Forum Forum serialu Zorro  Strona Główna Forum serialu Zorro
Forum fanów Zorro
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje powieści i opowiadania
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 2:43, 31 Paź 2020    Temat postu:



Rozdział XLV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

26 lipca 1855 r.
Opowieść Jacopa nie wniosła co prawda wiele wiadomości na temat życia hrabiego Monte Christo, ale dodała za to kilka dosyć interesujących szczegółów. Teraz powoli zaczynałem rozumieć, skąd słabość pana Dantesa do przemytników. Sam w gruncie rzeczy, po opowieści Jacopo poczułem do nich sporą sympatię. Ostatecznie przemytnicy może i łamali prawo, jednak trudno mi ich porównać do takiego nędznika, jakim to był Benedetto. Brr... Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy tylko przypomnę sobie tego człowieka oraz jego uczynki. Jak to dobrze, że ten łotr już nie żyje. Był człowiekiem żałosnym i zdegenerowanym, który zasłużył sobie na śmierć jak nikt inny. Cieszyło mnie, że nie uczyni on już więcej zła na tym padole łez. Zdecydowanie świat jest o wiele bezpieczniejszym miejscem od chwili, gdy tylko tego łajdaka na nim zabrakło.
Po zapisaniu opowieści Jacopa, ja i Marta udaliśmy się razem na spoczynek. Byliśmy już oboje solidnie zmęczeni, więc moja towarzyszka podróży dość szybko usnęła, w przeciwieństwie do mnie, bo jeszcze jakiś czas wierciłem się na łóżku, analizując dokładnie to, czego się przed chwilą dowiedziałem. Spowodowałem tym to, iż Marta pary razy się przebudziła, zdumiona tym, co ja robię. Musiałem ją zatem przepraszać, ponownie położyć się spać i powtarzać tę czynność, kiedy po raz kolejny ją obudziłem. Po kilku takich przypadkach w końcu zasnąłem.
Od tego czasu minęły trzy dni. Nasza podróż trwała jeden dzień dłużej niż to przewidywał Jacopo, więc dopiero trzeciego dnia ujrzeliśmy nareszcie afrykański ląd na horyzoncie. Przybycie do jego brzegów było tylko kwestią kilkunastu minut. Zeskoczyliśmy potem z pokładu statku pełni nadziei oraz świadomości, że już tylko kilometry dzielą nas od celu naszej wyprawy - siedziby hrabiego de Monte Christo. Pomimo tego, iż pośpiech był dla nas najwyższym priorytetem, to nie umieliśmy obojętnie przejść obok piękna afrykańskiego krajobrazu. Nie jest to ani czas, ani miejsce, aby opisywać to wszystko, co wówczas ujrzeliśmy. Powiedzieć więc jedynie mogę, iż Afryka to zupełnie inny świat niż Paryż, Francja czy nawet cała Europa. Czuję się tutaj tak, jakbym znalazł się na jakiejś obcej planecie. Brak tu jest co prawda wielu udogodnień, niesionych przez cywilizację, ale i tak jestem zachwycony tym miejscem. Tak! Czarny Ląd ma swój urok.
Zostawaliśmy jacht Jacopa w porcie należącym osobiście do hrabiego Monte Christo. To musi być naprawdę bardzo bogaty człek, skoro stać go na posiadanie własnego portu. Chociaż to dość niezwykłe, że tajemniczy skarb z wyspy Monte Christo wciąż mu służył. Wydawać by się mogło, że przez siedemnaście lat jego zasoby powinny się wyczerpać, a jednak nie. No cóż... Na pewno hrabia doskonale zna liczne sposoby pomnażania swego kapitału i dba o to, aby nigdy nie zabrakło mu pieniędzy. To więcej niż pewne, lecz umiejętność zachowania jeszcze zasobów ze słynnego skarbu była dla mnie czymś naprawdę godnym podziwu.
Po krótkich przygotowaniach, nasza mała karawana składająca się z mojej skromnej osoby, Marty i jej służby, Jacopo, a także części jego załogi (pozostała część poszła się zabawić w porcie) ruszyła w drogę. Do siedziby hrabiego było zaledwie kilka godzin drogi, więc spodziewaliśmy się dość szybko w niej znaleźć. Niestety, na naszej drodze pojawiła się poważna przeszkoda, która nakazała nam zatrzymać się w najbliższej, mijanej oberży. Przeszkodą tą była burza piaskowa, która to rozpętała się ledwo ruszyliśmy przed siebie. Ponieważ takie zjawisko w Afryce jest nie tylko częste, ale i wyjątkowo niebezpieczne, to zrozumieliśmy, że nasza podróż musi się przeciągnąć. Zatrzymaliśmy się więc wszyscy razem w oberży, w której zamówiliśmy kolację, po czym zjedliśmy ją we trójkę, to znaczy ja, Marta i Jacopo, gdyż służki mej ukochanej oraz załoganci naszego przyjaciela zjedli z czeladzią. Podczas posiłku, jak to często bywa, toczyła się pomiędzy nami rozmowa na temat naszej dalszej podróży.
- Mam nadzieję, że ta burza skończy się do jutrzejszego ranka - powiedziałem z obawą w głosie - Nie mam ochoty siedzieć w tej obskurnej oberży dłużej niż to konieczne.
- E tam, tutaj wcale nie jest tak źle, drogi panie - odrzekł Jacopo, uśmiechając się i pożerając pieczonego kurczaka - Znam w Algierii znacznie gorsze miejsca do spędzania czasu. To tutaj jest jednym z lepszych.
- Może i tak, ale chciałbym jak najszybciej poznać hrabiego Monte Christo i odbyć z nim rozmowę. Im szybciej, tym lepiej.
- Nie wiadomo tylko, czy on się zgodzi na rozmowę z tobą, Jean - stwierdziła nagle Marta.
Uśmiechnąłem się do niej delikatnie, dając jej do zrozumienia, że nawet nie biorę takiej możliwości pod uwagę.
- Nawet jeżeli zmieni zdanie i nie zechce ze mną porozmawiać, to już samo poznanie go będzie dla mnie prawdziwym zaszczytem oraz przyjemnością.
Potem przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Wtem nagle zauważyłem, że jakiś mężczyzna wyraźnie się nam przygląda. Siedział on jakiś stolik dalej od nas, w towarzystwie kilku ludzi. Wszyscy mieli na sobie mundury wojskowe i spożywali kolację, dosyć mocno zakrapianą winem. Ten jednak, który nam się przyglądał, wyglądał na niesamowicie trzeźwego, zaś jego spojrzenie wydawało mi się być niezwykle przenikliwe. Byłem ciekaw, w jakim to celu on się nam przygląda i to jeszcze tak bacznie. Pochyliłem się i zapytałem Jacopa, czy nie wie aby, kim jest ten człowiek i jego towarzysze. Nasz ex-przemytnik zerknął kątem oka na miejsce, które mu wskazałem, po czym uśmiechnął się i powiedział:
- Kim ten pan jest, nie wiem. Ale wiem, że on i jego towarzysze, to są spahisi, czyli żołnierze broniący francuskich kolonii w Afryce. Stacjonują oni nieopodal, razem ze swoim regimentem.
Podrapałem się delikatnie po brodzie zainteresowany tym, co właśnie Jacopo mi powiedział. Spahisi... Ta nazwa bynajmniej nie była mi obca. W spahisach był Maksymilian Morrel, a potem również i Albert de Morcerf, kiedy to, porzuciwszy nazwisko ojca, wyruszył do Afryki zmazać jego winy. Ten pierwszy już dawno porzucił służbę wojskową, jednak drugi wciąż mógł ją pełnić. Co za tym idzie człowiekiem, który to uważnie się nam przyglądał mógł być Albert Herrera, syn Mercedes oraz Fernanda Mondego.
- Czy to jednak możliwe? - zastanawiałem się w myślach.
Szybko udzieliłem sobie odpowiedzi twierdzącej na to pytanie. Niby dlaczego to miałoby być niemożliwe? Przecież Albert mógł chcieć zostać w wojsku na stałe. Zwłaszcza, że Paryż zdecydowanie obrzydł mu po tej całej aferze z jego ojcem. Niewykluczone, że tak jest. Wydawało mi się nawet, że ów tajemniczy spahis zwrócił na nas uwagę dopiero wtedy, gdy wymówiliśmy nazwisko hrabiego Monte Christo w trakcie naszej rozmowy. To właśnie ono skierowało jego wzrok w naszą stronę. Wciąż jednak nie wiedziałem, czy nie wysuwam aby nazbyt pochopnych wniosków.
Wszelkie moje wątpliwości w tej sprawie rozwiał sam interesujący się nami spahis, który powoli wstał od swojego stolika i podszedł do nas. Zdjął z głowy czapkę, włożył ją sobie pod pachę, stanął przed nami na baczność i kiwnął szybko głową na znak powitania.
- Dobry wieczór, państwu. Czy wolno się do kompanii przyłączyć? - zapytał dworskim tonem.
Spojrzałem pytająco na Martę oraz Jacopa. Oboje pokiwali głowami na znak, że nie widzą przeciwwskazań. Z uśmiechem więc pokazałem naszemu żołnierzowi wolne krzesło.
- Ależ proszę bardzo - powiedziałem przy tym.
Żołnierz usiadł na wskazanym przeze mnie krześle i wyjaśnił nam cel swego przybycia.
- Bardzo państwa przepraszam, że się wtrącam do państwa rozmowy, jednak niechcący usłyszałem, iż podczas niej padło nazwisko hrabiego de Monte Christo. Chciałem zatem zapytać, czy dobrze usłyszałem?
Nie było powodów, abyśmy ukrywali przed nim prawdę, więc pokiwaliśmy wszyscy głowami na znak potwierdzenia.
- Nie myli się pan. To właśnie nazwisko padło w naszej rozmowie - rzekłem najuprzejmiej jak potrafiłem.
- Szukamy pana hrabiego Monte Christo, aby z nim odbyć bardzo poważną rozmowę - dodała Marta gwoli wyjaśnienia.
- Chodzi o poznanie jego historii - rzekł Jacopo.
- Jego historii? - zdziwił się nieco rozmawiający z nami żołnierz - To bardzo ciekawe. A czy wolno wiedzieć, na co wam ona?
Popatrzyłem pytająco na moich drogich towarzyszy podróży, a kiedy nie zauważyłem sprzeciwu z ich strony, postanowiłem udzielić mu odpowiedzi, co też zrobiłem. W jak największym skrócie opowiedziałem mu o naszej podróży oraz o celu, jaki tej podróży przyświeca. On zaś patrzył na nas z uśmiechem, wysłuchał tej historii i odpowiedział:
- Czy dobrze rozumiem, że prócz samego hrabiego szukacie państwo także i ludzi, którzy wiedzą o nim jak najwięcej?
- A i owszem, nie inaczej - odpowiedziałem - Sam bym tego lepiej nie ujął.
- To się bardzo dobrze składa, moi państwo, ponieważ i ja posiadam pewne informacje na temat hrabiego de Monte Christo. Myślę, że mogą się one państwu przydać.
- Poważnie? - zapytała Marta z lekkim powątpiewaniem w głosie - A kimże pan jest, aby coś o nim wiedzieć?
Spahis uśmiechnął się do niej i opierając ręce o stolik odpowiedział:
- Droga pani, jestem pułkownik Albert Herrera... Niegdyś wicehrabia Albert de Morcerf, obecnie hrabia de Morcerf. Nie używam jednak tego tytułu, albowiem stał się on synonimem podłości, zdrady i wszelkiej hańby.
W tej chwili pojąłem, że moje przypuszczenia były słuszne. Przed nami stał Albert, syn Fernanda i Mercedes. Człowiek, który to swego czasu był bliskim przyjacielem mojego ojca chrzestnego oraz samego hrabiego Monte Christo.
- Naprawdę bardzo miło mi pana powitać, panie pułkowniku - powiedziałem, ściskając mu z radością dłoń - Mój ojciec chrzestny, Alfons de Beauchamp dużo mi o panu opowiadał.
Albert uśmiechnął się delikatnie na wspomnienie swego wiernego przyjaciela z dawnych lat, którego widocznie wciąż darzył wielką przyjaźnią.
- Ach, kochany Alfons de Beauchamp. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi go brakuje. Jego, Franza, Lucjana, Raula oraz pozostałych. Strasznie mi ich brakuje. Niestety, czasy naszych wesołych hulanek minęły już bezpowrotnie. Jeżeli pan go kiedyś spotkasz, drogi panie Chroniqueur, to racz mu pan, proszę, przekazać moje najserdeczniejsze pozdrowienia.
Pokiwałem głową na znak, że z całą pewnością tak właśnie uczynię, gdy tylko ponownie znajdę się w Paryżu, po czym zapytałem:
- Mówił pan, że posiada pan wiadomości na temat hrabiego Monte Christo.
- No właśnie - dodała Marta, patrząc na niego bardzo uważnie - Jesteśmy ich niezwykle ciekawi. Może zechce się pan z nami nimi podzielić?
Albert uśmiechnął się do nas i powstał z miejsca.
- Tutaj nie powinniśmy rozmawiać o takich sprawach. Lepiej zrobić to w towarzystwie czterech ścian. Zapraszam państwa do swojej kwatery. Tam wszystko wam opowiem.
Po tych słowach odszedł od stolika i poszedł do siebie, zaś nasza trójka udała się za nim. Gdy już byliśmy wszyscy w jego pokoju, Albert pokazał nam wolne krzesła, a sam usadowił się wygodnie w fotelu, zapalił fajkę i zaczął opowiadać. Zaś to, co mi opowiadał, natychmiast zapisałem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 2:47, 31 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 9:50, 31 Paź 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ciekawe czy wiadomości od Alberta rzucą na historię hrabiego Monte Christo nowe światło ?
Jestem tym bardzo zaintrygowana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:29, 01 Lis 2020    Temat postu:

Wkrótce się o tym przekonasz, moja słodka czytelniczko. Cieszy mnie, że powieść Cię wciągnęła. Liczę na to, że dalsze rozdziały Cię nie zawiodą Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:31, 01 Lis 2020    Temat postu:



Rozdział XLVI

Opowieść Alberta de Morcerfa

Nazywam się, a właściwie nazywałem się kilkanaście lat temu wicehrabia Albert de Morcerf. Moim ojcem był Fernand Mondego, hrabia de Morcerf, generał i par Francji. Moją matką zaś jest Mercedes, hrabina de Morcerf, z domu Herrera. Obecnie jednak ja i ona zrzekliśmy się wszelkich praw do tytułu hrabiowskiego, albowiem mój ojciec zdobył go za pomocą krwi oraz cierpienia wielu ludzi. Zbyt wielu, abym mógł ten tytuł odziedziczyć. Zdecydowanie zbyt wielu. Dlatego też wolałem przyjąć nazwisko matki i zostać spahisem. Z każdym dniem moje starania powoli zdołały odkupić wszystko, co uczynił człowiek, którego podły los uczynił moim ojcem.
Obawiam się jednak, moi państwo, że chyba rozpocząłem moją opowieść od końca. Przepraszam za to z całego serca i postaram się zaraz naprawić swój błąd.
Urodziłem się w roku 1818, czyli trzy lata po ślubie moich rodziców. Byłem więc, jak to się mówi, dzieckiem z prawego łoża i nic nie podważało tej kwestii. Moi rodzice byli bliskim kuzynostwem, co jednak, zgodnie z naszymi prawami, nie zamykało im wcale drogi do małżeństwa. Poza tym Hiszpanie zwykle żenią się z własnymi krewnymi, a trzeba wam wiedzieć, moi państwo, że mój ojciec i matka są z pochodzenia Katalończykami, czyli Hiszpanami. Fakt, że mieszkali oni od zawsze we Francji bynajmniej wcale tego nie zmienia. Francja była im tylko drugą ojczyzną, gdyż w duchu wciąż byli mieszkańcami tego pięknego kraju, jakim jest Hiszpania.
Od samego początku moich narodzin, nigdy na niczym mi nie zbywało. Mogę wręcz powiedzieć, że rodzice mnie wręcz rozpieszczali. Byłem zatem jednym z najszczęśliwszych młodych ludzi na całym tym świecie i zawsze miałem to, czego mi było trzeba. No, prawie zawsze. Czasami nie dogadywałem się za mocno z moim ojcem. W wielu sprawach mieliśmy zupełnie różne poglądy, co jednak nie zmieniało faktu, że go kochałem i podziwiałem. Oczywiście, że go podziwiałem, gdyż nie miałem wówczas jeszcze bladego pojęcia, że ten człowiek na podziw nie zasługiwał. Długo miałem o tym nie wiedzieć.
Po ojcu odziedziczyłem wyjątkowo mocny hiszpański temperament. Zapewne państwo wiedzą, czym się on charakteryzuje, dlatego też nie będę tu przytaczał dokładnego jego opisu. Powiem jedynie tyle, iż często najpierw łapałem się z kimś za czuprynę, a dopiero potem zastanawiałem się, po co to właściwie robię. Tak robiłem już od najmłodszych lat. Ojciec bynajmniej nie ganił mnie za to, a wręcz przeciwnie. Uważał, że prawdziwy mężczyzna jest zawsze sam stróżem własnego honoru i nieraz znajduje się on na końcu jego pięści bądź szpady. Dlatego też nie zakazywał mi nigdy udziału w bójkach, a niekiedy nawet sam do nich zachęcał. Z powodu podobieństwa swoich charakterów ja oraz ojciec mieliśmy ze sobą często drobne sprzeczki. Gwoli ścisłości, to nie było w Paryżu człowieka, z którym bym się choć raz nie pokłócił. Chociaż to nie do końca prawda. Był taki ktoś - moja matka. Tylko ona jedna umiała wywrzeć na mnie pozytywny wpływ i zachęcić do tego, abym najpierw pomyślał, a dopiero potem zaczął działać. Musicie państwo wiedzieć, że nie robiłem tego zbyt często, toteż matka moja miała wiele powodów do łajania mnie. Darzyłem ją wówczas (i wciąż ją darzę) ogromnym szacunkiem i prawdę mówiąc, tylko dla niej starałem się unikać konfliktów czy też zachowań, które by się jej mogły nie spodobać. Moja szlachetna matka, to niezwykła kobieta. Nie ma takiej drugiej na świecie.
Gdy już osiągnąłem wiek męski, rodzice stworzyli mi mój własny, kawalerski domek przylegający do domu rodzinnego. Spędzałem w nim mnóstwo czasu w towarzystwie kilku moich prawdziwych przyjaciół, do których to należeli przede wszystkim: baron Franz d’Epinay, Lucjan Debray, Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chataeu-Renaud, a także kilka innych osób, których to nazwisk niestety już nie pomnę. Spędzałem z nimi czas niekiedy w bardzo zwariowany sposób, jak to młodzi ludzie zwykli czynić. Zwiedzałem również inne kraje, przede wszystkim Rzym. Lubiłem się tam wybierać, a zwłaszcza na karnawał. Nikt tak bowiem nie umie świętować karnawału jak mieszkańcy Wiecznego Miasta.
Pamiętnego roku 1838, kiedy to wybrałem się wraz z moimi najbliższymi przyjaciółmi do Rzymu na karnawał, miał swój początek szereg wydarzeń, które miały na zawsze odmienić nie tylko moje życie, ale też i życie wielu bliskich mi ludzi. Na sam wpierw drogi Franz wybrał się na wyspę Monte Christo, aby tam zapolować na kozice czy też dzikie gęsi, nie pamiętam. Tak czy inaczej, wrócił z tej wyprawy zachwycony i zaszokowany jednocześnie. Powiedział, że na wyspie Monte Christo ugościł go jakiś niezwykły i tajemniczy człowiek tytułujący się Sindbadem Żeglarzem. On to z grupą służących mu wiernie przemytników zabrał go do groty na wyspie (która wyglądała niczym jaskinia czterdziestu rozbójników z „Księgi Tysiąca i Jednej Nocy”), a tam poczęstował go najbardziej wyszukanymi potrawami orientu, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Gdy uczta dobiegła już końca, to wypuścił go wolno, zaś Franz opowiedział wszystko mnie i innym naszym przyjaciołom. Oczywiście ani ja, ani też cała reszta moich przyjaciół, nie uwierzyliśmy w jego opowieść, gdyż wydawała się nam ona nazbyt fantastyczna. Wkrótce jednak miało nas spotkać coś o wiele bardziej fantastyczniejszego.



Zaczęło się od tego, że potrzebowaliśmy jakiegoś powozu do udziału w zabawach karnawałowych. Zdobycie takiego oto środka transportu okazało się być niemożliwe, gdyż wszystkie powozy były już wykupione albo też wypożyczone i kiedy wydawało się nam, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić, to nagle zjawił się właściciel naszego hotelu, pan Pastrini, z wieścią od niejakiego hrabiego de Monte Christo, który zamieszkał piętro wyżej nad nami. Zaoferował się, że użyczy nam swój powóz oraz pozwoli oglądać ze swojego balkonu publiczną kaźń dwóch niezwykle groźnych przestępców. Postanowiliśmy więc odwiedzić pana hrabiego i podziękować mu za jego jakże szlachetny gest. Udaliśmy się tam i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, hrabia okazał się być tajemniczym Sindbadem Żeglarzem, którego Franz poznał na wyspie Monte Christo. Nieco później, podczas rozmowy któryś z nas wspomniał o tym hrabiemu, ten zaś bynajmniej się tego nie wyparł, a wręcz to potwierdził. W ogóle hrabia Monte Christo sprawił na mnie wrażenie człowieka wielkiego, choć też bardzo ekscentrycznego. Przypominam sobie, że nieco wcześniej, przed naszym spotkaniem w hotelu, widziałem hrabiego w operze razem z piękną, młodą kobietą ubraną w grecki strój. Towarzysząca nam wówczas hrabina G. powiedziała, że jej zdaniem hrabia to jakiś wampir podróżujący ze swoją kochanką. Rzeczywiście, jego blada cera i niezwykły sposób zachowywania się mogłyby potwierdzać takie straszne przypuszczenie. Mówię „mogłyby”, gdyby oczywiście wampiry istniały naprawdę. Na szczęście (czy też może nieszczęście) są one jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni. Hrabia okazał się być człowiekiem z krwi i kości.
W rozmowie z nami hrabia Monte Christo był niezwykle uprzejmy, chociaż nieco wyniosły. Trudno jest mi teraz dokładnie opisać tego człowieka. Poza jego nienaturalną bladością był człowiekiem wysokim, dość urodziwym i niezwykle tajemniczym. Rzadko się uśmiechał, a jeżeli już, to niekiedy odnosiło się wrażenie, że czyni to po to, aby podpełznąć do nas niczym wąż i ukąsić. Oczywiście takie było tylko wrażenie wywołane prawdopodobnie tajemniczością tego człowieka. Pomimo to serdecznie go polubiliśmy, a zwłaszcza ja. Bardzo bowiem chciałem obejrzeć kaźń dwóch przestępców, a nie mogłem niestety tego zrobić, gdyż nasze mieszkanie nie posiadało balkonu z widokiem na plac egzekucji. Hrabia zaprosił nas do swojego mieszkania, żeby razem z nami podziwiać ów okrutny sposób zadawania komuś śmierci poprzez powolne tortury. W dniu, w którym to miała się odbyć egzekucja, udaliśmy się do niego i mogliśmy z jego balkonu na własne oczy podziwiać wyżej zapowiedziane atrakcje. Skazańców było dwóch i mieli oni być kolejno jeden po drugim straceni, jednakże hrabia zapowiedział, że być może jeden ze skazańców ujdzie z życiem. Tak się też stało, albowiem otrzymał on w ostatniej chwili ułaskawienie. Tym szczęściarzem był niejaki Peppino, jeżeli oczywiście dobrze zapamiętałem jego imię. Był on pasterzem wspierającym potajemnie bandę groźnego rozbójnika Luigiego Vampy, za co miał zostać stracony, ale ułaskawiono go ku oburzeniu swojego kolegi, który musiał teraz umrzeć sam na szafocie.
Wciąż doskonale pamiętam, jak mroczne i bardzo okrutne było to widowisko. Z powodu obecności damy w naszym towarzystwie pozwolę sobie na to, aby nie relacjonować ze szczegółami, jak ono wyglądało. Powiem jedynie tyle, iż było ono przerażające, wręcz makabryczne. Chwilami żałowałem, że w ogóle chciałem na to patrzeć. Sam hrabia zaś na widok tortur dziwnie się uśmiechał. Wydawać by się mogło, że ten widok wręcz go fascynował, co nieco zmroziło mi krew w żyłach. Jak później hrabia opowiadał, zwiedził on kraje arabskie, zaś tam takie widoki były raczej na porządku dziennym. Stwierdziłem więc, że widocznie hrabia musiał się do nich przyzwyczaić, także nie robiło ono na nim takiego wrażenia jak kiedyś.



Tak czy inaczej sama sympatia do hrabiego Monte Christo bynajmniej nie zmalała po tym jakże makabrycznym widowisku. Przeciwnie, byliśmy nim jeszcze bardziej zainteresowani. Hrabia opowiedział nam nieco o sobie. Przyznał się, że to on za pomocą naprawdę sporej łapówki uzyskał ułaskawienie dla Peppina, czym zyskał przychylność bandytów Luigiego Vampy. Wspomniał też o swej orientalnej towarzyszce podróży, przepięknej księżniczce Hayde. Ponoć była ona Greczynką i jego niewolnicą, którą wykupił z rąk samego sułtana tureckiego. Oczywiście zaraz przypomnieliśmy mu, że w Europie (a przynajmniej w jej porządnych krajach) nie toleruje się niewolnictwa, dlatego hrabia powinien zwrócić dziewczynie wolność. Odpowiedział nam, że gdyby to zrobił, to dziewczyna by chyba umarła z radości, czego woli jej oszczędzić. Cóż to za niezwykły człowiek.
Niedługo potem karnawał rozpoczął się na dobre, zaś ja i moi przyjaciele rzuciliśmy się w wir szalonych zabaw. Podczas jednej z nich poznałem piękną i niesamowicie zachwycającą dziewczynę. Nie miałem oczywiście pojęcia, że jest to Teresa, ukochana Luigiego Vampy, pracująca dla niego. Naznaczyła mi ona słodkie rendez-vous w pewnym miejscu, lecz kiedy się tam zjawiłem wpadłem od razu w ręce bandytów Vampy. Ironią losu jest to, że kilka dni wcześniej kpiłem sobie z opowieści pana Pastrini o tym człowieku i śmiałem wręcz powątpiewać w jego istnienie. Przyszło mi w jednej chwili diametralnie zmienić swoje poglądy w tej sprawie. Na rozkaz Vampy napisałem list do barona Franza d’Epinaya z prośbą o dostarczenie okupu w określonym czasie pod groźbą mojej śmierci. Po wykonaniu polecenia zabrano mnie do Katakumb Św. Sebastiana i pilnowano w oczekiwaniu na dostarczenie okupu, jednak nie zjawił się okup, ale hrabia de Monte Christo w towarzystwie Franza. Hrabia przypomniał bandytom ich umowę, zgodnie z którą on i jego przyjaciele mieli być dla bandytów nietykalni, a ponieważ moja skromna osoba od niedawna zaliczała się do grona jego przyjaciół, to z zaraz zostałem natychmiast zwolniony z lochów. Tak się z tego ucieszyłem, że następnego dnia z prawdziwą przyjemnością zaprosiłem hrabiego do siebie. Powiedział mi on, że za miesiąc pojawi się w Paryżu w interesach, więc tym chętniej mnie odwiedzi. Podał dokładnie dzień i czas, w którym to zrobi. Osobiście mocno powątpiewałem w to, żeby miał się zjawić u mnie i to, co do sekundy o wyznaczonej porze. Szybko się jednak okazało, że po raz kolejny nie doceniłem tego człowieka.
W dniu spotkania z hrabią de Monte Christo przybyli do mnie moi wierni przyjaciele. Niektórzy z nich jeszcze nie poznali hrabiego i bardzo chcieli się z nim zaznajomić. Jeden z nich, a konkretnie był to szanowny baron Raul de Chateau-Renaud, przyprowadził ze sobą Maksymiliana Morrela, kapitana spahisów, który to uratował mu życie podczas jego podróży w Afryce. Z przyjemnością poznałem tego człowieka, bo choć nie był on równie bogaty, co my, ani nie mógł poszczycić się takimi wspaniałymi przodkami, jakimi szczyciło się całe nasze towarzystwo, to jednak był człowiekiem bardzo odważnym i szlachetnym, w pełni zasługującym na naszą przyjaźń. Z tego też powodu przyjęliśmy go do swego grona.
Gdy cała nasza grupa swobodnie rozmawiała o wszystkim i o niczym, nagle nadeszła godzina odwiedzin hrabiego de Monte Christo w naszym domu i służący zaanonsował go. Hrabia zjawił się punktualnie i to, co do sekundy. Cóż... Jak już powiedziałem, najwyraźniej nie doceniałem tego człowieka. Taka punktualność to jest aż powód do dumy. Z tym większą przyjemnością zapoznałem go z moimi przyjaciółmi, których serdecznie polubił. Wydaje się, że szczególną jego uwagę przykuł młody Morrel, jednak być może mi się tylko zdawało. Mniejsza z tym. Tak czy siak, po odejściu moich przyjaciół poszedłem oprowadzić hrabiego po domu. Wielkie wrażenie zrobił na nim portret mojej matki w stroju rybackim. Trzymałem go u siebie, ponieważ ojciec, nie wiedzieć czemu, wręcz nienawidził tego obrazu. Hrabiemu zaś spodobał się on niezmiernie. Potem zapoznałem mojego wybawcę z moimi rodzicami. Szczególne wrażenie wywarł on na mojej matce. Powiedziałbym nawet, że się go przeraziła. Nie wiedziałem jednak, co mogłoby wywołać w niej tak wielki strach przed tym niezwykłym człowiekiem. Przyszłość dopiero miała przynieść mi odpowiedź na to pytanie.
Dzięki wizycie u mnie i zapoznaniu się z moimi rodzicami, hrabia de Monte Christo mógł również zaznajomić się z rodziną Danglarsów oraz de Villefortów, dzięki czemu z łatwością wszedł on na paryskie salony, czego nawiasem mówiąc, serdecznie mu wtedy życzyłem. Bardzo polubiłem hrabiego i kiedy tylko mogłem, spędzałem czas w jego towarzystwie. Nie zawsze miałem ku temu okazję, hrabia bowiem prowadził dosyć bujne życie towarzyskie. Pewnego dnia moi rodzice urządzili bal, na którym honorowymi gośćmi stali się hrabia de Monte Christo oraz jego młody przyjaciel, niejaki wicehrabia Andrea de Cavalcanti. Z przyjemnością powitałem obu. Zdziwiło mnie jednak mocno, dlaczego mój nowy przyjaciel nie chce u nas nic jeść ani pić. Matka moja wyjaśniła mi później, iż arabskie zwyczaje mówią, że kto raz zje coś w domu drugiego człowieka, na zawsze będzie jego przyjacielem. Jeśli jednak nie chce jeść u niego, to oznacza, że uważa go za swego wroga i nie chce zbrukać swych ust jedzeniem czegokolwiek wraz z nim. Uznałem to za bezpodstawne podejrzenia, gdyż nie wydawało mi się, aby hrabia miał powód traktować moich rodziców jak wrogów. Nie wiedziałem, po co miałby to robić? Na to pytanie przyszłość również miała mi przynieść odpowiedź.
W międzyczasie moi rodzice postanowili mnie ożenić. W końcu ród hrabiów de Morcerf musiał przetrwać, a co za tym idzie ja powinienem mieć żonę i dzieci. Na moją przyszłą małżonkę wybrano Eugenię Danglars, córkę barona Danglarsa. Wybór ten nie zachwycił mnie w żaden sposób. Prawdę mówiąc, mój ojciec też nie do końca go pochwalał. Uważał jednak, choć nie rozumiem, dlaczego, że ród de Morcerfów powinien połączyć się z rodem Danglarsów. Moja matka zaś uważała Eugenię za dziewczynę w sam raz dla mnie i dziwiło ją, dlaczego ten wybór mi nie odpowiada. Jeżeli i was, moi państwo, intryguje ten fakt, to muszę wam wyjaśnić, że przede wszystkim nie podobał mi się charakter panny Eugenii. Nie była ona dziewczyną ani brzydką, ani złą, ale miała w sobie za dużo męskich cech i była zbyt zaradna jak dla mnie. Wolałbym za żonę kobietę może nawet i zaradną, lecz przede wszystkim taką, dla której mógłbym być kimś niezbędnym w życiu. Panna Eugenia Danglars z kolei nie chciała mieć nikogo ponad sobą. Przy okazji, z nieformalnych źródeł dowiedziałem się, że panna Eugenia woli kobiety, jeżeli wiecie państwo, o co mi chodzi. Także ślub ten w żaden sposób nie odpowiadał nam obojgu. Los jednakże pozwolił nam tego uniknąć, ponieważ baron Danglars postanowił wydać córkę za mąż za wicehrabiego Andreę Cavalcanti. Nawet nie wiecie, jak wielką radość sprawiła mi ta wiadomość. Mogłem dalej wieść swoje wymarzone, kawalerskie życie.



Pewnego bardzo pięknego dnia odwiedziłem hrabiego de Monte Christo i w trakcie rozmowy z nim usłyszałem piękną grę na jakimś orientalnym instrumencie. Okazało się, że to gra ta piękna grecka niewolnica hrabiego o imieniu Hayde. Zapytałem mojego dostojnego Amfitriona, czy możemy ją odwiedzić, na co hrabia odpowiedział, że mogę prosić o znacznie więcej - Hayde z chęcią opowie mi swoją historię. Byłem jej oczywiście ciekaw, dlatego oznajmiłem, że to dla mnie sama przyjemność. Hrabia zaprowadził mnie więc do swej niewolnicy, przedtem jednak zażyczył sobie, żebym nic jej nie mówił o tym, kim jestem, ani też kim jest mój ojciec. Zdziwił mnie bardzo ten warunek, jednak skoro hrabia Monte Christo sobie tego życzył, zaakceptowałem jego warunek. Przywitałem się z księżniczką i oznajmiłem chęć wysłuchania jej opowieści. Następnie hrabia powiedział coś do Hayde w starożytnej grece, z czego jednak nie zrozumiałem ani słowa, po czym księżniczka w bardzo płynnej francuszczyźnie opowiedziała mi swoją jakże smutną historię. Opowiedziała mi o tym, jak jej ojca, walczącego o niepodległość Grecji, zdradził i osobiście zamordował pewien francuski oficer, który pozostawał na jego służbie. Ona sama natomiast została sprzedana w niewolę przez tego samego zdradzieckiego oficera. Jej opowieść wywołała we mnie ogromny szok. W myślach potępiłem jak najsurowiej tego człowieka, który to zdradził ojca Hayde nie mając jednak pojęcia, że tym zdrajcą był mój rodzic.
Niedługo potem w gazecie Alfonsa de Beauchampa pojawił się artykuł na temat pewnego oficera o imieniu Fernand, który zdradził i zamordował Ali Paszę. Pełen oburzenia i wściekłości zjawiłem się u Alfonsa, któremu zrobiłem piekielną awanturę. Byłem wściekły na niego za umieszczenie tego artykułu w gazecie, dla której on pracował. Alfons jednak stwierdził, iż niepotrzebnie się unoszę, ponieważ artykuł ten wcale nie twierdzi, iż to mój ojciec był tym zdradzieckim oficerem na służbie Ali Paszy. Gazeta podała jedynie jego imię Fernand, a to za mało, aby połączyć tego człowieka z hrabią de Morcerfem, choć tak prawdę mówiąc, to cały Paryż domyślał się tożsamości tajemniczego Fernanda. Byłem wściekły, a wręcz żądny krwi. Zgodziłem się wszak na to, żeby Alfons spróbował wyjaśnić całą sprawę i dać mi znać o tym, co odkrył. Po tej rozmowie pojechałem do hrabiego de Monte Christo i spytałem go, czy gdybym chciał się pojedynkować z Alfonsem lub też kimś innym, to czy hrabia zostałby moim sekundantem. Hrabia odmówił mi twierdząc, że nie odmawia walki w pojedynku, ale nigdy do nich nie dąży. Po jakimś czasie ja i hrabia pojechaliśmy do Normandii na trzy dni, aby wypocząć od tego wszystkiego, co się działo ostatnimi czasy. Jednakże po tych trzech dniach pobytu w tym miejscu przyszła do mnie wiadomość od Alfonsa. Okazało się, że wiadomości, jakich się dowiedział na temat owego artykułu w gazecie są dla mnie bardzo niepomyślne i całkowicie potwierdzały winę mojego ojca. Zrozpaczony wróciłem do Paryża i skontaktowałem się z Alfonsem. Pokazał mi on wiadomości, jakie zdobył. Mówiły one jednoznacznie o winie mojego ojca, ale Beauchamp, zamiast je wydać w swojej gazecie oddał je mnie, ja zaś spaliłem je na miejscu. Nic mi to jednak nie dało, gdyż konkurencyjne gazety nie wiadomo w jaki sposób dostały w swoje ręce takie same wiadomości i opublikowały je. Wskutek tego mój ojciec stanął przez Izbą Parów i musiał przed nią wytłumaczyć się ze wszystkiego, o co go oskarżają. Z pewnością by się wybronił, gdyby nie księżniczka Hayde, która zjawiła się nagle na zebraniu i pokazała na nim dowody potwierdzające prawdziwość jej słów. Po tym wydarzeniu Izba Parów powołała specjalną komisję śledczą, która to udowodniła mojemu ojcu jego winę. Hrabia Fernand de Morcerf był skończony. Chcąc go pomścić, pojechałem do Alfonsa i zapytałem, co mam zrobić. Alfons powiedział mi wówczas, że to baron Danglars zdobył wszystkie informacje na temat Ali Paszy, Janiny oraz mego ojca. Pojechałem więc do barona i zażądałem wyjaśnień. Danglars jednak wykpił się tanim kosztem, mówiąc mi, że wszelkie wiadomości zdobył on, ale na wyraźną prośbę hrabiego Monte Christo i to hrabia je wykorzystał przeciwko mojemu ojcu.
Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Hrabia Monte Christo. Człowiek, w którego tak bardzo wierzyłem i którego uważałem za swego przyjaciela zniszczył mego ojca. I to z jakiego powodu? Chyba zwykłego kaprysu. Nie było dla mnie wtedy ważne, czy te wszystkie podłości, o które go oskarżano były prawdziwe, czy też nie. Ważny był dla mnie honor mojego nazwiska. Pojechałem więc do hrabiego wyzwać go na pojedynek. Nie było mi dane odwiedzić go w domu, ponieważ właśnie spał i nie chciał, żeby ktoś mu przeszkadzał. Pognałem więc do opery, gdzie wystawiano wówczas „Wilhelma Tella”. Zaprosiłem tam wszystkich swoich przyjaciół i znajomych. Hrabia zjawił się dopiero podczas rozpoczęcia się II aktu. Poszedłem wtedy do jego loży, a następnie publicznie przy wszystkich wyzwałem go na pojedynek, nie szczędząc mu przy tym obraźliwych słów. Powiem więcej, tylko szybka interwencja moich przyjaciół powstrzymała mnie przed rzuceniem mu w twarz rękawicy. Wiedziałem, iż ośmieszyłem się robiąc hrabiemu awanturę w miejscu publicznym, ale nie przejmowałem się tym. Moi sekundanci ustalili na miejscu warunki pojedynku. Do samej walki jednak nie doszło z powodu mojej matki. Ta oto mądra niewiasta pojechała za mną do opery i widziała wszystko, co uczyniłem. Następnie pojechała do hrabiego i odbyła z nim poufną rozmowę o nieznanej mi treści. Później wróciła do domu i porozmawiała ze mną. Wyjawiła mi wówczas, jakież to powody ma hrabia Monte Christo, aby zniszczyć dobre imię mojego ojca.
Okazało się bowiem, że przed laty mój ojciec i pan Danglars z zawiści do hrabiego Monte Christo (który wówczas nazywał się Edmund Dantes) zniszczyli mu życie. Danglars dybał na jego stanowisko kapitana statku handlowego, zaś mój ojciec chciał ożenić się z moją matką, która jednak wolała pana Dantesa. Zatem ci oto dwaj jego adwersarze, chcąc się go pozbyć, oskarżyli fałszywie tego Bogu ducha winnego człowieka o bonapartyzm i doprowadzili do tego, że trafił on na dożywocie do mrocznej twierdzy If. Uciekł jednak z niej, odnalazł skarb na wyspie Monte Christo i po latach powrócił, aby dokonać wyrafinowanej zemsty na nich i na prokuratorze de Villeforcie, który wydał na niego wyrok. Zrozumiałem więc, że ogrom zbrodni, jakich dopuścił się mój ojciec był zbyt wielki, abym miał bronić jego honoru. Bez wahania zgodziłem się zatem z moją matką, iż nie powinienem pojedynkować się z hrabią. Pojechałem na Pola Marsowe, gdzie on już na mnie czekał i publicznie, przy wszystkich moich przyjaciołach (których nieco wcześniej poprosiłem o zjawienie się na miejscu walki) przeprosiłem pana hrabiego, a nawet uścisnąłem mu dłoń. Poczułem, iż postąpiłem słusznie. Przez długi czas miałem jeszcze do niego żal za zniszczenie mojego ojca, ale uznałem, iż sprawiedliwości stało się zadość i nie zajmowałem się więcej tą sprawą.
Wróciłem do domu, gdzie rozmówiłem się z matką. Oboje doszliśmy do wniosku, że nie chcemy wieść dalej życia u boku takiego nędznika jak mój ojciec. Opuściliśmy więc jego dom z żelaznym zamiarem niewracania do niego nigdy. Zatrzymaliśmy się w oberży, gdzie niedługo potem dowiedzieliśmy się, że mój ojciec się zastrzelił. Szczerze mówiąc, nie było mi go wtedy żal. Dostał wszak to, na co zasłużył. Bardziej martwiłem się wówczas o moją biedną matkę, która teraz miała wieść ponure i nędzne życie wyrzekając się tytułu hrabiny de Morcerf, ja jednak znalazłem inne wyjście z tej sytuacji. Przyjąłem nazwisko Herrera i pod nim wstąpiłem do spahisów. Pieniądze, jakie otrzymałem za ten czyn od wojska, od razu wręczyłem matce. Ona zaś urządziła się w Marsylii w domu Ludwika Dantesa, ojca hrabiego de Monte Christo. Sam hrabia jeszcze niejeden raz wspierał ją finansowo i pomógł jej założyć handel rybami.
Teraz moja matka wiedzie dość dostatnie życie, choć wciąż jest osamotniona. Nie raz i nie dwa radziłem jej, aby się z kimś związała na stałe, jednak za każdym razem odrzuciła moją propozycję. Ja sam w spahisach zrobiłem karierę. Zostałem pułkownikiem, ożeniłem się, mam dzieci. Moje życie jest więc teraz pełne radości - dzielę je na służbę wojskową oraz męskie przygody, a także opiekę nad żoną i wychowywanie dzieci. Mam nadzieję, że okażę się być lepszym ojcem niż mój, choć mojemu nie można zarzucić, iż był dla mnie złym rodzicem. Przeciwnie, był dobrym ojcem i mężem, lecz niestety oprócz tego wyjątkowym nędznikiem. Obym ja nigdy się takim nie okazał. Matka moja wciąż mieszka w Marsylii. Często ją odwiedzam. Nieraz namawiam ją, aby zamieszkała ze mną w Algierii, lecz ona chyba przywykła tak mocno do swego pustelniczego trybu życia, że nie chce go zmieniać. Ponoć wiedzie ona w ten sposób pokutę za to, iż wyszła za mąż za człowieka, który zniszczył jej ukochanego. Osobiście nie rozumiem jej, ale skoro tak właśnie woli żyć, to jej sprawa.
Co do hrabiego Monte Christo, to od czasu do czasu się z nim widuję i nasze relacje można nazywać jak najbardziej przyjacielskimi. Nie mam już do niego żalu za to, że zniszczył on mojego ojca. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Nie zamierzam się na nim mścić. Ten człowiek zasłużył na wieczny spokój, chociaż przyznaję państwu, że kiedyś niechcący przyczyniłem się do jego problemów. Gdy raz płynąłem z Afryki, aby odwiedzić moją matkę, to byłem świadkiem sztormu i wyratowałem z niego człowieka. Był to niejaki Benedetto, którego nieco wcześniej poznałem jako wicehrabiego Andreę Cavalcanti. Ja i matka ugościliśmy go, on zaś wypytał nas szczegółowo o hrabiego, po czym zostawił całkiem sporą zapłatę za otrzymane wiadomości i odpłynął. Nigdy nie dowiedziałem się, na co mu były te informacje, o jakie nas wypytał. Ponoć chciał z ich pomocą skrzywdzić hrabiego Monte Christo, tak przynajmniej słyszałem, jednak w jaki sposób miałby to zrobić, tego nie wiem. Natomiast wiem, że mu się to nie udało, a hrabiego i jego bliskich sam Bóg ocalił przed nieszczęściem. Hrabia dowiedział się o moim udziale w tej przygodzie, ale nie miał do mnie o to żalu i do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi.
Tak oto, proszę państwa, przedstawia się moja historia.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 2:41, 01 Lis 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 9:06, 01 Lis 2020    Temat postu: Opowieść Alberta de Morcerfa

Hrabia pomógł Albertowi uniknąć okropnego losu.
Przyszła żona Alberta, z którą na szczęście się nie ożenił była chyba facetem, bo wolała kobiety.
W pamiętnikach hrabiego Monte Christo, Albert zakochał się i ożenił z tajemniczą Hyde, którą hrabia traktował jak córkę.
Ciekawe czy informację od Alberta pomogą kronikarzowi w śledztwie ?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ZORINA13 dnia Nie 9:11, 01 Lis 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:17, 01 Lis 2020    Temat postu:

To prawda, hrabia naprawdę ocalił Albertowi życie. Także ma on powody, aby być mu wdzięcznym. Eugenia Danglars była najprawdopodobniej lesbijką w powieści, choć nie wypadało wtedy tego pisać wprost. Ja piszę wprost, bo już wolno Smile Tak, pamiętam. Dziwnie to sobie wymyślili, bo przecież Hayde wyszła za hrabiego Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 3:55, 05 Lis 2020    Temat postu:



Rozdział XLVII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

27 lipca 1855 r.
Po wysłuchaniu i zapisaniu opowieści Alberta de Morcerfa (nazywam go tak, gdyż trudno mi jakoś przywyknąć do jego nowego nazwiska), ja i moi towarzysze podróży udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia zaś uiściliśmy rachunek, opuściliśmy oberżę i wyruszyliśmy w drogę ku pałacowi hrabiego Monte Christo. Tym raźniej, że burza piaskowa już dawno ustała, a nowej nieprędko się można było spodziewać. Spodziewaliśmy się zatem dość łatwo, w ciągu kilku zaledwie godzin osiągnąć cel naszej podróży. Po drodze rozmawialiśmy ze sobą wesoło o wszystkim i o niczym, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa. Zauważyłem przy tym jednak coś, co mnie zaniepokoiło. Mianowicie Marta, im bardziej zbliżaliśmy się do pałacu hrabiego Monte Christo, tym bardziej stawała się posępna i ponura. Początkowo sądziłem, że być może powodem jej złego samopoczucia jest zbyt gorące, afrykańskie powietrze. Bardzo szybko jednak zorientowałem się w tym, że przyczyny należy poszukiwać w sferze duchowej, nie zaś cielesnej. Marcie coś musiało leżeć na sercu, to było więcej niż prawdopodobne. Postanowiłem zatem wybadać moją ukochaną w tym kierunku. Podjechałem do niej i zapytałem, czy wszystko z nią w porządku. Odpowiedziała mi jednak wymijająco:
- Ależ oczywiście, mój najdroższy. Jestem pewna, że wszystko jest ze mną w absolutnym porządku - odpowiedziała mi.
- Czyżby? Odnoszę inne wrażenie - powiedziałem sceptycznie.
Słysząc moje słowa Marta spiorunowała mnie wzrokiem bazyliszka.
- Skoro tak, to wierz swojemu przeczuciu, a nie wybrance swojego serca. A najlepiej to zostaw mnie w spokoju, człowieku!
Po tych słowach, Marta pogoniła nieco swojego wielbłąda i pojechała nieco do przodu, byleby najdalej ode mnie. Wpatrywałem się w nią uważnie, kiedy to robiła. Wiedziałem, że taki wybuch gniewu oznaczał w niej nieczyste sumienie. Mogła sobie zaprzeczać, ile tylko chciała, jednakże ja swoje wiedziałem. Coś ją dręczyło i zwyczajnie nie chciała mi tego powiedzieć. Musiałem przyznać, że nie rozumiałem jej motywów, bo przecież mogła mi zwierzyć się z każdego problemu, a ja bym ją z pewnością zrozumiał. Widocznie jednak ona uważała inaczej. Wielka szkoda, ale cóż mogłem na to poradzić? Bolała mnie bardzo mocno ta jej nieufność w stosunku do mnie. Postanowiłem jednak dać sobie spokój i nie naciskać na nią. Bo niby co by mi to dało, żebym wymusił na niej przyznanie się do tego, co ją dręczy? Pomyślałem, że lepiej będzie odczekać, aż zmieni nastawienie do mnie. Tak, właśnie tak należy postępować. Jak zechce, to sama opowie co i jak ją dręczy. Ja nie mam prawa jej do tego zmuszać. Dałem więc sobie spokój i pospieszywszy nieco swojego wielbłąda zrównałem się z Martą i Jacopem.
Po kilku godzinach, przedłużonych nieco naszym zatrzymaniem się na drugie śniadanie, dotarliśmy wreszcie do wyznaczonego przez siebie celu, a kiedy już to się stało, to oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Był nim majestatyczny pałac niczym żywcem wyjęty z „Księgi Tysiąca i jednej nocy” stał na środku oazy, a jego piękno nawet w nocy zapewne musiało roztaczać swój blask. Był to pałac mający w sobie zarazem, coś arabskiego i indyjskiego, jak również greckiego oraz francuskiego jednocześnie. A zatem stanowił on istną mieszankę wybuchową. Było widać wręcz doskonale, iż jego właściciel to człowiek niezwykły, stale bywający w najdalszych zakątkach świata. Prawdziwy obywatel świata, który to praktycznie wszędzie się czuje jak w domu. Nie można było tego ukryć. Zresztą po sposobie zbudowania tego pałacu wnosiłem łatwo, że pan hrabia Monte Christo jest raczej ostatnim człowiekiem, który by ukrywał przed światem swój kosmopolityzm. Jego pałac był piękny i niezwykle majestatyczny, ale też biło z niego coś, co nazwałbym skromnością i pokornym pogodzeniem się z wolą Najwyższego. Takie połączenie przepychu z delikatnością i to zarówno na zewnątrz, jak i od środka.
Nie jestem raczej zbyt dobry w opisywaniu wszelakich budynków, dlatego też poprzestanę jedynie na tym, co już napisałem i skupię się jedynie na wydarzeniach, jakie miały miejsce w chwili, kiedy zastukaliśmy do drzwi domu hrabiego Monte Christo. Na sam wpierw otworzył nam wysoki chyba na dwa metry, czarnoskóry niewolnik niemowa. Łatwo było poznać, że nie ma języka, bo nie odezwał się do nas ani jednym słowem, nawet wtedy, gdy zapytaliśmy go o to, czy możemy wejść. Oczywiście mogło być też tak, że pan hrabia po prostu zakazał mu cokolwiek mówić bez jego pozwolenia, jednak bardzo dobrze pamiętałem opowieści moich informatorów z których jasno wynikało, że hrabia posiadał Murzyna niewolnika, któremu miano obciąć język, rękę i głowę jako karę za to, że wszedł do haremu sułtana. Hrabia miał owego człowieka ocalić odczekawszy najpierw, jak obetną mu język, po czym wykupił go z niewoli za pomocą pięknego diamentu. Musiał to być więc bez wątpienia Ali, wierny sługa hrabiego Monte Christo, który znał na pewno wiele jego sekretów. Gdyby umiał mówić, może by mi je opowiedział. Chociaż prawdę mówiąc było to nieco wątpliwe. Wierność takich ludzi jak Ali była wręcz fanatyczna i bez zgody hrabiego, nawet gdyby umiał mówić, z całą pewnością nie puściłby pary z ust.
- Przybyliśmy z wizytą do twego pana, wielkiego hrabiego de Monte Christo - powiedziałem po francusku, mając przy tym nadzieję, iż Ali zna ten język.
Po jego minie trudno było mi wnioskować, czy się pomyliłem, czy też nie. W końcu Ali był niemową, a z jego mimiki trudno było cokolwiek wywnioskować.
- Czy pan hrabia jest w domu? - zapytałem ponownie po francusku.
Ali dalej milczał.
- A niech mnie kule biją! On chyba nie tylko nie umie mówić, ale ma też jakieś problemy ze słuchem! - zawołałem zły, odwracając się do moich przyjaciół.
- Nie wydaje mi się, Jean - powiedziała Marta spokojnym głosem i przejęła inicjatywę - Pan hrabia de Monte Christo oczekuje nas. Wpuść nas, proszę, dobry człowieku, abyśmy mogli na niego zaczekać.
Dla pewności powtórzyła ona swoją prośbę jeszcze po grecku i arabsku. Widocznie to poskutkowało, ponieważ Ali stworzył swoimi ustami coś na kształt uśmiechu, następnie odsunął się od drzwi i wykonał prawą ręką gest oznaczający, że możemy wejść do środka. Radośnie więc wtoczyliśmy się całą grupą do pałacu. Ledwo to zrobiliśmy, a Ali zamknął za nami drzwi i pokazał nam na migi, abyśmy zaczekali tutaj, po czym wyszedł.
- Ciekawe, czemu każe czekać? - zapytałem bardzo mocno tym wszystkim zaintrygowany.
- Pewnie idzie do hrabiego Monte Christo zapytać go, czy może nas przyjąć - zasugerowała Marta.
- Być może, ale trudno mi to stwierdzić - odpowiedziałem, nieco przeciągając słowa - Bo po tym człowieku trudno cokolwiek poznać. Jego twarz to jedna wielka zagadka.
- Twarz hrabiego bywa równie tajemnicza - odparł Jacopo, śmiejąc się wesoło - Jeszcze się o tym przekonasz, drogi przyjacielu.
Pokiwałem głową na znak zrozumienia, po czym powróciliśmy do naszych oczekiwań. Nie musieliśmy jednak czekać długo, gdyż po zaledwie minucie lub dwóch pojawił się przed nami człowiek w średnim wieku, posiadający lekką brodę i czarne włosy, dość mocno już przyprószone siwizną. Miał na sobie piękny strój świadczący, że w tym domu jest on kimś znacznie więcej aniżeli tylko zwykłym lokajem.
- Ali powiadomił mnie właśnie, że państwo przybyli - rzekł do nas przyjaźnie ów człowiek - Bardzo mi miło tutaj państwa powitać. Jestem Giovanni Bertuccio, intendent wielmożnego hrabiego de Monte Christo. Mój pan nie może osobiście was powitać, ponieważ udał się on wraz ze swoją małżonką w gościnę. Wrócą tu prawdopodobnie pod wieczór. Dostałem polecenie ugościć państwa, gdy państwo przybędziecie, choć prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się państwa już wczoraj.
- Zatrzymała nas burza piaskowa - pospieszyła z wyjaśnieniami Marta - I właśnie dlatego...
- Ach, tak! Burza piaskowa! Już wszystko rozumiem! - Bertuccio nie dał jej dokończyć - To wszystko jest dla mnie zrozumiałe. Proszę się nie niepokoić. Nic się przecież nie stało. Zapraszam teraz państwa serdecznie na obiad, na pewno jesteście zmęczeni oraz głodni. Służba panienki może zjeść w czeladnej. Natomiast pani, droga panno Marto, a także pan, panie Chroniqueur oraz ty, miły memu sercu Jacopo, zjecie razem ze mną. O ile oczywiście obecność zwykłego sługi nie wyda się wam przykra.
- Będzie to dla nas prawdziwy zaszczyt zjeść z kimś, komu hrabia de Monte Christo powierza swoje interesy - powiedziałem w imieniu moim, a także i moich towarzyszy podróży, którzy skwapliwie przytaknęli moim słowom.
- A zatem zapraszam państwa serdecznie do stołu - rzekł Bertuccio.
Po tych słowach zaprowadził nas do jadalni, gdzie czekał już na nas stół z najwykwintniejszym obiadem, jaki kiedykolwiek było mi dane jeść. Już sam jego wygląd pobudzał apetyt. Na stole znajdowały się potrawy, o jakich jedzeniu mi się nawet nie śniło. Były tam gorące bułki z miodem, przepyszne owoce z najlepszych ogrodów świata, pieczone przepiórki i bażanty oblane najsłodszym sosem, ciasta z najróżniejszych stron świata, a do tego również wiele innych potraw, których nazw zapamiętanie było dla mnie nazbyt trudne.
Wówczas to zaczęła się więc najwspanialsza uczta w całym moim życiu. Spróbowałem chyba każdej potrawy i sam nie wiem, jak zdołałem to wszystko pomieścić w swoim żołądku. Na szczęście na popitkę było wino białe i czerwone, a także napoje z dalekich stron świata, takie jak kawa czy herbata. Spróbowałem tego wszystkiego, ale zdecydowanie wolałem zostać przy winie. Przyznaję, że co prawda herbata nawet mi smakowała, ale całą pewnością jednak nie zostanie ona moim ulubionym napojem.
Kiedy się już najedliśmy, to Bertuccio zaprosił nas do salonu, abyśmy mogli odpocząć po sutym posiłku. Przyznam się, że z trudem udało mi się utrzymać na nogach własnymi siłami, tak bardzo się objadłem tymi wszystkimi wspaniałymi, orientalnymi potrawami. Mimo wszystko w jakiś sposób mi się to udało i razem z Martą, Jacopem i Bertucciem udaliśmy się do salonu, gdzie służba uszykowała już dla nas najpiękniejsze poduszki, na których to mieliśmy się ułożyć oraz wypocząć, co też oczywiście zrobiliśmy. Muszą jednak przyznać, że leżenie w ciszy oraz nic niemówienie jakoś nie należy do czegoś, co lubię robić, dlatego też postanowiłem zapytać pana intendenta, czy może nam coś opowiedzieć o hrabim Monte Christo. Spodziewałem się, że odmówi mi, tłumacząc się tym, iż nie wolno mu nikomu powierzać sekretów swego pana, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Bertuccio uśmiechnął się i odpowiedział mi, że zgodnie z poleceniem Jaśnie Wielmożnego pana hrabiego ma prawo opowiedzieć mnie i moim towarzyszom swoją historię oraz to, jaką rolę w niej odegrał jego pan.
- Może mnie pan śmiało wypytywać, drogi panie Chroniqueur - mówił dalej Bertuccio - Z wielką chęcią zaspokoję pańską wiedzę.
Uśmiechnąłem się do niego z wdzięcznością, po czym wyjąłem swój dziennik oraz ołówek, lekko zanurzyłem rysik w ustach i rzekłem:
- A zatem, panie intendencie... Niechże pan opowiada.
Bertuccio wyłożył się wygodnie na poduszkach, po czym zaczął snuć swoją opowieść, którą ja skrupulatnie zapisałem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 4:20, 05 Lis 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Czw 14:42, 05 Lis 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Ciekawe, jakie jeszcze tajemnice hrabiego wyjdą na jaw ?
Marta słusznie ma wyrzuty sumienia, bo sporo chyba nakłamała.
Zarozumiałe jak to młoda osoba oceniała innych, a sama coś poważnego ukrywa.
Czy ukochany to zrozumie i jej wybaczy ?
Jej gierki i kłamstwa ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 20:36, 05 Lis 2020    Temat postu:

No cóż, jeśli chodzi o wybaczenie, to myślę, że bardzo wiele zależy od motywacji dziewczyny. Jeśli są one w porządku i spowodowane prawdziwym uczuciem, to cóż... To powinien jej wybaczyć Smile Ostatecznie nie bez powodu mówią przecież, że miłość ci wszystko wybaczy. Zwłaszcza takie drobne kłamstewka. Bo nie są one znowu aż tak wielkie Smile

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Czw 20:39, 05 Lis 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 1:59, 08 Lis 2020    Temat postu:



Rozdział XLVIII

Opowieść Giovanniego Bertuccia

Nazywam się Giovanni Bertuccio, z pochodzenia jestem Włochem, a moje miejsce przyjścia na świat jest nie byle jakie. Urodziłem się bowiem na Korsyce, czyli w tym samym miejscu, co sam wielki Napoleon Bonaparte. Na szczęście czy też nieszczęście, nie była mi jednak pisana tak wielka sława jak mojemu rodakowi. Niewykluczone, że było to wielkie szczęście, gdyż w końcu mój rodak skończył bardzo niewesoło. Zmarł na wygnaniu, dodatkowo pozbawiony wszystkiego, co mu było bliskie. Ja zaś wiodę teraz spokojne i szczęśliwe życie. Zanim jednak tak się stało, to wydarzyło się w moim życiu wiele spraw, w których niebagatelną rolę odegrał mój obecny pryncypał, hrabia Monte Christo. Wysłuchajcie zatem uważnie mojej opowieści, wielce szanowni goście, a być może uzupełnicie swoją wiedzę na temat tego jakże niezwykłego człowieka.
Jak już mówiłem, urodziłem się na Korsyce i jako Korsykanin dumny byłem z postępów mojego sławnego rodaka, Napoleona Bonaparte. Mój brat zaś był z niego jeszcze bardziej dumny. Na tyle dumny, że został jego naprawdę gorliwym zwolennikiem. Niestety, spotkały go za to jedynie same nieszczęścia. Gdy minęło słynne sto dni Napoleona, zaś nasz wielki mały cesarz został zesłany pod kuratelę Anglików na Wyspę Św. Heleny, gdzie dane mu było dokończyć żywota, rozpętał się w kraju tzw. biały terror. Rojaliści wyszli prędko z ukrycia i zaczęli bezkarnie mordować wszystkich bonapartystów, jacy im się tylko nawinęli pod rękę, władze zaś przymykały na to oko. Jedną z ofiar białego terroru był mój brat. Zginął on zamordowany przez nieznanych sprawców i pozostawił po sobie wdowę, którą wziąłem pod swą opiekę. Jako Korsykanin oczekiwałem, iż prawo weźmie pomstę za zabójstwo mojego brata. W tym celu udałem się ze skargą do królewskiego prokuratora, pana Gerarda de Villeforta. Chciałem, aby ścigał on zabójców mojego brata. Liczyłem na to, że mi pomoże, w końcu jego ojciec (jak kiedyś słyszałem) był również bonapartystą. Niestety, o ile ojciec rzeczywiście nim był, to syn miał zupełnie przeciwne poglądy od swojego rodziciela. Pan prokurator należał bowiem do zatwardziałych rojalistów i jako wierny poddany króla Ludwika XVIII odmówił wszelkiej pomocy w mojej sprawie. Odprawił mnie zatem z niczym. Zrozpaczony wyszedłem z jego gabinetu, przeklinając go i zapowiadając, że nie daruję mu tego, co teraz zrobił. Oznajmiłem mu, iż spotka go z mojej strony okrutna vendetta.
Villefort nie wyglądał początkowo na przerażonego moimi groźbami, jednak szybko okazało się, że wziął je sobie na poważnie do serca, ponieważ uciekł on przede mną do Wersalu. Liczył na to, iż mnogość ludzi w tym miejscu zdoła go uchronić. Pomylił się jednak i to bardzo, ponieważ cały czas śledziłem go uważnie, czekając na okazję do zemsty. Niedługo potem odkryłem, że Villefort wynajął dom w Auteuil, gdzie spotykał się potajemnie z pewną tajemniczą kobietą. Młodą oraz całkiem atrakcyjną kobietą. Wtedy jeszcze nie znałem jej nazwiska, obecnie jednak nie jest mi ono obce. Kobieta ta nazywała się Herminia de Nargonne, z domu de Salvieux. Była ona mężatką, gdy jednak jej mąż wyjechał w interesach, to jego żoneczka potajemnie spotykała się z Villefortem. Obserwowałem bardzo uważnie tę parkę gruchających ze sobą gołąbków. Oczywiście ich amory w ogóle mnie nie obchodziły. Miałem zamiar pomścić mego biednego brata, zabijając bezwzględnie człowieka, który sprawił, że jego mordercy bezkarnie chodzili sobie na wolności. Po długich oczekiwaniach trafiłem w końcu swoją okazję. Villefort i pani Herminia pewnego wieczora znaleźli się w ciężkiej sytuacji. Czając się w ogrodzie ich domu słyszałem płacz pani de Nargonne i uspokajające słowa pana de Villeforta. Nie bardzo wiedziałem, co się stało ani o co chodzi, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to wtedy obchodziło. Marzyłem jedynie o tym, żeby złapać za nóż oraz wbić go temu łajdakowi prosto w serce.
W końcu pan de Villefort wyszedł z domu, niosąc pod pachą jakąś skrzynkę, którą to następnie z pomocą łopaty zakopał w ogrodzie. Nie wiedziałem, po co to robi ani co właściwie zakopał. Podejrzewałem, że być może jakieś kosztowności lub coś innego, co pan prokurator chciałby ukryć na zawsze przed oczami osób postronnych. Musiałem się dowiedzieć, co to było, kiedy więc skończył on swoje czynności, wyjąłem nóż i rzuciłem się na niego. Powiedziałem mu, kim jestem i co go teraz spotka, po czym bez wahania zatopiłem w jego ciele kilkakrotnie swój nóż. Następnie myśląc, że zabiłem tę podłą kreaturę, złapałem łopatę i wykopałem skrzynkę, po czym dla niepoznaki zasypałem ponownie ziemię. Zabrałem swój cenny łup ze sobą i uciekłem. Następnie zaś, będąc już w bezpiecznym miejscu, otworzyłem skrzynkę i ku mojemu wielkiemu zdumieniu odkryłem, że w środku znajduje się noworodek płci męskiej. W usta miał wepchniętą chusteczkę, żeby nie mógł oddychać. Wyjąłem ją szybko i zrobiłem najgorszą rzecz w całym moim życiu - zacząłem cucić tego dzieciaka, robiąc mu szybko sztuczne oddychanie. Wiedziałem, jak to się robi, ponieważ swego czasu pracowałem jako pielęgniarz w szpitalu i nauczyłem się wówczas wielu pożytecznych rzeczy. Tak więc, na swoje własne nieszczęście przywróciłem niemowlę do życia i zacząłem się zastanawiać, co mi dalej czynić należy.
Oczywiście było dla mnie jasne, czyje to dziecko jest. Pan Gerard de Villefort spłodził bękarta pani Herminii de Nargonne i najspokojniej w świecie próbował go zabić, licząc wyraźnie na to, że nikt się o tym nie dowie. Widać zbyt mocno cenił sobie swoją karierę, skoro zgodził się posłać na śmierć niewinne stworzenie dla jej ratowania. Ja sam zaś znalazłem się w kropce. Nie wiedziałem, co mam zrobić z dzieckiem, w końcu jednak zaniosłem je do sierocińca. Chłopiec był owinięty w pieluszki, które to prawdopodobnie zrobiono z kotary lub czego innego. Materiał był piękny i bardzo drogi, a w dodatku miał na sobie herb rodziny de Nargonne. Zabrałem połowę owego materiału ze sobą i odszedłem. Na swoje nieszczęście o tym wszystkim opowiedziałem mojej nieszczęsnej bratowej, której zrobiło się żal dziecka. Wzięła ona ode mnie połowę tego przeklętego materiału, po czym poszła do sierocińca. Tam powiedziała, że jest ona matką dziecka, które niedawno tutaj przyniesiono. Fragment materiału z połową herbu o inicjałach H.N. był dowodem wystarczającym dla pracowników, zatem wydano jej dziecko. Ona zaś przyniosła je do domu i razem ze mną postanowiła je wychować.
Jak już powiedziałem, chyba na własne nieszczęście przygarnęliśmy tego oto bachora pod swój dach. Benedetto (tak go bowiem oboje nazwaliśmy) wyrósł na chłopaka podłego, krnąbrnego i zuchwałego. W dużej mierze przyczyniła się do tego moja biedna bratowa, która pozwalała swojemu wychowankowi dosłownie na wszystko i tym samym zepsuła mu charakter. Benedetto od niej zawsze dostawał to, czego chciał. Pamiętam, jak raz spodobała mu się małpka, którą wystawiano w klatce na targu. Bardzo chciał ją mieć, ale ja i moja bratowa odmówiliśmy kupna. Potem Benedetto poszedł bawić się z kolegami, a wrócił z tą małpką na smyczy. Kiedy zapytaliśmy go, skąd ją wziął, zaśmiał się tylko podle i poszedł się z nią bawić. Nie ulegało wątpliwości, że albo ją ukradł, albo zabrał komuś pieniądze, żeby móc ją sobie potem kupić. Tak czy inaczej, nie pozostawiało to najmniejszych wątpliwości, że nasz wychowanek był złodziejem i to od najmłodszych swoich lat. Nie żebym uważał siebie za aniołka, jednak moim zdaniem przemyt, to co innego niż kradzież. Poza tym ja wybrałem swój zawód z powodu nędzy, w jakiej żyła moja rodzina, Benedetto zaś kradł jedynie dla własnego widzimisię, czego też w żadnym razie nie umiałem zrozumieć. Dlatego postanowiłem wyciągnąć chłopaka na jedną ze swoich przemytniczych wypraw. Skoro tak bardzo lubi żyć na bakier z prawem, to niech przynajmniej uprawia jakiś porządny zawód, myślałem sobie. On jednak wyśmiał mnie podle, gdy tylko mu to zaproponował. Stwierdził, że woli złodziejstwo, a poza tym ma taką matkę (miał na myśli moją bratową), iż jeśli coś jej każe, to ta dla niego zrobi wszystko, po co więc ma się wysilać i pracować? Nikczemny gad. Pamiętam, że gdy chciałem dać mu ostrą reprymendę za te jego bezczelne słowa, to zmroził mnie swoim wzrokiem i powiedział mi, że nie mam prawa robić mu wymówek, bo nie jestem jego ojcem. Nie wiem, skąd się o tym dowiedział. W końcu ani ja, ani też moja biedna bratowa nigdy mu tej tajemnicy nie wyjawiliśmy, a on jednak dowiedział się o tym. W jaki sposób? Do dzisiaj nie wiem.
Tak czy inaczej pojechałem na jedną ze moich przemytniczych wypraw sam, bez Benedetta. Wyprawa była owocna, ale musieliśmy uciekać przed celnikami, którzy wpadli na nasz trop. Aby uniknąć aresztowania, skryłem się w oberży mego dobrego znajomego. Nazywał się on Kacper Caderousse. Kiedyś był krawcem, a później wraz z żoną Magdaleną prowadził oberżę i powiedział mi, że ja oraz moi kompani możemy się tutaj ukrywać, jeśli zajdzie taka potrzeba. W tym wypadku taka potrzeba zaistniała. Wszedłem więc do środka oberży i skryłem się w pewnym jej tajnym miejscu, aby spokojnie przespać noc i nabrać sił. Właścicieli nie było, więc zjawiłem się tutaj bez ich wiedzy. Jak się później okazało, dobrze zrobiłem, ponieważ ujawnienie swojej obecności mogłoby mnie wtedy kosztować życie. Dlaczego? Zaraz to wyjaśnię.
Otóż tego oto dnia, kilka godzin przede mną, oberżę nawiedził niejaki ksiądz Busoni. Powiedział, że Edmund Dantes (znajomy Caderousse’a z dawnych lat) zmarł w więzieniu, lecz nie jako biedak. Wcześniej bowiem opiekował się w lochu niejakim lordem de Wilmore, Anglikiem, który to później, wychodząc na wolność, powierzył Edmundowi pewien diament o ogromnej wartości. Biedny Dantes zmarł w więzieniu, ale na krótko przed swoją śmiercią wręczył ów diament Busoniemu, każąc mu przy odnaleźć czterech ludzi, którzy mieli się owym klejnotem podzielić. Tymi ludźmi mieli być Danglars, Fernand Mondego, Mercedes Herrera i Kacper Caderousse. Mój znajomy więc przekonał Busoniego do tego, że tylko jemu ów diament się należy, gdyż ponoć z całej wyżej wymienionej czwórki jedynie on zachował wierność panu Dantesowi. Prawda to lub nie, ale faktem jest, że Busoni dał mu diament, a Caderousse postanowił natychmiast go sprzedać, rzecz jasna z zyskiem. Diament ów, według słów księdza, miał mieć wartość aż pięćdziesięciu tysięcy franków, ale bankier, który chciał go odkupić, zgodził się zapłacić jedynie czterdzieści pięć tysięcy i zapowiedział, że inni na jego miejscu na pewno tak wysokiej sumy nie dadzą, a może nawet stwierdzą, że diament ów został zdobyty w sposób nielegalny i wezwą policję. Państwo Caderousse zatem przyjęli sumę zaproponowaną im przez bankiera. Byłem tego świadkiem, ponieważ transakcja odbywała się w oberży i to w chwili, kiedy ja się w niej ukrywałem. Bankier po dokonaniu transakcji postanowił wrócić do domu, ale zmienił zdanie, kiedy na dworze wybuchła burza. Gospodarze radośnie go ugościli i oddali jeden z pokoi. Nie wiem, w jakich szczegółach doszło do tego, co się następnie stało. Kacper wraz z żoną zaatakowali bankiera. Ten wypalił do nich z pistoletu, trafiając kulą Magdalenę, która osunęła się martwa na ziemię. Biedny bankier nie zdążył strzelić drugi raz, gdyż Kacper zadał mu śmiertelny cios nożem, po czym szybko zabrał mu brylant oraz pieniądze, jakie za niego otrzymał, a następnie uciekł w siną dal. Ach, ta przeklęta noc!
Niedługo potem w oberży zjawili się żandarmi, natomiast ja zostałem od razu aresztowany jako podwójny morderca. Na próżno im tłumaczyłem, że to wszystko zrobił Caderousse, a nie ja. Nikt mi nie uwierzył. Wsadzono mnie do więzienia, gdzie miałem czekać na wyrok. Na całe szczęście Caderousse został schwytany i żeby złagodzić swój wyrok, przyznał się do wszystkiego, oczywiście zwalając całą winę na żonę, która to rzekomo namówiła go do zamordowania bankiera. Jaka była prawda, zapewne już nigdy się tego nie dowiemy. Tak czy inaczej, w więzieniu, gdy czekałem na wyrok, odwiedził mnie ksiądz Busoni. Opowiedziałem mu całą historię, zaś on obiecał pomóc mi. Niedługo potem policja schwytali Caderousse’a, o czym już wspominałem. Za swoje zbrodnie został on skazany na śmierć, ale ostatecznie wyrok zamieniono na dożywotnie galery.
Oczywiście, po schwytaniu prawdziwego winowajcy, mnie wypuszczono od razu na wolność. Wróciłem więc do domu, gdzie odkryłem wręcz straszne fakty. Okazało się, że Benedetto zniknął, a moja bratowa nie żyje. Jak do tego doszło? Cóż... Żona mojego brata zbyt mocno rozbestwiła tego nędznego chłopaka. Przed wyjazdem na wyprawę przemytniczą poradziłem jej zatem, aby zaczęła smarkacza trzymać krótko. Zemściło się to na nas w okrutny sposób. Benedetto zażądał od swej przybranej matki pieniędzy. Gdy ich nie otrzymał, wściekły zebrał koleżków, związał ją i ciężko pobił, po czym zabrał wszystko, co miała kosztownego, a dla zabawy podpalił dom. Biedna kobieta zmarła albo na wskutek pobicia lub wskutek podpalenia. Tak czy inaczej Benedetto zniknął i nikt nie mógł go znaleźć. Mnie zaś nie zostało już na tym świecie nic poza rozpaczą. Tułałem się więc bez celu po świecie, od czasu do czasu znów zajmując się przemytem, aż wreszcie w roku 1838 spotkałem ponownie księdza Busoniego. Opowiedziałem mu swoje dzieje, a on bardzo mi współczuł i dał mi list polecający do swojego znajomego, hrabiego Monte Christo, abym rozpoczął u niego służbę. Odnalazłem go i wstąpiłem do niego na służbę. Zostałem jego intendentem. Hrabia zaś przyjął mnie z radością, zwłaszcza, że byłem kiedyś przemytnikiem, on zaś miał wręcz niezwykłą słabość do kontrabandzistów. Nie wiedziałem jednak wtedy, skąd też się biorą przyczyny takiej sympatii. Dopiero nieco później Jacopo, którego to poznałem na służbie u hrabiego, powiedział mi, że hrabia we wczesnej młodości sam pływał po morzu jako przemytnik. Tym większy szacunek ów człowiek zyskał w moich oczach.
Wkrótce, w roku 1838, hrabia Monte Christo udał się do Paryża, a ja razem z nim. Ku mojemu przerażeniu, pan mój wynajął dom w Auteuil jako swoją wiejską rezydencję. Kazał mi się tam udać ze sobą. Zrobiłem to z wielką niechęcią, ale wola mojego pana była, jest i będzie dla mnie rozkazem, więc pomijając swoje własne uczucia udałem się do Auteuil z hrabią. Nie umiałem się jednak wówczas powstrzymać przed okazaniem, iż bardzo mnie to miejsce przeraża. Hrabia zapytał mnie o powód takiego panicznego strachu przed tym domem, więc opowiedziałem mu wszystkie moje dotychczasowe przygody. Wyraźnie go one zainteresowały. Niedługo potem urządził w Auteuil przyjęcie, na które zaprosił państwa Danglars, państwa de Villefort oraz niejakiego majora Bartolomeo Cavalcanti wraz z synem, wicehrabią Andreą Cavalcanti. Doznałem podczas tego oto przyjęcia potrójnego szoku. Pierwszego doświadczyłem, kiedy ujrzałem żonę Danglarsa. To była dawna kochanka Villeforta, pani Herminia de Nargonne, obecnie pani Danglars. Matka Benedetta. Drugi szok, który na mnie spadł, to był widok całkiem żywego Gerarda de Villeforta, którego jak mniemałem, osobiście uśmierciłem. Pomimo upływu kilku lat od razu go rozpoznałem, na szczęście on mnie nie. Trzeci szok zaś spotkał mnie wtedy, kiedy ujrzałem rzekomego wicehrabiego Cavalcanti. To był przecież ten zwyrodnialec, Benedetto, nieślubny syn Villeforta i pani Danglars. Chłopak, którego własny ojciec próbował zakopać żywcem w ogrodzie dla ratowania swej kariery. Powiedziałem o tym wszystkim hrabiemu, który dla własnego dobra kazał mi zachowywać się normalnie oraz siedzieć cicho. Tak też uczyniłem, ale tego co wówczas doznałem, nie da się wyrazić słowami.
Nie byłem wtajemniczony w szczegóły planu hrabiego Monte Christo, także nie wiedziałem, co on planuje i dlaczego. Wiem jednak, iż później okazało się, że hrabia specjalnie sprowadził Benedetta do Paryża i kazał mu udawać wicehrabiego Cavalcanti. Chciał on dzięki jego osobie wyrównać swoje osobiste porachunki z Villefortem i Danglarsem. Nie wiem dokładnie, jakie były powody tejże zemsty, wiem jednak, że gdybym to ja był na miejscu mojego pana, to użyłbym do jej realizacji korsykańskiego noża i broń mnie Panie Boże, gdybym miał tym razem chybić swego celu. Ale cóż... Intendent mści się po swojemu, zaś jaśnie pan po swojemu.
W każdym razie Benedetto nie przybył sam do Paryża. Towarzyszył mu nasz stary, wspólny znajomy, Kacper Caderousse. Okazało się, że ci oto dwaj nędznicy trafili na te same galery i byli razem skuci jednym łańcuchem. Los dziwnie się nieraz plecie. Potem na prośbę hrabiego Monte Christo, lord de Wilmore (ten sam, którym opiekował się ponoć Edmund Dantes w lochu) uwolnił ich obu i wysłał Benedetta do hrabiego. Ten zaś nakazał mu udawać wicehrabiego. Niedługo potem Caderousse odnalazł chłopaka i zaczął go szantażować. Łajdak oznajmił mu, że co miesiąc chce otrzymywać od niego pewną sumę pieniędzy, grożąc przy tym, iż jeżeli ich nie otrzyma, to złoży odpowiedni donos na policję. Chłopak więc płacił mu dla świętego spokoju, ale okazało się, że dla zachłannego Caderousse’a to było za mało. Benedetto więc dał mu namiar na dom hrabiego Monte Christo, którego następnie o wszystkim powiadomił w anonimowy liście. Hrabia zaś zaczaił się na Kacpra wraz z wierną służbą i przyłapał go na gorącym uczynku, jednak (nie wiedzieć czemu) puścił tego nędznika wolno. Kiedy to zobaczyłem, pomyślałem, że mój biedny pan zwariował, szybko jednak zrozumiałem przebiegłość jego jakże genialnego planu. Gdyby drania złapano, to poszedłby siedzieć, ale hrabia uznał, iż ten łajdak zasługuje na śmierć i posłał go na nią. Caderousse, uciekając z domu hrabiego, przeskoczył przez mur i wpadł prosto w ramiona czekającego na niego Benedetta, który bez najmniejszych skrupułów zadźgał go nożem. Nareszcie ten nędznik dostał to, na co zasłużył. Ani trochę nie jest mi go żal.
Niedługo potem wicehrabia Cavalcanti zaręczył się z córką barona Danglarsa. Zanim jednak doszło do podpisania intercyzy, to hrabia ujawnił za pomocą listu, który na krótko przed swą śmiercią napisał Caderousse, że ów rzekomy wicehrabia to w rzeczywistości zbiegły z galer morderca imieniem Benedetto. Łajdak ten jednak widząc, iż został zdemaskowany, szybko uciekł, nim ktokolwiek zdążył go ująć. Chciał zbiec z Paryża, jednak dość szybko został pochwycony i zabrany do więzienia. Na polecenie hrabiego odwiedziłem tego nędznika i oznajmiłem mu, że mój pan bardzo chce mu pomóc. Wyobraźcie sobie, co ten łajdak mi odpowiedział. Powiedział, że uważa, iż hrabia Monte Christo jest jego ojcem i teraz wybroni go przed gilotyną. Biedny, naiwny chłopak. Mnie tam osobiście ta teoria wydawała się wręcz oburzająca. Nie tylko dlatego, że znałem prawdę, ale również dlatego, że taki dobry pan nie mógłby być przecież ojcem takiego łajdaka, jakim był za życia Benedetto. Powiedziałem więc temu podłemu ścierwu, że ojcem jego jest ktoś inny i już następnego dnia, z polecenia hrabiego, przyniosłem zaraz chłopakowi do celi papiery wyjaśniające całą historię jego narodzin. Były to pewne zeznania złożone pod przysięgą, a wśród nich także i moje. Benedetto miał podczas swego procesu ujawnić wszystkie te szczegóły i z ich pomocą zniszczyć pana de Villeforta. Nie ukrywałem, że i mnie ten plan się spodobał. Za jednym zamachem zemścili się pan i sługa. Pan za własne i nieznane mi sprawy, zaś sługa za pozbawionego pomsty prawnej brata. Niedługo po tym słynnym procesie Gerard de Villefort postradał zmysły i zamknięto go w szpitalu dla wariatów, gdzie po jakimś czasie zmarł. Nie spodziewałem się wówczas, że Benedetto ponownie odegra niebagatelną rolę w naszym życiu.
Okazało się, że ten łajdak opiekował się przed śmiercią swoim ojcem, który powoli odzyskiwał zmysły i wszystko mu opowiedział. Umierając zaś, nakazał on synowi zemścić się na hrabim de Monte Christo za swoje krzywdy, a Benedetto zgodził się na to. Potem, jakimś nieznanym mi sposobem, uciekł on z więzienia, jako lord de Wilmore zakradł się do grobu rodziny de Villefort, gdzie odnalazł ciało swego ojca, a następnie obciął trupowi prawą dłoń. Używał jej potem jako relikwii. Martwa ręka prowadziła tego nędznika do zemsty na moim panu, a jak to było z jego zemstą, zaraz opowiem.
W jaki sposób Benedetto nas odnalazł, nie mam wciąż pojęcia. Wyjechaliśmy niedługo po całej tej aferze z Paryża na Wschód. Ja, mój pan oraz jego ukochana, księżniczka Hayde. Wyjechaliśmy do Algierii, gdzie już wkrótce potem przyszła na świat córeczka mojego pana. Piękna i zdrowa dziewczynka. Słodkie maleństwo. Pamiętam, jak mój pan się ucieszył. Czuł, że los się do niego nareszcie uśmiechnął po tylu cierpieniach, jakie doznał od życia, a których mnie, prostemu słudze, nigdy nie wyznał. Nosiłem tę małą kruszynkę na rękach i czułem się równie szczęśliwy co mój pan, gdy tylko przyszła na świat. Nie spodziewałem się, że niedługo potem może nam ona zostać odebrana i to na zawsze. Gdyby tylko Bóg się do nas nie uśmiechnął, to na pewno by tak się stało.
Wszystko zaczęło się wówczas, kiedy hrabia z żoną i trzyletnią córką udał się do Wenecji na bal u znajomego doży. Ja także byłem tam z nimi. Niestety, podczas balu pojawił się ten nędznik Benedetto, który strasząc mojego pana, zapowiedział mu zemstę za krzywdy swojego ojca. Następnie zjawiła się jakaś Cyganka, która wróżyła mojemu państwu z dłoni. Ujrzała ona również dziecko mojego państwa i powiedziała im, że mała ma jakieś groźne fatum nad swoją głową. Jedynym zaś sposobem na to, żeby ją od niego ocalić, to wziąć udział w jakieś ceremonii biedaków, podczas której każdy z ludzi weźmie ją na ręce i pocałuje w czoło. Według wierzeń Cyganów, miało to podobno odgonić zły los. Hrabia nie chciał się na to zgodzić, jednak jego małżonka przekonała go do tego. Udali się zatem na ową ceremonię, ku własnemu zresztą nieszczęściu. Cygankę opłacił bowiem ten łotr Benedetto i to on też w przebraniu biedaka, podczas ceremonii porwał córkę mojego państwa. Hrabia i jego żona wraz ze mną ścigali tego nędznika, ale nawet nie mieli pojęcia, gdzie go szukać. Na polecenie mego pana wynająłem dla nich dom, w którym mieszkała wdowa z dwojgiem dzieci. Biedny hrabia nie wiedział, że córeczka owej kobiety to naprawdę jego słodkie maleństwo, które ukrył tutaj Benedetto i grożąc kobiecie śmiercią, zabronił jej mówić prawdę, po czym podpalił dom z hrabią i jego żoną w środku. Oboje uciekli z pożaru bez szwanku, jednak Benedetto ponownie zabrał dziecko. Potem hrabia wynajął z moją pomocą nowy dom, aby się w nim zatrzymać na noc, ale ten także został podpalony. Benedetto wszakże nie chciał zabijać moich państwa, a jedynie ich nastraszyć, a kiedy już tego dokonał, to poprzez swoich ludzi powiadomił hrabiego, że odda im córkę na wyspie Monte Christo. Hrabia miał się tam po nią udać, ale sam. Mój pan spełnił warunek tego nędznika, jednak dziecka nie odzyskał, sam zaś został pochwycony. Ludzie Benedetta zaś złapali księżniczkę Hayde i przywieźli ją na wyspę. Tam Benedetto uwięził moich państwa w grocie, po czym podłożył w niej ładunki wybuchowe i chciał pogrzebać ich żywcem w jaskini.
Na całe szczęście nie wiedział, że ma zdrajcę w swoich szeregach. Był nim Peppino, wierny sługa hrabiego oraz zbój Luigiego Vampy. Skontaktował się on ze mną i powiedział mi, gdzie przebywa córeczka moich państwa - Benedetto ukrył ją w chatce nad morzem. Postanowiliśmy zatem szybko działać. Mieliśmy szczęście, ponieważ biegnąc do chatki spotkaliśmy Jacopa, który to wraz ze swoją załogą właśnie kierował się na Monte Christo, aby jak zwykle ukryć tam przemytnicze łupy. Opowiedzieliśmy mu o wszystkim, a on wraz ze swymi ludźmi przeszedł do działania. Peppino oddał nam dziecko, które my ukryliśmy, jego samego natomiast wiążąc oraz kneblując dla niepoznaki - chcieliśmy bowiem, aby Benedetto ufał jeszcze Peppinowi, gdyż mogło to nam być bardzo na rękę. Po ukryciu córeczki hrabiego, ja oraz Jacopo, na czele dzielnych przemytników zaatakowaliśmy wyspę Monte Christo. Doszło wówczas do walki, podczas której zabiliśmy wszystkich bandytów tego łotra, ale niestety sam Benedetto zbiegł, a przedtem zdążył jeszcze wysadzić grotę w powietrze, licząc na to, że pogrzebie nas wszystkich żywcem. Łajdak przeklęty nie wiedział jednak o tym, iż ta grota ma więcej niż tylko jedno przejście, a hrabia, który znał Monte Christo lepiej niż ktokolwiek inny, zdołał nas wyprowadzić na zewnątrz.
Nie umiem, naprawdę nie umiem opisać tego wszystkiego, co czuli moi państwo, kiedy już odzyskali swoje ukochane dziecko. Płakali, tańczyli z radości, całowali główkę małej i tulili ją zachłannie do siebie jakby się bali, że za chwilę się obudzą i to wszystko okaże się tylko snem. Księżniczka nie rozstawała się ze swoim małym skarbem ani na chwilę. Długo jeszcze bała się, że może ją stracić. Hrabia zaś, wraz ze mną i Jacopem, udał się do Paryża. Chciał dopaść Benedetta. Domyślił się, że może chcieć on odnieść martwą rękę na jej miejsce. Mój pan i Jacopo, przebrani za grabarzy, wpuścili go więc do grobowca Villefortów, po czym zamknęli go w nim, ja zaś powiadomiłem o wszystkim żandarmów. Ci natomiast nie patyczkowali się z tym nędznym recydywistą i wsadzili go do paki. Ponoć skazano go na gilotynę, jednakże hrabia de Monte Christo w przebraniu odwiedził Benedetta i porozmawiał z nim poważnie. Obaj rozstrzygnęli wówczas między sobą wszelkie nieporozumienia, po czym chłopak z pomocą mojego pana zbiegł z więzienia, aby rozpocząć nowe życie. Nigdy więcej już nie próbował się on na nas mścić - dzięki Bogu. Od szpiegów hrabiego dowiedziałem się zaś, iż łotra tego niedawno ścięto na gilotynie. Mam nadzieję, że to prawda. Na nic innego bydlak nie zasługiwał.
Co do samego hrabiego, to wiedzie on jak dotąd spokojne życie. Od czasu do czasu, razem ze swoją rodziną, podróżuje on po świecie i bierze udział w różnego rodzaju wydarzeniach, które to mają jak najbardziej szlachetne pobudki. Wiem dobrze, że odegrał swoją rolę podczas walk o połączenie się księstw włoskich - za swoje pieniądze wystawił spory oddział żołnierzy. Wiem też, że podczas podróży po Kaukazie, hrabia został postrzelony przez miejscowych bandytów. Wynajął ich ten łotr Danglars, szukający zemsty na moim panu. Nie powiodło mu się jednak, gdyż hrabia został tylko lekko ranny, a ja i moi ludzie natychmiast pochwyciliśmy tego łajdaka, z zamiarem ukarania go w niezwykle okrutny sposób. Hrabia jednak łaskawie darował mu życie. Ja na jego miejscu kazałbym tego śmiecia powiesić na najbliższym drzewie, ale musiałem uszanować wolę mego pana.
Co do naszego obecnego życia, wiedziemy je w szczęściu, spokoju i radości. Nie bez problemów oczywiście, ale też nie mamy jak dotąd żadnych powodów do narzekań.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Nie 2:04, 08 Lis 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Nie 22:48, 08 Lis 2020    Temat postu: Opowieść Opowieść Giovanniego Bertuccia

Najbardziej przerażają mnie tacy ludzie jak pan prokurator, który by ukryć stosunkowo niewielki grzech, jak posiadanie nieślubnego dziecka są gotowi posunąć się do zbrodni.
Czy te informację pomogą w śledztwie kronikarzowi ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 0:19, 09 Lis 2020    Temat postu:

Właściwie, to mnie też tacy ludzie niesamowicie przerażają. Przypomina mi to taki film "WSZYSTKO GRA", gdzie Scarlett Johanson wdaje się w romans z pewnym gościem, bogatym i wpływom, zachodzi z nim w ciążę i ten ją zabija, aby ukryć ten fakt, bo ma żonę i dziecko z żoną i romans oraz nieślubne dziecko by mu zniszczyły karierę. I na końcu filmu jest zadowolony, bo osiągnął swój cel i... wszystko gra. Gdyby nie zakończenie, film byłby naprawdę niezły. Ale może stanowić przestrogę przed takimi ludźmi.

No, a co do wiadomości, to być może nie wnoszą wiele, ale zauważ, że Bertuccio to pierwsza osoba, które wymienił płeć dziecka hrabiego Monte Christo i Hayde. Inne osoby, które wcześniej mówiły o dziecku, nie podały jego płci. Dopiero teraz została ona podana. Taki niby nieistotny szczególik, ale... W świetle tego, co się niedługo wydarzy, jest niezmiernie ważny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 3:39, 14 Lis 2020    Temat postu:



Rozdział XLIX

Dzienniki Jeana Chroniqueura

27 lipca 1855 r. c.d.
Po zapisaniu opowieści Giovanniego Bertuccia uśmiechnąłem się z radości, ponieważ opowieść tego pana wniosła dość dużo do znanych mi już szczegółów z dziejów hrabiego Monte Christo. Co prawda spora część z tego, co opowiedział mi Bertuccio, dobrze mi była znana, to jednak faktem pozostaje to, iż moja wiedza o jego panu nieco się poszerzyła, nie wspominając już o tym, że ta sama historia, ale opowiedziana z innej perspektywy brzmi o wiele inaczej, co także jest niezwykle ciekawym doświadczeniem. Na pozór punkt czyjegoś widzenia nie znaczy nic, ja jednak jako dziennikarz oraz literat doskonale zdawałem sobie sprawę z potęgi, jaką zawiera w sobie punkt widzenia, jak i również opinia narratora jakiejś historii. Dlatego też zawsze lubiłem poznać tę samą historię z różnych źródeł, gdyż opinia opowiadającego na jej temat bywa niekiedy sama w sobie osobną opowieścią. Być może to wszystko brzmi fantastycznie czy nawet dziwnie, ale taka jest prawda.
Niedługo po zakończeniu opowieści Giovanniego Bertuccia, przybiegł do nas Ali i zaczął coś pokazywać na migi. Nie zrozumiałem z tej gestykulacji nic, jednak intendent musiał pojąć wszystko, ponieważ szybko zerwał się ze swojego miejsca i powiedział:
- Ali mówi, że hrabia Monte Christo i hrabina Hayde właśnie wrócili. Są więc gotowi was powitać, moi państwo.
Słysząc to ja, Marta oraz Jacopo szybko powstaliśmy ze swoich miejsc, żeby móc przywitać się z gospodarzem. Wszedł on po chwili do salonu trzymając pod rękę swoją żonę, Hayde.
Nie potrafię opisać wszystkich emocji, jakie towarzyszyły mi w chwili, kiedy wreszcie mogłem poznać tego niesamowitego człowieka. Prezentował się on niezwykle dostojnie. Lat miał tak około sześćdziesięciu, ale wyglądał na znacznie mniej, może pięćdziesiąt, a może też nieco mniej. Wciąż był bowiem niezwykle przystojnym człowiekiem. Nie miał wielu zmarszczek na twarzy, a do tego z jego postaci biła wielka wręcz dostojność. Ubrany był w europejski strój: frak, cylinder oraz laseczkę w ręku. Od razu nabrałem do tego człowieka wielkiego szacunku. Prawdę mówiąc, to już od dawna miałem ten szacunek do niego i to od chwili, gdy poznałem z wielu źródeł jego życie, ale nawet gdybym tego życia nie znał, to i tak, stojąc przed tym człowiekiem twarzą w twarz, nabrałbym do niego szacunku. Bo nie można było inaczej postąpić podczas rozmowy z tym panem. Hrabia Monte Christo swoim wyglądem i zachowaniem budził ogromny szacunek, a prócz też i podziw, jak również lekki respekt.
Jego małżonka wydawała się kobietą sporo młodszą od niego. Miała ona tak około czterdziestu lat, lecz podobnie jak mąż wyglądała na co najmniej dziesięć lat mniej, niż miała w rzeczywistości. Wciąż była bardzo piękna. W przeciwieństwie do swego męża, chodziła ubrana w strój orientalny, który to w niesamowity sposób przypominał strój, jaki miała na sobie moja ukochana. Od razu rzuciło mi się to w oczy. Nie mówiąc już o tym, że z wyglądu hrabina Hayde była niezwykle podobna do Marty. A może to raczej Marta była podobna do hrabiny Monte Christo. Ano właśnie... Obie te kobiety były do siebie niesamowicie podobne. Przypadek? Oj, chyba nie. Takie przypadki raczej się nie zdarzają na tym świecie. Moja droga Marta była niezwykle podobna do Hayde. Można by powiedzieć, że jest młodszą wersję żony hrabiego Monte Christo. Do tego jeszcze Marta miała oczy hrabiego. Te same, błękitne oczy koloru czystego nieba w pogodę. Prócz tego mieli oni podobne nosy. Właściwie to nie tyle podobne, co wręcz takie same. Zdecydowane i stanowcze nosy ludzi wielkich i pewnych tego, czego chcą od życia. Pomyślałem jednak, że to nie jest możliwe. To przecież nie mogła być prawda. Marta nie może być przecież... Nie, to na pewno tylko przypadkowe podobieństwo, pomyślałem. Całkowicie przypadkowe. Zresztą zaraz się wszystko wyjaśni. Jestem tego pewien.
- Witamy pana serdecznie, panie Chroniqueur, w naszych skromnych progach - rzekł hrabia Monte Christo, uśmiechając się do mnie przyjaźnie.
- Witamy pana i pańskich towarzyszy - dodała Hayde, uśmiechając się równie przyjaźnie co jej mąż.
Jacopo podszedł do hrabiego i wpadł mu w ramiona. Była to swego rodzaju poufałość, ale wyglądało na to, że Jacopo jest jednak człowiekiem bardzo bliskim hrabiemu. Na tyle bliskim, żeby sobie pozwolić na mówienie hrabiemu po imieniu i ściskaniu go.
- Witaj, mój drogi przyjacielu - rzekł z nieukrywaną radością hrabia de Monte Christo, ściskając po przyjacielsku przemytnika.
- Witaj, panie hrabio - odpowiedział mu z uśmiechem Jacopo.
- Ty nigdy mnie tak nie nazywaj, przyjacielu.
- Dobrze, Edmundzie.
Hayde tymczasem wyciągnęła ręce do Marty i powiedziała:
- Witaj ponownie w domu, kochanie.
Popatrzyłem na Martę, domyślając się już wszystkiego. Marta zaś spojrzała na mnie bardzo smutnym wzrokiem i powiedziała do mnie chyba coś w rodzaju „Przepraszam”, po czym wpadła w ramiona Hayde wołając:
- Mamo!
Serce chyba mi zamarło w piersi, gdy to usłyszałem. A zatem przeczucie mnie nie myliło. Mamo... To jedno słowo wyjaśniło mi więcej niż tysiąc zdań.
Spojrzałem na Martę, która wpatrywała się wtedy we mnie przepraszającym spojrzeniem, natomiast hrabia, kiedy tylko jego żona wypuściła już z objęć moją ukochaną, złapał ją mocno w objęcia i pocałował delikatnie jej czoło. Następnie zaś popatrzył na mnie i uśmiechnął się delikatnie.
- Mam nadzieję, że moja córka była dobrą towarzyszką podróży dla pana, panie Chroniqueur?
Marta ponownie posłała mi przepraszające spojrzenie. Ja zaś wpatrywałem się w nią i rzekłem złym tonem:
- To ty... Ty jesteś...
Ze złości na nią nie umiałem dokończyć zdania, jednakże ona mnie uprzedziła i nim skończyłem formułować pytanie, odrzekła:
- Tak, Jean. Dobrze rozumiesz. Jestem córką hrabiego Monte Christo.[/b]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kronikarz56 dnia Sob 3:42, 14 Lis 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ZORINA13
Administrator



Dołączył: 20 Wrz 2018
Posty: 11432
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z peublo Los Angeles

PostWysłany: Sob 12:09, 14 Lis 2020    Temat postu: Dzienniki Jeana Chroniqueura

Kronikarz ma prawo być zły na Martę. Tak długo go okłamywała.
A jeśli jej uczucie wobec młodego dziennikarza jest szczere ,to powinien jej wybaczyć.
Ciekawe co będzie dalej ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kronikarz56
Gubernator



Dołączył: 02 Sie 2020
Posty: 10804
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 23:47, 14 Lis 2020    Temat postu:

Oj tak, to prawda. Okłamywała go, zamiast powiedzieć mu wprost, co i jak. Ale uważała, że wtedy nie byłoby romantycznie Smile

Właśnie, jeżeli to jest prawdziwa miłość, to na pewno jej wybaczy. Nie bez powodu śpiewała nasza urocza Hanka, że miłość wszystko wybaczy. Czuję, że fabuła Cię wciąga i bardzo mnie to cieszy Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum serialu Zorro Strona Główna -> fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 13 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin