojego ojca), pan Francois de Noirtier de Villefort.
Dla wyjaśnienia muszę tu powiedzieć, że tak naprawdę nasza rodzina nosiła podwójne nazwisko. Brzmiało ono Noirtier de Villefort, jednak potem mój dziadek zaczął popierać Bonapartego, zaś ojciec po osiągnięciu wieku męskiego przeszedł do opozycji i należał do stronników króla Ludwika XVIII. Wówczas to nastąpił swoisty podział naszej rodziny. Dziadek został bonapartystą i porzucił drugi człon nazwiska - de Villefort. Zaś ojciec został rojalistą i porzucił jego pierwszy człon - de Noirtier. W ten sposób ojciec i syn zerwali ze sobą wszelkie kontakty. Pierwszy z nich stał się panem Francois de Nortierem, zaciekłym bonapartystą, natomiast drugi z nich stał się panem Gerardem de Villefortem, zaciekłym rojalistą i służbistą. Nikt nie mógł ich ze sobą powiązać. Kariera jednego lub drugiego (w zależności od tego, czyje stronnictwo zdołałoby odnieść ostatecznie zwycięstwo) mogłaby wszakże ulec poważnemu pogorszeniu, gdyby to pokrewieństwo wyszło na jaw. A zwłaszcza kariera mojego ojca. Dziadek bowiem wcale nie drżał na samą myśl publicznego ujawnienia tego sekretu - sam cesarz go uwielbiał, zatem on nie musiał się niczego obawiać. Mógł też śmiało posyłać swoich krewnych na bardzo poważne stanowiska państwowe i nikt by nie podważył jego decyzji. Oczywiście mógł on to zrobić jedynie wtedy, gdyby Napoleon znowu został cesarzem, co też się stało... na okres zaledwie stu dni.
Wracając do tematu mojego dziadka, dość szybko dotknęła tego jakże wspaniałego człowieka wielka tragedia i to większa od ponownego upadku jego ukochanego cesarza. Pękła mu bowiem żyłka w mózgu, wskutek czego biedak został sparaliżowany i spędził resztę swego życia w tym smutnym położeniu. Zmarł on zaledwie kilka lat temu. Zdążył się jednak nacieszyć prawnukami, jakimi ja i mój mąż go obdarzyliśmy. Bardzo go nam brakuje i tęsknimy za nim, jednak tak w gruncie rzeczy muszę powiedzieć, że śmierć była dla niego wybawieniem. Pan Noirtier był bowiem więźniem własnego ciała, choć wolę miał taką samą jak umysł, czyli niezłomną i potężną. Jego wola była zawsze tak samo silna. I nic nie było w stanie jej złamać. Biedny staruszek na pozór tylko był bezbronny i nie potrafił niczego dokonać. W rzeczywistości miał znacznie więcej potęgi w sobie niżby ktokolwiek mógł przypuszczać. Z dziadkiem zawsze łączyła mnie wielka więź emocjonalna. Gdy został sparaliżowany, płakałam wiele dni, jednakże potem, gdy już się uspokoiłam, wpadłam na pomysł, w jaki sposób mogę porozumiewać się z moim dziadkiem. Mógł on w końcu delikatnie poruszać wargami, a także powiekami, które jako jedyne części ciała pozostały mu sprawne. Umysł jego też pozostał taki sam, a może nawet i więcej... Może to się wydawać nieco szalone, ale jestem pewna, że po sparaliżowaniu i unieruchomieniu się ciała, umysł oraz siła woli mojego dziadka znacznie wzrosły. Ale to tylko moje przypuszczenia.
Postanowiłam znaleźć z moim dziadkiem jakiś wspólny język. Po kilku nieudanych próbach udało się nam tego dokonać. Oboje ustaliliśmy wtedy, że jedno mrugnięcie powiekami będzie oznaczało „tak”, zaś dwa szybkie mrugnięcia „nie”. Gdy mój dziadek chciał mnie o coś poprosić, to zaczęłam wymieniać po kolei wszystkie litery alfabetu. Dziadek zatrzymywał mnie mrugnięciem powiek na literze, od której zaczynało się słowo, które chciał wypowiedzieć. Robiliśmy tak samo z pozostałymi literami alfabetu, aż w końcu ułożyliśmy słowo, które chciał on powiedzieć (zwykle była to nazwa jakiegoś przedmiotu, którego akurat potrzebował). Rozmowy prowadzone w taki sposób trwały niekiedy bardzo długo, ale prawdę mówiąc, czas nie miał dla nas wówczas najmniejszego znaczenia. Mieliśmy go bowiem oboje pod dostatkiem. Nieraz przesiedziałam z dziadkiem w jego pokoju całe godziny i rozmawiałam z nim, szukając w jego osobie wsparcia i pociechy, a dziadek, chociaż sparaliżowany, zawsze miał dla mnie czas, a ponadto ofiarowywał mi także pomoc oraz wsparcie. Największą przyjemnością dla mnie było opiekowanie się nim, ale nie mogłam wiecznie robić tego sama. Dlatego też nauczyłam naszego specjalnego języka mojego ojca, a także starego sługę mojego dziadka (weterana wojennego o imieniu Barrois), aby mogli mi w tym dopomagać. Sługa czynił to wręcz ochoczo, co zaś do mojego ojca, to cóż... On zawsze nienawidził mojego dziadka całym sercem. Trzymał go w swoim domu chyba tylko z poczucia obowiązku, albowiem odrzucenie opieki nad schorowanym ojcem groziło poważnym skandalem, jak również publicznym ostracyzmem, a tego wszak ojciec mój przede wszystkim chciał uniknąć.
Jakiś czas po ponownym ślubie mego ojca na świat przyszedł mój brat, któremu macocha nadała iście królewskie imię, Edward. Chłopiec ten był niewątpliwie synem mojego ojca, bowiem podobnie jak on lubił być zawsze w centrum uwagi. I umiał doskonale udawać. Świetnie się czuł, kiedy udało mu się kogoś omotać swoimi jakże pięknymi słówkami, jednakże bardziej wdał się w swoją matkę, a moją macochę, gdyż podobnie jak ona, miał zło wypisane na twarzy. Nie darzyłam go więc jakimś specjalnym uczuciem, ale był moim bratem i bardzo chciałam, aby wyrósł na porządnego człowieka. Niejedna moralizująca lekcja wyszła z moich ust w jego kierunku. Niestety, wszystko na próżno. Macocha moja robiła co się tylko dało, abym nie miała na Edwarda najmniejszego nawet wpływu. Rozpieszczała go jak tylko mogła, psując mu tym samym jego charakter do samego końca. W wieku kilku lat Edward był już tak bardzo rozpuszczony, że nawet Heloizy nie chciał słuchać. A co ona na to? Oczywiście była zapatrzona w niego jak w obrazek. Na mnie zaś patrzeć nie mogła i tylko czekała, aby jak najszybciej pozbyć się mnie z domu. Albo wydać za mąż, albo oddać do klasztoru. Ta druga opcja szybko jednak odpadła, bowiem mój ojciec czuł jakąś dziwną awersję do Kościoła i postanowił, że nie pozwoli na to, żeby krew z jego krwi została służką tej, jak to określił, żałosnej organizacji manipulującej ludzkimi umysłami. Z perspektywy czasu sądzę, że miał on sporo racji, gdy tak oceniał Kościół. Chociaż tak naprawdę większym powodem, dla którego nie zostałam mniszką był fakt, że przecież każda nowicjusza musi wnieść do klasztoru całkiem spore wiano jako swój posag. Macocha moja zaś była bardzo zachłanna, ojciec w pewnym sensie też. Oboje woleli więc na mnie oszczędzić. Oczywiście, gdybym tak wyszła za mąż, to również musieli wypłacić za mnie posag, ale byłby to posag o wiele mniejszy niż taki, który należy wpłacić klasztorowi, abym została mniszką. Różnica była tak wielka, że mój ojciec i moja macocha nie mogli jej nie zauważyć. I z całą pewnością zauważyli.
Dość szybko znalazł się konkurent do mojej ręki. Był to młody baron Franz d’Epinay. Bardzo miły i dość sympatyczny młodzieniec. Przyznaję, że nawet bym za niego wyszła, gdyby nie to, że nieco wcześniej poznałam prawdziwą miłość mojego życia, czyli mego obecnego męża, Maksymiliana Morrela. Zakochaliśmy się w sobie i chcieliśmy być razem. Mój ukochany, aby móc mnie widywać, przebierał się za robotnika i wynajął się do pracy w sąsiednim domu. Spotykaliśmy się więc niemalże codziennie, zwykle przez płot. Niekiedy jedno lub drugie przechodziło przez niego i mogliśmy wtedy wpaść sobie w objęcia, jednak wciąż nad naszymi głowami wisiała groźba wydania mnie za barona d’Epinay. Macocha szczególnie na to naciskała - chciała się przecież jak najszybciej pozbyć mnie z domu. Mój ukochany w przypływie uczuć zaproponował mi ucieczkę. Początkowo delikatnie się na niego oburzyłam za tę propozycję, jednakże po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie jest najlepsze wyjście z sytuacji.
Właśnie wtedy na scenę wkroczył hrabia Monte Christo. Wszedł on w nasze życie w dosyć nietypowy sposób, uratował on bowiem życie mojej macosze i bratu, kiedy to jechali oni powozem zaprzężonym w konie pani Herminii Danglars. Konie były narowiste i w rękach osoby, której nie znały, mogły ponieść. Tak też się stało i w tym przypadku, chociaż słyszałam takie pogłoski, że to sam hrabia de Monte Christo spowodował ten wypadek z pomocą swojego czarnoskórego sługi, niemowy o imieniu Ali. Murzyn ów miał podobno za pomocą jakiegoś specjalnego gwizdnięcia lub też jakiegoś wywaru spowodować, że konie spłoszyły się i poniosły. Niestety, hrabia nigdy nie zdradził mi, czy te pogłoski to prawda. Faktem natomiast jest to, iż kiedy konie poniosły, Ali zjawił się nie wiadomo skąd, wskoczył na kozioł powozu i uspokoił te narowiste wierzchowce. Hrabia zaś szybko zabrał macochę i Edwarda, po czym ocucił mego brata kroplą brucyny. Macocha z wdzięczności zaprosiła swego wybawcę do naszego domu. Od tego czasu dość często ją odwiedzał i oboje spędzali godziny rozmawiając ze sobą jak serdeczni przyjaciele na temat trucizn, lekarstw oraz ich użycia w historii. Podczas jednej z takich rozmów hrabia podarował mojej macosze flakonik brucyny z zastrzeżeniem, że może go używać jako środek na ocucenie, ale dawka musi wynosić jedynie jedną kroplę, ponieważ użycie większej ilości spowoduje śmierć w bardzo okropnych bólach. Wkrótce miało się okazać, jak macocha używać będzie owego lekarstwa.
Przyznam się, że hrabia z początku nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Przede wszystkim dlatego, że żył w przyjaźni z moją macochą, co już samo w sobie stanowiło dla mnie powód, aby mu nie ufać. Powodem tej nieufności był również jego nietypowy wygląd i zachowanie. Pamiętam, że był zawsze blady niczym trup. Niektórzy sugerowali, że to być może jakiś wampir przybyły z orientalnego kraju, ale jego zachowanie było jeszcze bardziej ekscentryczne i niezwykłe niż sam wygląd. Ja sama, niestety, nie byłam świadkiem zbyt wielu takich jego ekscentrycznych wybryków. Poza tym miałam na głowie inne sprawy niż przejmowanie się hrabią. Pamiętam jednak, że mój ukochany Maksymilian zaproponował, żebyśmy poprosili hrabiego o pomoc w ratowaniu naszej miłości. Odmówiłam mu, podając za powód, że jest on przyjacielem mojej macochy, a co za tym idzie na pewno jest do nas wrogo nastawiony. Maksymiliana zdziwił mój osąd, gdyż ponoć poznał hrabiego od tej lepszej strony, jednakże nie zajmowaliśmy się tym zagadnieniem wtedy.
Niedługo potem, kiedy w domu naszym pojawił się hrabia zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W międzyczasie również musiałam ratować się od niechcianego małżeństwa. Mój ukochany po raz kolejny zaproponował mi ucieczkę z domu. Choć groziło mi to powszechnym potępieniem ze strony społeczeństwa, byłam w desperacji i gotowa się na to zgodzić. Najpierw jednak do akcji wkroczył mój dziadek. Pewnego dnia nakazał nam przez Barroisa wezwać nas wszystkich do swego pokoju, po czym poprosił nas, żebyśmy sprowadzili tu notariusza. Zdziwieni uczyniliśmy to. Dziadek zaś z pomocą moją, mojego ojca oraz starego sługi spisał testament. W nim zaś wydziedziczał mnie w przypadku, gdybym wyszła za pana Franza d’Epinay. Dziadek mój bowiem nie życzył sobie mieć pana barona w swojej rodzinie. Ojciec chłopaka bowiem był niegdyś bonapartystą, ale potem po pierwszym upadku cesarza zmienił poglądy i został rojalistą, czego mój dziadek nigdy mu nie wybaczył. Teraz zapowiedział, że jeżeli wyjdę za Franza, cały jego majątek przejdzie na cele dobroczynne. Dziadek liczył na to, że tym czynem przestraszy ojca i macochę. Niestety, sukces był tylko połowiczny. Macocha przestraszyła się, ale ojciec wyśmiał ten testament i powiedział, że niechaj i tak będzie, ale ja i tak poślubię Franza, czy się dziadkowi to podoba, czy też nie. Jednakże mój dziadek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 22:59, 14 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:46, 14 Paź 2020    Temat postu:



Zanim je jednak wypowiedział, wydarzyła się w moim życiu poważna tragedia. Państwo de Saint-Meran, rodzice mojej matki, postanowili mnie odwiedzić w związku z planowanym przez ojca moim ślubem, jednakże po drodze mój dziadek, pan de Saint-Meran, zażył nagle swoje lekarstwo (to samo, które nieco wcześniej sama mu przysłałam, na jego zresztą prośbę), a następnie zasnął i... już nigdy się nie obudził. Biedak umarł, wprawiając tym samym babcię w rozpacz. Przybyła ona cała zapłakana i zrozpaczona. Ojciec i ja pocieszaliśmy ją, jak tylko mogliśmy najlepiej, jednak ona nie widziała już sensu istnienia. Kilka dni później wezwała notariusza i zapisała mi cały majątek swój i swego męża, a mojego dziadka. Na łożu boleści zaś nakazała mi, abym poślubiła pana d’Epinay. Nie mogłam jej odmówić i zgodziłam się, chociaż zrobiłam to z bólem serca. Babcia nieco później umarła. Do dziś pamiętam jej śmierć. Po kolei następowały u niej niewiarygodne ataki bólów i palenia w gardle, z których niestety trzeci był śmiertelny. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że te objawy mają tak poważne znaczenie, jak się później okazało. O ile się nie mylę, to właśnie tej nocy, której umarła moja babcia, mój ukochany przygotował dla nas dokładny plan ucieczki. Nie mogłam jednak zjawić się w umówionym miejscu ze względu na śmierć babci. Maksymilian zaniepokojony więc przyszedł dowiedzieć się, co się stało. Opowiedziałam mu o wszystkim i zabrałam do mego dziadka, chcąc prosić go o radę. Dziadek szybko polubił Maksymiliana, jednak oświadczył, że na moją ucieczkę z domu się nie zgadza, miał bowiem znacznie lepszy plan działania i kazał nam czekać. Posłuchaliśmy go, choć przyznaję, że nie było to dla nas łatwe.
Po odpowiednim okresie żałoby ojciec i macocha postanowili wydać mnie za mąż za pana d’Epinay, ale wówczas przyszedł czas na cios ze strony mojego dziadka. Wezwał on nas na chwilę przed podpisaniem intercyzy przedmałżeńskiej i oznajmił, że ma nam coś ważnego do powiedzenia. Na jego polecenie znaleźliśmy w jego biurku pewien stary rękopis, w którym napisane były dokładnie i szczegółowo wszystkie okoliczności śmierci ojca Franza d’Epinay. Wyglądały one następująco: ojciec Franza został wezwany na spotkanie bonapartystów, którzy to właśnie szykowali odbicie cesarza z Elby. Liczyli na pomoc swego dawnego stronnika, on jednak nie zamierzał im pomagać i oświadczył to w sposób niezwykle butny. Prezes całego tego zgromadzenia i jego poplecznicy zmusili więc pana d’Epinay, aby przysiągł, że ich nie wyda, po czym postanowili odwieźć go do domu. Stary baron d’Epinay jednak narzekał głośno, że jego rozmówcy są bandytami i że siłą go do tej przysięgi zmusili. Odgrażał im się nawet. Prezes spotkania nie wytrzymał tego. Zatrzymał powóz, którym wiózł barona do domu i zażądał satysfakcji. Doszło wtedy do pojedynku, w którym to prezes zadał baronowi trzy rany. Ostatnia z nich była śmiertelna. Tak oto wyglądały okoliczności śmierci ojca mego niedoszłego męża. Oczywiście, było to wielkim szokiem dla Franza, jednakże najgorsze miało dopiero nadejść - kiedy Franz zapytał mojego dziadka, czy wie on, kto był tym prezesem bonapartystów, dziadek odpowiedział, że wie. A po chwili na kolejne pytanie, kim jest ten człowiek, odpowiedział „JA”. Nie umiem opisać tego szoku, który odmalował się na twarzach nas wszystkich, a najbardziej na twarzy Franza, kiedy odkryliśmy ten straszny sekret. Baron d’Epinay natychmiast oznajmił nam, że nie może poślubić wnuczki mordercy swojego ojca, czym wprawił mnie i dziadka w radość, a mego ojca i macochę we wściekłość. Żal mi było biednego Franza, ostatecznie nic złego mi nie zrobił, ale nie kochałam go i nie mogłam go nigdy pokochać. Wstyd powiedzieć, jednak byłam w tej chwili zbyt mocno zajęta myśleniem o tym, że mogę być z moim ukochanym, iż nie myślałam zbytnio o bólu, jaki niewątpliwie musiał czuć mój niedoszły małżonek.
Radość w naszym domu bardzo szybko zanikła. Zmarł bowiem nasz wierny Barrois i to w naprawdę niesamowitych okolicznościach. Zaczęło się od tego, że w dniu, w którym doszło do tej tragedii, panował bardzo duży upał. Dziadek mimo tego był jednak bardzo z siebie zadowolony. Kilka dni wcześniej zmienił nawet testament, w którym zapisał mi cały swój majątek. Barrois został wysłany do miasta po jakieś sprawunki, a kiedy wrócił, był strasznie zmęczony. Dałam mu więc do picia lemoniadę, którą zrobiłam dla dziadka. Jakąś chwilę po jej wypiciu biedny Barrois doznał ostrych bólów w brzuchu oraz gardle. Po chwilowym ich ustąpieniu nastąpił kolejny atak, potem znowu przerwa i następny atak, tym razem śmiertelny. Wezwany na pomoc lekarz nie zdołał już go ocalić. Nie wiedziałam, co się stało. Mogłam się tylko domyślać tego, że do lemoniady mego dziadka ktoś dolał trucizny i na jej skutek nasz stary kochany Barrois został zamordowany.
Ale kto by chciał zabić naszego starego sługę, pytaliśmy sami siebie. Szybko stwierdziliśmy, że nikt nie miał powodu, aby tego dokonać. Zatem zabójca chciał zabić mojego dziadka lub mnie. Dziadek jednak wcześniej pił tę samą lemoniadę i nic mu się nie stało. Jak to było możliwe? Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Wiedziałam tylko jedno. Moja babcia, pani de Saint-Meran, miała wręcz takie same bóle przed swoją śmiercią, jak Barrois. Nie mogło to być dzieło przypadku. Ktoś otruł moją biedną babcię (a niewykluczone, że wcześniej również i dziadka), a teraz zabrał się za pana Noirtiera. Odpowiedź, kto to zrobił, była tutaj widoczna jak na dłoni, ale jakoś nikt nie odważył się wypowiedzieć jej na głos. Tak właściwie, to nikt nawet nie śmiał pomyśleć, że to ta osoba.
Niedługo potem to samo, co moją babcię i wiernego Barroisa spotkało i mnie. Tyle tylko, że ja przeżyłam. Ataki bólów nadeszły, jednak były one o wiele mniej bolesne. Wywołały we mnie jedynie osłabienie, wskutek czego musiałam leżeć w łóżku. Wezwany lekarz szybko rozpoznał, że to ta sama trucizna, która zabiła moich dziadków (nie ukrywał już bowiem przede mną tego, że państwo de Saint-Meran zostali otruci) i starego sługę, teraz o mało nie zabiła mnie. Dlaczego ja jednak przeżyłam? Odpowiedź była bardzo prosta. Po prostu nieświadomie uodporniłam się na działanie tej trucizny. Jak to możliwe? Otóż mój dziadek od dawna zażywał brucynę, gdyż lekarz przypisał mu ją jako lek na paraliż, wskutek czego zatruta lemoniada nie zabiła go, choć wyczuł on truciznę w napoju. Obawiając się o moje życie wtajemniczył w całą sprawę swojego sługę, następcę Barroisa. Nakazał mu, aby dodawał do mego napoju i jedzenia odrobinę brucyny. Najpierw mało, a potem coraz więcej. To by też tłumaczyło, dlaczego moje posiłki miały nieraz smak goryczy. Uodporniałam się więc na działanie tej trucizny, choć wciąż wisiało ryzyko, że truciciel spróbuje szczęścia jeszcze raz, tym razem dając mi końską dawkę brucyny, przed którą żadne uodpornienie mi nie pomoże. Albo będąc bardziej przezornym nafaszeruje mnie inną trucizną i już nic mi nie pomoże. Niebezpieczeństwo zatem wciąż wisiało nad moją głową, zaś morderca czaił się w pobliżu, jednak najgorsze było to, że ja nie miałam pojęcia, kim on jest.
Jednej nocy, kiedy jeszcze leżałam osłabiona po niedawnym zamachu, odwiedził mnie pewien człowiek. Wkradł się do mego domu przez okno za pomocą drabinki sznurowej. Był to pewien Włoch, niejaki ksiądz Busoni. Za takiego się przynajmniej podawał, ale szybko ujawnił mi, że naprawdę jest on hrabią de Monte Christo w przebraniu i chce mi pomóc, abym mogła połączyć się z ukochanym Maksymilianem, którego on kocha jak własnego syna. Wyjawił mi również całą prawdę. Trucicielką w naszym domu była... moja macocha. Pomimo całej niechęci, jaką do niej żywiłam, z początku nie uwierzyłam w jego słowa, szybko jednak okazało się, że pan hrabia mówił prawdę. Zostawił mnie na chwilę samą, a wówczas do mojej sypialni weszła moja macocha i myśląc, że śpię, wlała mi do szklanki z wodą, jaką miałam na nocnej szafce, narkotyk o niezwykle trującym działaniu. Gdybym go wypiła, zginęłabym niechybnie. Zrobiwszy to wyszła natychmiast, myśląc widocznie, że nikt jej nie dostrzegł, jednak ja i hrabia ją widzieliśmy. Hrabia wylał truciznę do kominka i podał mi środek nasenny. Miałam po nim spać dwie doby i wyglądać jak nieżywa. Monte Christo oznajmił mi, że gdy już złożą mnie do rodzinnego grobowca, to on się tam zjawi i wydostanie mnie, po czym odda mnie Maksymilianowi. Plan ten, rodem z dzieł Szekspira, był niezwykle ryzykowny, ale nie mieliśmy innego wyboru. Zaufałam hrabiemu i zażyłam likwor, jaki mi podał, po czym zasnęłam.
Nie wiem, co się potem działo, byłam bowiem pogrążona w letargu. Wiem jednak, że tak po dwóch dobach obudziłam się i siedział obok mnie ksiądz Busoni. Zabrał mnie on na wyspę Monte Christo, po czym oddał pod opiekę swojej wychowanicy, greckiej księżniczki Hayde. Obie miałyśmy do dyspozycji cały oddział sympatycznych włoskich przemytników, którzy to spełniali wszystkie nasze zachcianki. Czekałyśmy na przybycie hrabiego i Maksymiliana. W końcu się oni zjawili. Mój ukochany nie wiedział, że ja żyję, hrabia pozostawił bowiem najlepsze na koniec. On już tak miał. Obaj panowie usiedli i zaczęli ze sobą rozmawiać. Nie wiem dokładnie o czym, ale wiem, że już po chwili byli lekko odurzeni haszyszem (mój ukochany znacznie mocniej). Wówczas to wyszłyśmy my i rzuciłyśmy się w objęcia swoim ukochanym. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ podczas pobytu na wyspie Monte Christo Hayde i ja zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą, a Hayde wyznała mi, że od dawna darzy wielkim uczuciem hrabiego, że kocha go jak swojego pana, ojca i męża zarazem i że nie umie bez niego żyć, ale on ciągle wzdraga się przed tą miłością. Był od niej bowiem o połowę starszy. Miał już wtedy czterdzieści dwa lata, a ona zaledwie dwadzieścia cztery. Hrabia miał zatem wątpliwości, czy taka różnica wieku może być możliwością na osiągnięcie szczęścia w miłości. Poza tym też obawiał się, czy zasługuje na miłość. Hayde jednak wyznała mu swoje uczucie, a potem dla pewności powiedziała mu na ucho swój słodki sekret.
Pyta pan jaki sekret? Już panu mówię. Znam go, gdyż Hayde wcześniej wyznała mi go. Mianowicie była brzemienna i to właśnie z hrabią de Monte Christo. Tak, nosiła pod sercem jego dziecko. Podobno hrabia przed swoim pojedynkiem z Albertem de Morcerfem uległ pokusie i kochał się z Hayde, do której od dawna zaczął czuć coś więcej aniżeli tylko uczucie opiekuna do wychowanicy. Noc ta zaowocowała ciążą. Myślę, że pan hrabia, słysząc jej słowa, na pewno się ucieszył i wszelkie wątpliwości, aby mogli być ze sobą rozwiały się jak pod podmuchem wiatru. Tak myślę, ale nie mam pewności, czy dokładnie tak było. To już na zawsze chyba pozostanie w sferze moich domysłów, bowiem hrabia i Hayde odpłynęli na Wschód statkiem, zanim ta rozmowa została przeprowadzona. Chwilę potem ich wspólny przyjaciel, przemytnik o takim dziwnym imieniu... Zaczynało się ono chyba na J... Nie wiem, nie pamiętam. W każdym razie ów przemytnik wręczył nam list od hrabiego. Pisał on w nim, że prosi nas, abyśmy przyjęli od niego skarb, jaki miał na wyspie Monte Christo, a w każdym razie tę resztę, której nie zdążył spożytkować. Mieliśmy też wziąć oba jego domy: ten na Polach Elizejskich oraz ten w Auteil. Hrabia postawił nam jednak pewien warunek. Mieliśmy majątek, który odziedziczyłam po państwu de Saint-Meran oraz po dziadku Noirtier, przekazać na cele dobroczynne. W liście pan de Monte Christo wyjawił nam też, że mój ojciec dowiedział się o zbrodniach mojej macochy i zmusił ją do popełnienia samobójstwa jej własną brucyną, jednakże ona przed śmiercią podała brucynę Edwardowi, nie chcąc, aby chłopiec musiał żyć bez niej, bo ponoć nie dałby sobie rady sam na tym świecie. Ojciec mój, na wskutek tego wydarzenia dostał pomieszania zmysłów i został zamknięty w szpitalu dla wariatów, gdzie rok później zmarł. Po odczytaniu tego listu przemytnik zabrał nas do domu na Polach Elizejskich, gdzie czekał już na nas mój dziadek, by pobłogosławić nasz związek.
Pobraliśmy się i jesteśmy obecnie ze sobą szczęśliwi. Poznałam siostrę Maksymiliana, Julię oraz jej męża, Emanuela. To naprawdę cudowni ludzie. Urodziły nam się dzieci, którym to nadaliśmy imiona Edmund i Hayde. Nie wzięliśmy jednak całego skarbu hrabiego de Monte Christo, jego większość oddając właścicielowi, sobie zaś zachowując jedynie jego niewielką część, która to pomogła mojemu mężowi rozwinąć jego rodzinną firmę „Morrel i syn”. Hrabia nieco się zasmucił, ale uszanował naszą decyzję i odebrał swój skarb, sprzedał swój dom w Auteil, którego to mroczna atmosfera odpychała od siebie wszystkich gości, zaś dom na Polach Elizejskich zachowaliśmy my i mieszkamy w nim do dzisiaj. Nasze dzieci zaś powoli wchodzą w dorosłe życie i wierzę, że będą w nim szczęśliwe. Co do hrabiego i Hayde, to wraz ze swoim dzieckiem często nas odwiedzają, stając się niezbędną częścią naszego życia, na co w pełni zasługują.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Śro 23:01, 14 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 10:26, 15 Paź 2020    Temat postu: Opowieść Walentyny Morrel

Hrabia w niezwykły sposób odmienił życie wielu osób. Dzięki niemu Walentyna może być ze swym ukochanym.
Chyba już się domyślam, że Marta jest córką hrabiego Monte Christo i tylko ona może wyznać kronikarzowi prawdę. Ciekawe jak on na nią zareaguje ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:56, 15 Paź 2020    Temat postu:

Właśnie, on naprawdę odmienił życie wielu osób, które spotkał. Walentyny również. Przy okazji zauważ, że w serialu z 1998 roku Gerard Depardieu zagrał Hrabiego, a jego dzieci zagrały razem z nim. Syn, nieżyjący już niestety, bo zginął w wypadku samochodowym, zagrał młodego Edmunda Dantesa, ukazanego jedynie w retrospekcjach. Córka, Julie Depardieu, z kolei zagrała Walentynę. A zatem na ekranie ojciec ratuje córkę od śmierci i łączy ją z ukochanym. Taka mała ciekawostka Smile

Owszem, nie inaczej. Bardzo dobrze się domyślasz. No cóż... Kronikarz nie będzie zadowolony z okłamywania go. Ale miłość pomoże mu wybaczyć Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 22:02, 15 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XXXIII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

22 lipca 1855 r. c.d.
Po wysłuchaniu opowieści pani Morrel, musiałem przyznać, że byłem coraz bardziej zainteresowany postacią hrabiego Monte Christo. Historia pani Walentyny przypominała mi tragedię rodem ze sztuki Williama Szekspira. Tyle intryg oraz tyle niebezpieczeństw, a do tego jeszcze taka piękna historia miłosna zakończona szczęśliwym zakończeniem. Myślę sobie, że raczej niewiele podobnych opowieści mogłoby się poszczycić tak pięknym finałem. Z całą pewnością ta historia również skończyłaby się tragicznie, gdyby nie jeden człowiek. Ten, o którym wiadomości poszukiwałem. Ten, który wzbudzał w ludzkich sercach tyle jakże sprzecznych ze sobą uczuć.
Hrabia Monte Christo. Tajemniczy mściciel, obrońca uciśnionych oraz bicz Boży w jednej osobie. Zaprawdę niezwykła to mieszanka. Wiedziałem już dużo o hrabim, jednakże w tym przypadku sprawdzało się przysłowie, iż apetyt rośnie w miarę jedzenia, albowiem po poznaniu aż tylu faktów byłem spragniony poznać ich więcej. Nie ulegało wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z człowiekiem naprawdę niezwykłym, a przede wszystkim raczej nietuzinkowym, z osobą, co do której można było mieć najróżniejsze, nawet sprzeczne ze sobą uczucia. Ja jednak w tej właśnie chwili czułem do niego prawdziwy podziw i byłem gotowy nawet sprzedać duszę diabłu, byleby tylko go spotkać i mieć zaszczyt porozmawiania z nim osobiście.
- No cóż, pani Morrel... - powiedziałem z uśmiechem na twarzy, zamykając mój dziennik - Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem pani opowieści. Mówię poważnie. Pod wielkim wrażeniem.
- Bardzo się cieszę, że pan tak mówi - odpowiedziała z anielskim uśmiechem Walentyna Morrel - Czy dowiedział się pan może ode mnie czegoś, co jest godne zanotowania?
- Rzekłbym, że nawet o wiele więcej - uśmiechnąłem się.
- Wiadomości od pani rzucają o wiele więcej światła na całą sprawę - dodała Marta.
- Zdecydowanie - potwierdziłem.
Przez chwilę nastąpiła dziwna i dość niezrozumiała, jednak niezwykle typowa dla takich sytuacji cisza. Z nudów bawiłem się swoim dziennikiem oraz ołówkiem. Ani ja, ani też Marta nie mieliśmy pojęcia, co mamy teraz zrobić. Postanowiłem w końcu przejść do rzeczy.
- No cóż... To by było chyba na tyle - rzekłem smutnym i zarazem bardzo zawiedzionym tonem - Skoro pani męża wciąż nie ma w domu, to obawiam się, że będziemy musieli...
Nie zdążyłem jednak dokończyć mojej wypowiedzi, ponieważ nagle dało się słyszeć dość głośne otwieranie drzwi.
- OHO! - zawołała Walentyna Morrel - Oto i mój mąż. Właśnie wrócił.
- No, to wychodzi na to, że jednak jeszcze tu zostaniemy - zaśmiała się Marta, spoglądając na mnie wesoło.
- W rzeczy samej - odpowiedziałem również nie ukrywając radości.
Po chwili w salonie zjawił się sam gospodarz we własnej osobistości. Był to Maksymilian Morrel, właściciel morskiej firmy handlowej „Morrel i syn”, a także mąż Walentyny z domu de Villefort. Człowiek, na którego spotkanie tak długo z Martą czekaliśmy.
Wstaliśmy oboje z kanapy i z prawdziwą radością przywitaliśmy się z nim.
- Jestem Maksymilian Morrel - powiedział mężczyzna, ściskając nam dłonie - Miło mi państwa poznać.
- I nam pana również - odrzekłem ściskając mu rękę obiema dłońmi - Nawet pan nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że wreszcie udało się nam ze sobą spotkać. Mamy bowiem, moja droga towarzyszka i ja, do pana pewien interes. Otóż chodzi o to, że...
Morrel jednak nie dał mi dokończyć.
- Wiem, co państwa do nas sprowadza. Moja siostra i szwagier zdążyli mnie już o powiadomić. Z tego też względu spieszyłem się, jak tylko mogłem, aby móc państwa poznać. Mam nadzieję, że nie macie mi państwo za złe tego spóźnienia. Starałem się jak mogłem, ale rozumiecie państwo. Obowiązki przede wszystkim.
- Ma się rozumieć - odpowiedziałem z uśmiechem.
Usiedliśmy i patrzyliśmy na naszego gospodarza spojrzeniem, które wyrażało najwyższe zainteresowanie. Tak oto właśnie wyglądał człowiek, posiadający chyba najprawdopodobniej najwięcej wiadomości o hrabim de Monte Christo dosłownie wszystko, co tylko wiedzieć można.
- Wie pan zapewne o tym, że znam osobiście pańskiego ojca chrzestnego, mój drogi panie Chroniqueur - zaczął rozmowę pan Morrel - To naprawdę wspaniały człowiek.
- Dziękuję w imieniu swoim oraz mojego pryncypała - odpowiedziałem lekko pochylając przed nim głowę.
- Proszę zatem przy najbliższej okazji przekazać ode mnie panu Alfonsowi de Beauchampowi wyrazy mojego najgłębszego poważania.
- Nie omieszkam.
Pan Morrel uśmiechnął się ponownie, a po chwili milczenia znowu rozpoczął z nami rozmowę:
- A zatem sprowadza państwa do mnie chęć poznania ode mnie informacji na temat człowieka, który tytułuje się hrabią Monte Christo?
- Dokładnie tak - potwierdziłem - Doskonale pan to ujął, panie Morrel. Nic dodać, nic ująć.
Marta milcząco skinęła głową.
- Czy może się pan zatem podzielić z nami swoją wiedzą? - zapytałem - O ile oczywiście nie jest to dla szanownego pana żaden kłopot.
Pan Morrel uśmiechnął się do nas i zapalił cygaro. Zaproponował mi, abym dołączył do niego, ale odmówiłem, gdyż nie palę. Rozkoszując się zatem dymem tytoniowym, nasz gospodarz, tonem leniwego kota, powiedział:
- Z największą chęcią tudzież przyjemnością opowiem państwu wszystko, co tylko zdołam wygrzebać z mojej pamięci. Z góry jednak państwa przepraszam, jeżeli pominę coś niezwykle dla państwa istotnego.
- Miejmy tylko nadzieję, że tak się nie stanie - rzekła Marta poważnym tonem - Ale w razie czego wykażemy się tolerancją.
- Mam nadzieję - nasz gospodarz lekko zachichotał.
Szybko otworzyłem mój dziennik, chwyciłem ołówek i popatrzyłem uważnie na naszego rozmówcę.
- A zatem... Niech pan opowiada.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 22:15, 15 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Pią 14:55, 16 Paź 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Dobrze, że kronikarz nie pali.
Ciekawe co wie Moreli i czy to pomoże w śledztwie ? Moreli chyba zna dobrze hrabiego Monte Christo, ale nawet i on nie zna o nim całej prawdy.
Dość krótki odcinek dzisiaj, czekam na kolejne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Pią 14:56, 16 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 21:15, 16 Paź 2020    Temat postu:

Wiem, że wtedy palenie cygar było w modzie, chyba też papierosy były już, ale mniej popularne. Papierosy były bardziej popularne w XX wieku, ale uznałem, że Jean nie powinien palić. To byłoby kolejne, co go wyróżnia w towarzystwie Smile
Owszem, Maksymilian Morrel wie bardzo dużo o całej sprawie. Pytanie jednak, czy zechce powiedzieć wszystko naszemu dziennikarzowi Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 23:12, 16 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XXXIV

Opowieść Maksymiliana Morrela

Mój ojciec, Piotr Morrel, był za życia właścicielem wielkiej morskiej firmy handlowej „Morrel i syn”, której statki wpływały wręcz do wszystkich portów na świecie, przywożąc stamtąd tylko i wyłącznie towary najwyższej jakości. Ojciec bowiem był uczciwym człowiekiem i nigdy nie dopuszczał się najmniejszego nawet oszustwa. Swoich pracowników zaś traktował jak własne dzieci. Bywał surowy, ale zawsze sprawiedliwy. Nigdy nikt się na niego nie skarżył. Jedyne, co mogliby mu niektórzy zarzucić, to chyba tylko fakt, że gdy cesarz był u władzy, to ojciec mój należał do jego gorliwych zwolenników, ale nigdy nikogo nie zabił ani nie oszukał. Mogę ręczyć za to własnym życiem.
Byłem jedynym synem mojego ojca. Mam jeszcze młodszą siostrę o imieniu Julia, którą już państwo zdążyliście poznać. Wyszła ona za naszego dawnego pracownika, uczciwego i zarazem bardzo szlachetnego marynarza Emanuela Herbauta. Ja sam jestem żonaty z Walentyną de Villefort, córką śp. słynnego prokuratora królewskiego. Ale dość tej genealogii.
Wracając do mojej opowieści pamiętam czasy, kiedy po słynnych stu dniach Napoleona na tron naszej ukochanej Francji powrócili Burbonowie. Wówczas to mój biedny ojciec, który nieco wcześniej nierozważnie ujawnił się światu ze swoimi poglądami, popadł w bardzo ciężką sytuację finansową i społeczną. Niewielu już ludzi chciało z nim robić interesy, bo wszystkim kojarzył się on ze znienawidzonym wtedy powszechnie Bonapartem, zaś rojaliści szczególnie na niego naskakiwali. Pozostali natomiast, nawet jeżeli robili z firmą „Morrel i syn” interesy, to już nie takie, jak wcześniej. Mój ojciec, mówiąc politycznym językiem, zyskał wówczas powszechne wotum nieufności od społeczeństwa. Oczywiście nie muszę państwu wyjaśniać, jak poważnymi konsekwencjami się to skończyło. Zaczęliśmy bankrutować, bo nasze interesy szły kiepsko, jeśli w ogóle szły, zaś pracownicy ojca powoli przestali dostawać pensje. Wskutek tego większość z nich od nas odeszła poza tymi naprawdę wiernymi, którzy wierzyli, że nadejdą jeszcze lepsze dni. Niestety, nie nadchodziły one, a wręcz wszystko zapowiadało światu nasz całkowity upadek.
Moja siostra na pewno opowiadała panu o spotkaniu z tajemniczym agentem firmy „Thomson and French”. Nie będę więc teraz wdrażał się w szczegóły całej tej sprawy. Powiem państwu tylko tyle, że nie byłem przy rozmowie mojej siostry z tym panem obecny. Widziałem go tylko przez chwilę, gdy przyniosłem memu ojcu straszną wieść o zatonięciu „Faraona”. Zbyt jednak byłem przejęty tamtą tragedią, żebym miał zwracać uwagę na obcych. Dlatego właśnie nie przyjrzałem się zbyt dobrze temu rzekomemu agentowi, kiedy mi jednak dużo później siostra o nim opowiedziała, to muszę się przyznać, iż nie uznałem w jego uczynkach niczego niezwykłego. Pomyślałem bowiem, że człowiek ten mówił prawdę i był tym, za kogo się podaje. Nie mogłem wówczas przypuszczać, że jest to tajemniczy wybawca, który postanowił nas ocalić od niebezpieczeństwa bankructwa i śmierci w powszechnej hańbie. Nijak nie mogłem tego wiedzieć.
Pamiętam doskonale ten dzień, kiedy to zostaliśmy ocaleni. Mój ojciec był wówczas strasznie ponury. Wezwał mnie do siebie i zostaliśmy sami w pokoju, a gdy to się stało, to powiedział mi, że nasze długi są ogromne i wymagają spłaty, ale on już nie mamy z czego ich pokryć. Firma zostanie więc przejęta przez wierzycieli, a nazwisko Piotra Morrel okryje się hańbą. Mój ojciec widział więc tylko jedno wyjście z tej sytuacji - samobójstwo. Postanowił się zastrzelić. Wyjął z biurka dwa pistolety. Chciał się zastrzelić, dlatego wyjął oba na wszelki wypadek, gdyby za pierwszym razem chybił. Byłem gotowy zastrzelić się razem z nim, ale ojciec nie pozwolił mi na to. Gdybym bowiem odszedł razem z nim, to co by się wówczas stało z moją matką i siostrą? Kto by je wtedy wyżywił, dał wsparcie i ocalenie? Uznałem wyższość racji mego ojca i wyszedłem z pokoju dając mu swobodę ruchów.
Jednakże mój ojciec nie zdążył zrealizować tego pragnienia. Albowiem zanim zdążył pociągnąć za spust, do jego gabinetu wpadła moja siostra z wieścią, że jesteśmy ocaleni. Miała ze sobą diament ogromnej wartości, jaki otrzymała od niejakiego Sindbada Żeglarza w pewnej starej kamienicy. Ale nie była to jedyna niespodzianka tego dnia. Przyniesiono nam bowiem wieść, że „Faraon” wcale nie zatonął, ale wchodzi właśnie do portu z całym ładunkiem. Nie umiem państwu opisać radości na twarzy mojego ojca. Nie wiedzieliśmy, jak do tego wszystkiego doszło. Uznaliśmy, że to musi być cud. Jednego jednak byliśmy całkowicie pewni - ten tajemniczy agent firmy „Thomson and French” oraz Sindbad Żeglarz to była jedna i ta sama osoba. Pojąłem wówczas, że musimy go odnaleźć i podziękować mu za to, co dla nas zrobił. Tylko jak mieliśmy to zrobić? Nie wiedzieliśmy tego, gdyż był to naprawdę tajemniczy jegomość. Nie zostawił po sobie żadnej wiadomości, żadnej wskazówki jak go znaleźć. Błądziliśmy więc po omacku w naszych poszukiwaniach. Mimo wszystko nie ustawaliśmy w naszych wysiłkach, aby dokonać niemożliwego. Gdy kilka lat później mój drogi ojciec umierał, był nareszcie szczęśliwy i spokojny o los swoich dzieci. Firmę pozostawił mnie i Julii oraz oczywiście Emanuelowi, który to w międzyczasie został moim szwagrem. Zarządzamy nią we trójkę do dzisiaj.



Jak każdy mężczyzna w tamtych czasach, również i ja postanowiłem poznać świat. Zostałem żołnierzem i na jakiś czas wyjechałem do Afryki, gdzie wstąpiłem do spahisów. Szybko dorobiłem się stanowiska kapitana. Afryka jest niezwykle pięknym kontynentem, ale zbyt dzikim, aby mieszkać tam na stałe. Podczas mojej służby na czarnym lądzie stała się pewna rzecz, która stopniowo pomogła mi odnaleźć naszego tajemniczego wybawcę oraz zaważyła na całym moim losie.
Było to tak. Pewnego dnia na pustyni miałem szczęście ocalić mojego rodaka, barona Raula de Chateau-Renaud. Podróżował on po wtedy Afryce i podczas wyprawy przez pustynię koń mu padł, a do tego zaatakowali go Arabowie. Kilku z nich udało mu się zabić, ale został przez nich osaczony. Choć byłem sam, to jednak nie umiałem go zostawić sam bez najmniejszego choćby wsparcia. Jak państwo może wiedzą, człowiek w takich sytuacjach nie myśli, tylko działa. Niejednokrotnie się potem okazuje, że w przypadku śmiertelnego zagrożenia to najlepsze, co można przedsięwziąć. I ja tak też uczyniłem rzucając się na pomoc panu baronowi. We dwójkę z łatwością daliśmy sobie radę z napastnikami. Potem pomogłem ocalonemu przeze mnie baronowi dostać się do najbliższej francuskiej osady oraz powrócić do cywilizacji. Baron nie zapomniał mi tego i kiedy tylko wyszedłem z wojska (a było wkrótce po tym wydarzeniu), Raul de Chateau-Renaud postanowił wprowadzić mnie na paryskie salony poprzez zaproszenie mnie na przyjęcie w domku kawalerskim wicehrabiego Alberta de Morcerfa. Przyjęcie było urządzane z okazji poznania pana hrabiego de Monte Christo, tajemniczego arystokraty, który to we Włoszech pomógł Albertowi wydostać się z rąk bandytów. Na przyjęciu u wicehrabiego de Morcerfa był oczywiście cały kwiat francuskiego kawalerstwa - oprócz Alberta byli tam także baron Franz d’Epinay, ówczesny sekretarz ministra spraw wewnętrznych Lucjan Debray, pan Chateau-Renaud, ja, no i prócz tego pański ojciec chrzestny, pan Alfons de Beauchamp. Innymi słowy cała paryska śmietanka towarzyska.
Pan Raul wprowadził mnie na to przyjęcie opowiadając wszystkim o moim skądinąd bohaterskim czynie, ale oczywiście jak to on, musiał mocno ubarwić całą opowieść i znacznie zwiększyć moje zasługi względem niego, lecz to nieistotne. Ważne jest to, iż właśnie na tym przyjęciu poznałem pana hrabiego Monte Christo. Był to niezwykły człowiek. Wydawało mi się, że doskonale wie, kim ja jestem, albo że mnie zna od dawien dawna, choć robił wszystko, żeby nie dać tego po sobie poznać. Jego oczy jednak zdradzały mocne zainteresowanie osobą moją i moich bliskich. Dowiódł tego potem odwiedzając mnie - mieszkałem wówczas z siostrą i szwagrem. Pamiętam doskonale tę wizytę. Hrabia bardzo się zainteresował naszym tajemniczym diamentem od równie tajemniczego Sindbada Żeglarza. Opowieść o tym niezwykłym przedmiocie wywarła na nim naprawdę wielkie wrażenie. Tak przynajmniej sądziłem. W każdym razie, po tej wizycie odwiedzał nas dość często. Można by powiedzieć, że stał się niemal członkiem naszej rodziny. Wydawało się nam, że znamy go od dawna i jakby od dawna był nam bliską osobą. Niestety, nie domyślaliśmy się wtedy, skąd takie przeczucie.
Niedługo potem zakochałem się w Walentynie. Wiedziałem jednak, że chociaż moja ukochana była mi przychylna, to jej ojciec nigdy nie pozwoli związek jego oczka w głowie ze mną. W końcu on był rojalistą, a ja synem bonapartysty. Jedynie sparaliżowany pan Noirtier, dziadek mojej ukochanej, był nam przychylny. Głównie chyba dlatego, że swego czasu on także był zagorzałym zwolennikiem cesarza. Ale cóż on mógł nam pomóc, myślałem sobie. Nie miałem pojęcia, co mogę teraz uczynić. Powoli popadałem w szaleństwo z bezsilności.
Walentyna na pewno opowiadała już państwu szczegóły naszej miłości, więc mnie w tym zakresie pozostało niewiele do powiedzenia. Potwierdzę tylko to, co z całą pewnością ona już wam rzekła. Przebrany za robotnika przebywałem na terenie remontowanej w sąsiedztwie willi, dzięki czemu spotykaliśmy się codziennie, choć potajemnie. Przyznaję tu ze wstydem, że przez pewien czas proponowałem mojej ukochanej ucieczkę z domu, jako jedyny środek na zrealizowanie naszego związku. Do dzisiaj zastanawiam się, czy nie tak byłoby lepiej. Być może wtedy dałoby się uniknąć całej tej tragedii z trucizną w rodzinie de Villefortów.
Ponieważ moja żona opowiadała już wam o aferze trucicielskiej, która wtedy wybuchła w jej domu, więc nie będę jej poruszał w mojej historii. Zresztą sam niewiele wiedziałem wówczas o całej sytuacji. Jedynie co, to przypadkiem podsłuchałem, jak ojciec mojej ukochanej rozmawia ze swoim rodzinnym lekarzem. Był to wieczór, kiedy czekałem na moją ukochaną, gdyż ta przekona do słuszności mych racji, postanowiła razem ze mną uciec, ale niestety, nie zjawiła się ona o czasie w umówionym przez nas miejscu. Zaniepokojonym wkradłem się do ogrodu państwa de Villefort i tam byłem mimowolnym świadkiem rozmowy gospodarza z lekarzem. Słyszałem, jak ten opowiada mu, iż dziadkowie Walentyny (rodzice jej matki) zmarli otruci brucyną i nie było ku temu najmniejszych wątpliwości. Lekarz proponował wszczęcie postępowania, ale pan de Villefort tak się bał skandalu, jaki by z tego niechybnie wyniknął, że odmówił jakiejkolwiek policyjnej interwencji. Pamiętam, że przerażony pobiegłem do mojej ukochanej, aby ją szybko przytulić i upewnić się, iż jej nikt nie otruł. Dzięki Bogu żyła. Chciałem tym bardziej, żeby ze mną uciekła, ale ta nie potrafiła się na to zdobyć - tej nocy bowiem zmarła jej babcia i swoim ostatnim życzeniem wymogła na niej ślub z baronem d’Epinay. Jak już państwo zapewne wiecie, od tego niechcianego ślubu Walentynę wybawił pan Noirtier, który jak się okazało, tylko na pozór potrafił tylko siedzieć i niemo przyglądać się bieżącym wypadkom.
Nieco później w Paryżu wybuchł bardzo poważny skandal. Na wskutek śledztwa, zarządzonego przez hrabiego Monte Christo, wyszły na jaw dosyć niepochlebne informacje na temat hrabiego de Morcerfa. Albert postanowił się pomścić za utracony honor poprzez pojedynek z inicjatorem całej afery. Nie mógł go jednak znaleźć, aż w końcu dowiedział się, że o tej i o tej porze hrabia będzie w operze na „Wilhelmie Tellu”. Wezwał on zatem wszystkich swoich znajomych (w tym również i mnie) do opery, po czym publicznie na oczach wszystkich wyzwał hrabiego na pojedynek. Hrabia zaś, ze stoickim spokojem wyzwanie przyjął i przegnał Alberta na cztery wiatry. Wszyscy wówczas wyszli z loży pozostając w niej hrabiego oraz mnie. Chwilę potem przyszedł do nas pan Chateau-Renaud, który został sekundantem Alberta. Przeprosił hrabiego za zachowanie przyjaciela, po czym ustalił z nim broń przyszłej walki - pistolety. Ja zostałem w loży hrabiego, który poprosił mnie o to, abym został jego sekundantem. Zapytał mnie także, czy może Emanuel zostać drugim sekundantem? Obie odpowiedzi były twierdzące. Hrabia był pewny zwycięstwa. Tym większe było moje i szwagra mego zdziwienie, gdy następnego dnia rano hrabia był strasznie przygnębiony, a przecież nie miał najmniejszych nawet powodów do smutku. Wręcz przeciwnie, gdyż razem z Emanuelem spotkaliśmy się z sekundantami Alberta i załatwiliśmy dogodne dla hrabiego warunki. Jako obrażony hrabia miał prawo strzelać pierwszy, jednakże nie wydawał się tym specjalnie uradowany. Właściwie, to podczas rozmowy w powozie dawał nam obu wyraźnie do zrozumienia, że chce pozwolić Albertowi się zabić. I na pewno by się tak stało, gdyby nie to, że stało się nieoczekiwane. Albert spóźnił się nieco, ale na Polach Marsowych oprócz niego i jego sekundantów zjawili się też panowie d’Epinay i Debray, czyli ogólnie wszyscy, którzy byli świadkami wyzwania hrabiego, po czym Albert przeprosił przy nich wszystkich Monte Christa mówiąc, iż słusznie on postąpił demaskując zbrodnie jego ojca. Następnie odszedł. Zachowanie Alberta zdziwiło nas niezmiernie, ale mimo wszystko byliśmy szczęśliwi. Hrabia mówił pod nosem coś, czego do końca nie zrozumiałem. Chyba coś o opatrzności. Nie wiem jednak, o co mu chodziło. Gdy wracaliśmy we trójkę z Pól Marsowych, to hrabia rozmawiał ze mną i Emanuelem. Pytał mnie, czy moje serce jest zajęte, czy też nie. Przyznałem się mu wówczas do mojej miłości. Pamiętam jego reakcję na te słowa. Wydawało się, jakby te słowa go przeraziły. Wspomniał coś, że wybrałem na ukochaną dziewczynę z przeklętego rodu czy jakoś tak, jednak kiedy zapewniłem go, iż szczerze i uczciwie kocham Walentynę i nigdy jej kochać nie przestanę powiedział, że musi coś naprawić. Nie miałem jednak pojęcia, o co mu chodzi.
Wkrótce potem moja biedna ukochana padła ofiarą dwóch prób otrucia jej. Pierwsza była nieudana, druga już niestety tak, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Gdy przybyłem odwiedzić moją ukochaną, dowiedziałem się o wszystkim. Powiedział mi o tym jej ojciec, który jak dotąd mi nie przychylny, ale teraz łączyliśmy się oboje w bólu. Zrozpaczony wytrwałem do pogrzebu ukochanej, a po nim wróciłem jak najszybciej się dało do domu. Tam zaś, nic nikomu nie wyjaśniając, zamknąłem się w moim pokoju i chciałem się zastrzelić, jednak moja siostra i szwagier niepokoili się tym, co się ze mną dzieje i powiedzieli to wszystko hrabiemu de Monte Christo, który wpadł do domu tuż za mną. Hrabia wyważył drzwi i w ostatniej chwili wyrwał mi pistolet z ręki. Byłem wściekły na niego i zacząłem na krzyczeć. On zaś nie pozostał mi dłużny. Zapytałem go, jakim prawem chce mnie on pozbawić możliwości odebrania sobie życia. Wówczas hrabia powiedział, że takim prawem, iż to on jest tym tajemniczym Sindbadem Żeglarzem, który ocalił mego ojca od samobójstwa i bankructwa. Nie pozwoli więc teraz, aby syn starego Piotra Morrela zginął tak marną śmiercią, jak samobójczy strzał w głowę. Podał mi także swoje prawdziwe nazwisko, którego ja jednak nie mogę państwu zdradzić. Przykro mi, lecz nie mam do tego prawda. Hrabia nie upoważnił mnie do tego. Gdyby to zrobił, to wtedy co innego, ale tak, to... Sami państwo chyba rozumieją. W obecnej sytuacji muszę zachować milczenie.
W każdym razie hrabia zdradził mi, kim jestem. Ja zaś natychmiast wezwałem Julię i Emanuela z miejsca mówiąc im, że hrabia to tajemniczy Sindbad Żeglarz, na którego odnalezienie tak długo razem czekaliśmy. Całe dziewięć lat go szukaliśmy, aż wreszcie on sam się u nas zjawił. Rzecz oczywista, diamentu od nas nie wziął, ale poprosił, żebyśmy go zachowali jako pamiątkę rodzinną. Zgodziliśmy się na to bez wahania. Co zaś tyczy się mnie, to hrabia poprosił o to, abym jeszcze do 5 października zaczekał z odebraniem sobie życia. Chciał bowiem pomóc mi odnaleźć na powrót jego sens. W każdym razie tak mi to wyjaśnił. W ogóle nie mówił wiele na ten temat. Poprosił mnie jedynie, żebym nie zabijał się w żaden sposób aż do dnia, który mi wyznaczył. Zgodziłem się, gdyż cóż znaczyło czekanie ileś dni dla mnie, któremu było już i tak wszystko jedno, czy będzie żył, czy też umrze?
Nie pamiętam już, jak spędziłem ten czas oczekiwania, jednak data 5 października utkwiła silnie w mej pamięci i nic nie było wstanie jej z niej wytrząsnąć. Tego dnia hrabia przybył do mnie, po czym obaj popłynęliśmy na wyspę Monte Christo. Tam nasz Sindbad Żeglarz pokazał mi piękna grotę niczym z baśni „Tysiąca i Jednej Nocy”. Tam zaś obaj zaczęliśmy sobie rozmawiać i raczyć się egzotycznymi potrawami. Kiedy hrabia zapytał mnie, czy dalej nie odnalazłem sensu życia, odpowiedziałem mu, że nie. Wówczas hrabia oznajmił mi, iż on również nie widzi sensu swego istnienia i chętnie wraz ze mną popełni samobójstwo. Wyjął z puzderka dwie pigułki i obaj je zażyliśmy. Szybko się jednak okazało, że nie jest to trucizna, ale narkotyk, a konkretnie haszysz. Hrabia oszukał mnie, abym osłabiony jego narkotykiem nie zdołał odebrać sobie życia. Gdy to zrobił, z groty wyszły Walentyna w towarzystwie jakieś tajemniczej, pięknej Greczynki, o której dowiedziałem się potem, że ma ona na imię Hayde i jest wychowanicą hrabiego. Obraz ten początkowo wydawał mi się jedynie wizją narkotyczną. Szybko jednak się okazało, że to, co widzę, to najprawdziwsza prawda i Walentyna naprawdę żyje. Okazało się bowiem, że hrabia przebrany za księdza Busoni ocalił ją dla mnie, a teraz oddał ją w moje ręce. Następnie zabrał ze sobą Hayde i zniknął. W tej samej chwili straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem ujrzałem moją Walentynę. Oboje uściskaliśmy się i ucałowaliśmy. Któż zliczy te wszystkie łzy, jakie wtedy oboje wylaliśmy z naszej radości? Chyba nikt. Tak samo, jak nikt nie zdoła dokładnie ocenić, jak cudownie nam było w tej chwili. Wyściskaliśmy się i wycałowaliśmy za wszystkie czasy. Gdy wyszliśmy z groty na wyspie, ujrzeliśmy horyzont, a tam statek, na którym hrabia i Hayde odpływali w kierunku wschodzącego słońca. Po dłuższej chwili zniknęli nam z oczu, a przy nas zjawił się jeden z przemytników będących na usługach hrabiego. Wręczył nam list od niego. W liście tym nadawca wspominał o tym, że zostawia nam w spadku swoje dwie posiadłości oraz resztę skarbu z wyspy Monte Christo. Przekazał nam też wieść o śmierci macochy oraz brata Walentyny. A także o szaleństwie jej ojca, którego zamknięto potem w szpitalu dla wariatów. Powróciliśmy więc łodzią owego przemytnika do domu. Tam zaś, w willi na Polach Elizejskich, czekał na nas już pan Noirtier, aby pobłogosławić nasz związek.
I na tym można zakończyć moją opowieść. Poza drobną częścią, która była nam niezbędna do rozkręcenia firmy „Morrel i syn”, to skarbu z wyspy Monte Christo nie przyjęliśmy. Oddaliśmy go z powrotem hrabiemu. O ile dobrze wiem, skorzystał z niego bardzo mądrze. Co do reszty jego woli, to wypełniliśmy ją skrupulatnie. Od czasu do czasu spotykamy jego i Hayde. Są to cudowne chwile w naszym życiu. Los się do nas uśmiecha. Hrabia dba o nas i o nasze dzieci, Edmunda i Hayde. Dba o nie i kocha niczym własne wnuki. Jesteśmy teraz naprawdę szczęśliwymi ludźmi, a wszystko to dzięki człowiekowi, który nazywa siebie hrabią Monte Christo. Tylko dzięki niemu zyskaliśmy wszystko to, co dobre. Za co oboje już zawsze będziemy mu wdzięczni.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Pią 23:40, 16 Paź 2020, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 11:03, 17 Paź 2020    Temat postu: Opowieść Maksymiliana Morrela

To haszysz był już w tamtych czasach ?
Wiedziałam tylko o morfinie, która leczyła ból.
Ciekawe czy opowieść Morela pomoże dziennikarzowi, bo chyba wszystkiego, co wie wcale nie powiedział.
Na pierwszym zdjęciu bardzo przystojny aktor. Która to wersja hrabiego Monte Christo ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:16, 18 Paź 2020    Temat postu:

Zgadza się. Haszysz już był w tamtych czasach. Owszem, Maksymilian Morrel nie powiedział naszemu bohaterowi całej prawdy, co zresztą sam przyznał. A ten aktor, o którego pytasz, grał Maksymiliana w serialu "HRABIA MONTE CHRISTO" z 1998 roku z Gerardem Depardieu. To jest właśnie ta wersja. jedyna, która rozwinęła należycie tą postać.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:19, 18 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XXXV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

22 lipca 1855 r. c.d.
Nasza rozmowa z Maksymilianem Morrelem nie przebiegła wcale tak, jak to sobie wyobrażałem. Moje oczekiwania zostały mocno zawiedzione. Nie otrzymałem wszystkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo. Oczekiwałem, że po rozmowie z panem Morrelem, moja podróż tropem tego jakże niezwykłego człowieka, zakończy się i zostanie mi już tylko napisanie artykułu na jego temat. Jakże mocno się myliłem. W dodatku, mimo moich i Marty próśb, pan Maksymilian Morrel, chociaż jak sam przyznał, doskonale znał prawdziwą tożsamość hrabiego Monte Christo, to nie chciał jej nam za żadne skarby świata zdradzić, zaś wszelkie nagabywania go w tym kierunku zakończyły się fiaskiem. Kiedy zaś ja i moja ukochana załamani musieliśmy skapitulować, pan Morrel rzekł:
- Bardzo nam przykro, panie Chroniqueur, ale niestety, pan hrabia nie upoważnił nas do zdradzenia komukolwiek jego prawdziwej tożsamości. To zbyt wielka tajemnica, abyśmy mogli bez jego wiedzy i zgody podzielić się nią z jakąkolwiek osobą. Nawet tak miłą i sympatyczną jak pan czy pana urocza towarzyszka.
Rozumiałem doskonale jego motywację, jednak musiałem spróbować ostatni raz.
- Pojmuję to wszystko, ale mimo wszystko... Może dla nas państwo uczyniliby wyjątek? - zaproponowałem.
- My nikomu nie powiemy, słowo - dołączyła do mych usilnych próśb Marta.
Walentyna Morrel uśmiechnęła się do nas smutno, kręcąc przecząco głową.
- Nie wątpimy w państwa słowo honoru. Jednakże jesteśmy winni panu hrabiemu dyskrecję i to jak najdalej posuniętą - powiedziała.
- Zdradziliśmy państwu tylko to, co mogliśmy zdradzić - przytaknął jej mąż - Naprawdę więcej już powiedzieć nie możemy.
- Rozumiemy - odpowiedziałem załamany i wstałem z fotela - Przykro nam bardzo z powodu państwa odmowy, ale ją rozumiemy. I przepraszamy bardzo za kłopot.
- Ależ to żaden kłopot, zapewniam państwa - zapewniła nas uroczym głosem Walentyna Morrel.
- I zapraszamy państwa do nas ponownie - dodał Maksymilian Morrel - Z wielką przyjemnością ugościmy państwa ponownie.
- Zapewniam pana, że nie omieszkamy wraz z panną Martą odwiedzić państwa przy najbliższej nadarzającej się okazji - odpowiedziałem, ściskając jednocześnie dłoń naszego gospodarza.
- A jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to być może ta okazja nadarzy się bardzo szybko - dodała Marta żegnając się z Walentyną.
- Mamy wielką nadzieję, że tak będzie - odpowiedziała pani Morrel.
Pożegnaliśmy się z państwem Morrel i udaliśmy się do mego domu.

***

- Ciekawe, nieprawdaż? - zapytałem Martę, gdy już oboje siedzieliśmy w salonie i jedliśmy kolację.
- Co jest takiego ciekawego, kochany? - zdziwiła się Marta, podnosząc na mnie wzrok znad talerza.
- Ci ludzie. Państwo Morrel - wyjaśniłem - Wiedzą dużo, a jednak nie chcą nam powiedzieć wszystkiego.
Marcie jednak bynajmniej nie wydawało się to dziwne.
- Sam słyszałeś... Obowiązuje ich tajemnica milczenia - odpowiedziała.
Pokiwałem głową ze zrozumiem, choć i tak czułem, że za milczeniem państwa Morrel musi stać coś więcej niż tylko troska o tajemnice hrabiego Monte Christo. Myśl ta dręczyła mnie już od kilku godzin i musiałem się tym podzielić z moją towarzyszką podróży. A gdy powiedziała mi o tym ich obowiązku, odparłem:
- Cóż... Niby jest tak, jak mówisz...
Marta popatrzyła na mnie nieco urażona moimi słowami, a zwłaszcza słowem „niby”.
- Dlaczego mówisz „niby”? - zapytała.
Zrozumiałem, że palnąłem gafę, dlatego musiałem szybko ją naprawić.
- Bo widzisz, Marto... Wydaje mi się, że ci ludzie nie powiedzieli nam wszystkiego, co wiedzą i nie mówię tutaj tylko o nazwisku hrabiego Monte Christo. Coś mi podpowiada, że nie podali nam zbyt wielu szczegółów o tym człowieku dlatego, żebyśmy przypadkiem go nie wytropili. Gdybyśmy tak znali jego tożsamość, to moglibyśmy wpaść na jego trop, a widocznie na tym im nie zależy. Mogli więc również nas co nieco okłamać.
Marta wyglądała na przekonaną, ale jednak wciąż miała pytania.
- Sądzisz, że byliby zdolni do oszustwa?
Uśmiechnąłem się delikatnie.
- Aby ukryć tożsamość człowieka, którego wielbią i czczą, przed taką żadną sławy hieną jak ja? Z całą pewnością tak.
Marta zachichotała nad talerzem słysząc, jak nazywam samego siebie żądną sławy hieną.
- Zdecydowanie przesadzasz, mój drogi. Żądna sławy hiena? Wybacz, ale nie mogę się z tym zgodzić. Na pewno taki nie jesteś. W każdym razie ja w to nie wierzę.
Uśmiechnąłem się do niej i powoli pogłaskałem palcami jej policzek.
- Jesteś kochana, Martusiu, ale twoje słowa nie zmieniają istotnych dla całej sprawy faktów. Bo nawet jeśli nie jestem hieną, to już na pewno jestem osłem. Możesz się śmiać, ale taka jest prawda. Ze mnie jest osioł i trąba od słonia.
- Niby dlaczego?
- Bo nasze śledztwo bynajmniej nie posuwa się naprzód.
- Przeciwnie. Wiemy już znacznie więcej niż poprzedniego dnia.
- To prawda. Posiadamy teraz o wiele większą wiedzę niż przed wizytą u państwa Morrel. Zważ jednak na to, iż to wciąż za mało, aby odkryć całą prawdę o hrabim Monte Christo, najdroższa. Wciąż nie znamy wszystkich szczegółów. Kręcimy się niczym kółko graniaste bez celu, a do tego i w chaosie. A rozwiązanie całej sprawy wymyka nam się z rąk, kpiąc przy tym z nas w żywe oczy.
Marta z miną świętej położyła dłoń na mojej dłoni.
- Jean, nie obwiniaj się to. Przecież robisz wszystko, co w twojej mocy, aby móc dojść prawdy. Ja będąc na twoim miejscu nie dotarłabym nawet do połowy wiadomości, które ty tak łatwo zdobyłeś.
- Może tak, a może nie. Chociaż moim zdaniem, najdroższa, to teraz ty się nie doceniasz.
Wzruszona moim komplementem pocałowała mnie w policzek.
- Jesteś słodki.
- Może i słodki, ale przy okazji także głupi - odpowiedziałem smutnym tonem - Wciąż bowiem nie znamy tożsamości hrabiego i nie wiemy wcale dlaczego wykończył troje znanych w całej Francji ludzi.
- Ależ my to dobrze wiemy, Jean - odpowiedziała Marta z wyraźnym entuzjazmem w głosie - Przecież mścił się na nich za zniszczenie i śmierć Edmunda Dantesa.
- Być może. Takie fakty posiadamy, ale co, jeżeli się mylimy i nasze przypuszczenia są błędne?
- A jeśli jednak mamy rację i od początku ją mieliśmy? To co wtedy?
- To wtedy będziemy mieli bardzo poważny punkt zaczepienia.
Dokończyliśmy kolację, po czym usiedliśmy w salonie i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Wciąż miałem bowiem poważne wątpliwości w tej sprawie i nie umiałem się ich pozbyć. Maksymilian Morrel i jego żona bynajmniej ich nie rozwiali. Przede wszystkim zastanawiało mnie, dlaczego tajemniczy hrabia de Monte Christo zemścił się za krzywdy Edmunda Dantesa na jego oprawcach? Czy rzeczywiście poznał on więźnia numer 34 w zamku If? I czy po wyjściu na wolność postanowił go pomścić? Jeżeli tak, to w jakich okolicznościach hrabia de Monte Christo trafił do tak ponurego i okrutnego więzienia? A może po prostu tym człowiekiem kierowała zwyczajna chęć ukarania tych podłych ludzi za zbrodnie dokonane przez nich na niewinnym człowieku? Ta teoria była całkiem interesująca, ale moim zdaniem również bardzo niepewna i zarazem też pozbawiona większej logiki. W zachowaniu hrabiego widziałem wielką pasję i chęć zniszczenia tych trzech konkretnych ludzi. Nie pasowało mi to do człowieka, który chce ogólnie karać krzywdy wszystkich niewinnych tego świata. Zdecydowanie zatem ta cała teoria nie brzmiała sensownie.
Uznałem więc ostatecznie, że hrabia Monte Christo miał jednak bliskie relacje z Edmundem Dantesem, dlatego niszcząc jego ciemiężycieli pomścił krzywdy swego przyjaciela. Wciąż jednak istniała poważna luka w takiej oto wersji wydarzeń. Gdzie Dantes i hrabia poznali się? Czy w zamku If? Skąd hrabia się tam wziął? Czy był więźniem politycznym? Jeśli tak, za co został aresztowany? Dlaczego nie było o nim choćby najmniejszej wzmianki w rejestrze więziennym? I co równie ważne, gdzie w chwili obecnej znajduje się hrabia? Co robi i planuje? Dlaczego wszyscy wokół albo niewiele o nim wiedzą albo też wiedzą wszystko, lecz nie chcą tego nikomu powiedzieć? Zmowa milczenia? Jeśli tak, to jaki jest jej powód?
Jeszcze te imiona dzieci pana Morrela i jego żony. Edmund i Hayde. Nie ulega wątpliwości, że nie są one przypadkowe. Muszą one mieć coś wspólnego z hrabią. Edmund to przecież nawiązanie do Edmunda Dantesa. Ale może nie tylko? Może hrabia też ma na imię Edmund? Jeśli tak jest, to mamy wówczas do czynienia z bardzo dziwacznym zbiegiem okoliczności, który choć bardzo nieprawdopodobny, jest jednak możliwy. W mojej głowie narodziła się również kolejna, równie szalona teoria. Może Edmund Dantes wcale nie zginął podczas próby ucieczki, ale ocalał, zniknął z oczu ludziom i potem wrócił do Francji, żeby zemścić się na tych ludziach, którzy zabrali mu czternaście lat życia? Zgodnie z tą teorią, to właśnie Edmund Dantes jest tajemniczym hrabią de Monte Christo. To by wyjaśniało kwestię imienia dla syna państwa Morrel, a także niezwykłą tajemniczość wokół prawdziwej tożsamości hrabiego.
Co do imienia Hayde, to jego pochodzenie jest zdecydowanie o wiele prostsze. Takie imię nosiła przecież Greczynka, z którą związał się hrabia i która urodziła mu dziecko. Przepiękna niewolnica, a zarazem wychowanica i dama serca hrabiego Monte Christo. Oszałamiająca Greczynka.
No właśnie, Greczynka. Ledwo o tym pomyślałem, a zaraz do mojej głowy przyszła mi dość szalona myśl.
Spojrzałem uważnie na Martę, kiedy przyszła mi do głowy ta szalona myśl. Prawdę mówiąc, co ja wiedziałem o wybrance mego serca? Jedynie to, co mi o sobie powiedziała. A co mi powiedziała? Mianowicie to, że jest w połowie Francuzką, a w połowie Greczynką. W dodatku jeszcze otaczała się grecką i arabską służbą. Zupełnie jak Hayde hrabiego de Monte Christo. Co zatem z tego wynika? Czyżbym miał do czynienia z nową Hayde? Wydaje się to być niemożliwe, ale czy aby na pewno? Może obie panie mają coś ze sobą wspólnego? Bo prawdę mówiąc, to jest dosyć niezwykłe, że poszukuję wszelkich wiadomości na temat hrabiego oraz jego greckiej ukochanej, a natrafiam na dziewczynę, która to jest w połowie Greczynką, a w połowie Francuzką, otacza się orientalną służbą, a do tego jeszcze w dziwny sposób przypomina bardzo mocno księżniczkę Hayde.
Gdy tak zacząłem zadawać sobie pytania na ten temat, to przerażony odkryłem nagle niezwykłe podobieństwo pomiędzy tymi dwiema kobietami. W dodatku Marta mówi mi tak niewiele o swojej rodzinie i bliskich. Musi coś przede mną ukrywać, jestem tego pewien. Ale co takiego ukrywa? Może to, że jest ona krewną Hayde? A może nawet dzieckiem, które księżniczka urodziła hrabiemu? Ależ nie! To bez sensu! Marta jest dzieckiem hrabiego i Hayde, o których wiadomości wszędzie szukam i tak zupełnie przypadkiem natrafia na mnie w Rzymie? I to jeszcze w hotelu pana Pastrini, w którym to swego czasu mieszkał sam Monte Christo? I jeszcze większy przypadek sprawia, że zawiera ona potem ze mną znajomość i zaczyna razem ze mną podróżować poszukując wiadomości na temat swego ojca? Trudno mi było to wszystko uznać za przypadek. Chociaż może to nie jest przypadek. Być może panna Marta doskonale wiedziała, kim ja jestem i co robię, dlatego pojechała za mną, aby osłonić rodziców przed moim wścibstwem?
Nie, ja w to nie wierzę! To tylko moja kolejna szalona teoria spiskowa. Bo niby jak to wszystko mogłoby być możliwe? Hrabia może mieć agentów na całym świecie, ale na pewno nie czyniłby agentki z rodzonej córki. Od takich rzeczy ma się przecież podwładnych. Dzieci zaś winny być kochane przez swoich rodziców, zwłaszcza, kiedy rodzicem jest tak wielki człowiek jak hrabia Monte Christo, którego z całą pewnością stać na wyższe uczucia. Przecież wielkim uczuciem obdarzył dwoje mu obcych ludzi, czyli państwo Morrel. Z całą pewnością więc umie mocno i szczerze kochać swoje dzieci i na pewno nie poniżałby swojego jedynego dziecka, wysyłając to dziecko na misję szpiegowską, w którym mogłoby mu się coś stać.
Nie, teraz to ja zdecydowanie przesadzam. Marta jest po rodzicach w połowie Francuską, a w połowie Greczynką, sama mi to powiedziała, ale to jeszcze nie świadczy o tym, że jej rodzicami są postacie na wpół legendarne. Poza tym nie mamy przecież żadnych informacji na temat tego, że hrabia jest Francuzem. Z tego, co mi o nim mówiono, wnosiłbym, że jest raczej Włochem albo Hiszpanem. Chociaż to drugie raczej nie. Hiszpanie z natury są wyrywni i skłonni do używania noży jako sposobu pomszczenia swoich krzywd. Przygotowana i to w najdrobniejszych szczegółach, okrutna, bardzo wyrafinowana zemsta pasuje bardziej do Włochów. Chociaż oni także są w gorącej wodzie kąpani i chętniej używają noży niż głowy, ale dlaczego nie miałby się znaleźć pośród nich jeden wyjątek od tej reguły? To przecież jest całkiem możliwe i bynajmniej niewykluczone.
Jestem już zbytnio zmęczony, aby dalej pisać o rozważaniach, jakie prowadziłem w głowie. Powiem więc tylko tyle, że rozmawiałem jeszcze długo z Martą, nim oboje postanowiliśmy udać się na spoczynek. Wracam więc do łoża i mej ukochanej, skończywszy już zapiski na dzisiejszy dzień.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 2:28, 18 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 21:53, 18 Paź 2020    Temat postu: Moje powieści i opowiadania

Kronikarz zaczął mieć wątpliwości wobec swojej ukochanej.
W sumie nic o Marcie nie wie. Ciekawe czy ona sama mu to powie i kiedy w końcu to nastąpi ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 22:41, 18 Paź 2020    Temat postu:

To prawda, Jean ma poważne wątpliwości na temat swojej ukochanej, o której niewiele wie, bo pokochał ją bardzo romantyczną i pasującą do tamtych czasów miłością. A sama Marta wszystko mu wyjaśni, tylko jeszcze nie teraz Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 10 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin